Jakie to fascynujące. Jak starożytne ruiny w jakimś ustroniu lasu deszczowego z dala od cywilizacji.

Ścieżka rozdzielała się na dwie: jedna biegła w górę i w głąb lądu, druga skręcała ku brzegowi. Wybrała ścieżkę otwierającą się na morze i zaczęła wyobrażać sobie, jak by to było badać zapomniane ruiny: Nieustraszony archeolog Amelia Baker przedziera się przez dżunglę, aby rozwikłać zagadkę tajemniczej fortecy. Co pozostało po żołnierzach, którzy niegdyś krążyli po umocnieniach? Czy ich duchy nadal nawiedzają stare kamienne mury?

Cudowny dreszczyk przebiegł jej po plecach.

Znalazła drzwi u podstawy wieży, ale była pewna, że to nie jest główne wejście, więc ruszyła dalej klifem, mając zatokę przed oczyma daleko w dole. Kiedy okrążyła wieżę, aż wytrzeszczyła oczy z zachwytu. Część zewnętrznych murów usunięto, otwierając wewnętrzny dziedziniec na morze.

Znajdujący się wewnątrz ogród zdziczał. Tropikalne kwiaty eksplodowały feerią barw, walcząc o przestrzeń i wylewając się poza rabaty. Bugenwilla wspinała się po pniach ogromnych palm, a bromelie i orchidee zwieszały się, wychodząc im na spotkanie. Małe ptaki śpiewające i motyle wzbogacały widok śpiewem i ruchem. Przez gęstwinę Amy dostrzegła galerię na piętrze z kilkunastoma żaluzjowymi drzwiami. Najwyraźniej wiele lat temu ktoś zamienił stary bastion w prywatną rezydencję, ale teraz miejsce wyglądało na opuszczone.

Ruszyła przez tunel w roślinności, a zapach kwiatów i wilgotnej ziemi opanował jej zmysły. Bardzo niewiele światła słonecznego docierało w gęstwinę, a półmrok sprawiał, że ogród wydawał się jeszcze bardziej niesamowity. Wyciągnęła rękę i odgarnęła liść bananowca. Małpa wrzasnęła jej prosto w twarz. Amy też krzyknęła, co sprawiło, że małpka z długim ogonem czmychnęła po pniu drzewa, płosząc przy okazji arę żółtoskrzydłą.

Wrzaski rozległy się wokół niej echem, gdy kolejne ptaki odezwały się w reakcji łańcuchowej.

– O mój Boże! – Przycisnęła obie ręce do bijącego serca i zaśmiała się.

– Przepraszam – krzyknęła za brązowo-białą małpką, która wykrzywiała się do niej z wysokości.

Kiedy serce Amy się uspokoiło, ruszyła dalej, aż wreszcie znalazła kolejne drzwi. Te nie wyglądały bardziej zachęcająco od drzwi wieży. Solidny kawał drewna zwieszał się z masywnych, kutych zawiasów. Na poziomie oczu krzywiący się gargulec – który bardzo przypominał wykrzywioną na drzewie małpę – trzymał w zębach wielką, okrągłą kołatkę. Jego martwe spojrzenie zachęcało Amy, aby zapukała.

Jaki człowiek chciałby mieszkać w tak dziwnym miejscu?

Mimo fascynacji, Amy ogarnęły złe przeczucia. Miała wiele do czynienia z bogatymi ekscentrykami, ale to miejsce wydawało się wyjątkowo dziwaczne. Może jednak powinna zapomnieć o dumie i kupić bilet lotniczy do domu. Jednak myśl o zakładzie powstrzymała ją przed wycofaniem się. Jeśli Maddy i Christine zdołały wykonać swoje zadania, to ona też może.

Przesunęła szybko dłonią po włosach, aby upewnić się, że burza zwiniętych jak świderki brązowych loków jest schludnie sczesana w warkocz na plecach. Jeśli idzie o strój, niewiele mogła tu zdziałać. Zostały jej tylko białe szorty i „marynarska" koszulka w paski, którą kupiła w sklepie z pamiątkami na statku. Ubranie wglądało dość schludnie, chociaż miała je na sobie już drugi dzień.

No dobrze, dość ociągania. Wyprostowała plecy, uniosła guzowate koło kołatki i zapukała trzy razy. Stukanie rozległo się echem, jakby w rozległej i pustej przestrzeni, przywołując na myśl gotyckie dwory ze starych horrorów.

Żadnego odzewu.

Stała niepewnie, zastanawiając się znowu, czy nie pomyliła drogi. Minęła wieczność, nim drzwi uchyliły się ze skrzypieniem zardzewiałych zawiasów. Zebrała się w sobie, na poły spodziewając się, że zobaczy zdradziecki uśmiech Igora, służącego doktora Frankensteina, i usłyszy „proszę wejść".

Rzeczywistość okazała się dla Amy niemal równie przerażająca. Mężczyzna, który otworzył drzwi, był prawdopodobnie najseksowniejszym facetem, jakiego w życiu widziała.

Odchylając lekko głowę do tyłu, spojrzała w opaloną twarz, otoczoną rozjaśnionymi słońcem włosami, które opadały falami na szerokie ramiona. Pognieciona tropikalna koszula była rozpięta do pasa i odsłaniała wspaniały tors. Jakby zaskoczony jej widokiem, wyszarpnął z ucha słuchawkę od odtwarzacza MP3, który miał przypięty do paska szortów khaki. Wyglądał jak Amerykanin na wygnaniu, który powinien sączyć rum w barze na plaży, słuchając Jimmy'ego Buffeta.

– Bonjour- wykrzyknął zachwycony.

No dobra, Francuz na wygnaniu, poprawiła się w myślach.

Mówiąc dalej potoczystą francuszczyzną, przesunął dłonią po rudawej bródce, jakby chciał mieć pewność, że dobrze wygląda. Lepiej by było, gdyby się zainteresował guzikami koszuli – to co prawda pozbawiłoby Amy widoku pięknej rzeźby jego brzucha, ale też sprawiłoby, że przestałaby się ślinić.

Przynajmniej nie musiała się martwić, że szorty i T-shirt to zbyt nieformalny strój na rozmowę o pracę.

– Przepraszam – udało jej się w końcu wykrztusić; jak zawsze w towarzystwie atrakcyjnego mężczyzny czuła, że jej odebrało mowę.

Jednak w tym wypadku stwierdzenie „atrakcyjny" było zbyt słabe. Wyglądał, jakby wyszedł z broszurki reklamowej agencji turystycznej, w której przedstawiono cudnych ponad wszelkie pojęcie ludzi rozkoszujących się tropikami.

– Nie mówię po francusku. Powiedziano mi, że to nie szkodzi.

– Mais oui. Pardon. – Zaśmiał się i machnął ręką na własne słowa.

– Założę się, że szybko podłapiesz tu francuski. Właśnie dzwonili z biura. Gdy zapukałaś, nie byłem nawet pewny, czy dobrze usłyszałem.

– Och.

Starała się nie zagapić, gdy spojrzała w jego cudne, czekoladowe oczy. Długie rzęsy – zaskakująco ciemne jak na ciemnego blondyna – sprawiały, że jego oczy wydawały się jeszcze bardziej marzycielskie.

– Mam wrócić później?

– Nie! – Panika pojawiła się na jego twarzy. – Entrez, s'il vous plait. Proszę wejść.

Minęła go, ściskając przed sobą plażową torbę. Była aż za bardzo świadoma swojego niekształtnego ciała. Rozejrzała się i zobaczyła, że znajduje się w kwadratowym pomieszczeniu, bez żadnego korytarza ani drzwi, poza tymi, przez które właśnie weszła. Kamienne schody prowadziły do klapy w drewnianym suficie. Zardzewiały żyrandol w kształcie koła zwieszał się na łańcuchu dokładnie nad nią, a pająk pracowicie tkał sieć między zakurzonymi świecami. Zawiasy zaskrzypiały, a po nich rozległ się złowieszczy łoskot, gdy mężczyzna zamknął drzwi, odcinając wszelkie światło z wyjątkiem tego, które wpadało przez klapę nad schodami. Zmrużyła oczy, żeby przyzwyczaić się do ciemności, którą ją otoczyła.

– Nie mogłaś znaleźć frontowego wejścia? – zapytał.

– Co? – Odwróciła się akurat, żeby zobaczyć, jak opuszcza sztabę. – Och, myślałam…

Zaczerwieniła się, gdy dotarło do niej, że powinna była ruszyć ścieżką w górę wzgórza, w głąb lądu. Dlaczego zawsze wybiera niewłaściwą drogę?

– Nie byłam pewna, którędy iść. Pan Lance Beaufort?

– Oui. – Odwrócił się do niej. – Ty jesteś Amy?

– Tak. Amy Baker z Teksasu.

Jakby nie zorientował się po jej akcencie.

– Ogromnie się cieszę.

Wyciągnął rękę. Odpowiedziała tym samym i jego dłoń zamknęła się na jej ręce w szybkim uścisku człowieka interesów. Taki dotyk nie powinien sprawić, że serce szybciej jej zabije. Ale zabiło.

– Pozwól, że pokażę ci dom.

Ruszyła za nim schodami, zauważając żelazne uchwyty na pochodnie. Sądząc po okopconych ścianach, używano ich jeszcze niedawno.

– Nie macie tu prądu?

– Na tym poziomie nie. Ale któregoś dnia, kto wie. – Zerknął na nią przez ramię. – Człowiek, który zajął się tym projektem, chciał, aby atmosfera pozostała… authentique. W miarę możliwości staramy się to zachować.

Weszli po schodach i Amy zamrugała zaskoczona widokiem jasnego, przestronnego pomieszczenia o wysokim suficie. Przy ścianach stało rusztowanie, a na podłodze leżały folie i stały wiadra z tynkiem. Podwójne drzwi z witrażem powiedziały jej, że to główne wejście. Amy dostrzegła za szkłem drogę albo może podjazd. Żaluzjowe drzwi znajdujące się w ścianie naprzeciwko dziedzińca prowadziły na galerię. Były otwarte, więc wpadała przez nie przyjemna bryza i dało się dojrzeć między palmami morze.

– Jak widzisz, teraz panuje tu straszny bałagan i tak zostanie, dopóki nie znajdziemy nowych ludzi.

– A co się stało z poprzednimi? – zapytała, gdy ruszyli po foliach chroniących podłogę.

– Dobre pytanie.

Przechodząc pod łukiem, weszli do długiego, nieumeblowanego pokoju, w którym widać było jeszcze więcej śladów zarzuconych prac remontowych. Fort tworzył ogromną literę „U" z drzwiami tkwiącymi w solidnym, kamiennym murze. Światło wpadało przez żaluzje, układając się pasami na zakurzonej, drewnianej podłodze.

– Zatrudnialiśmy wielu pracowników. Wszyscy odeszli bez uprzedzenia. Tak samo jak gospodynie. Desperacko szukamy kogoś, kto zostanie.

– Och. – Przygryzła usta, walcząc z poczuciem winy.

Przeszli przez kolejny długi pokój. W tym znajdowały się częściowo zamontowane półki na książki, zajmujące trzy ściany od podłogi do sufitu.

– Powiedziałeś „my". Pracujecie nad tym projektem z żoną? – zapytała, mając nadzieję, że usłyszy „tak".

Żona byłaby mniej onieśmielająca od olśniewającego kawalera.

Zaśmiał się pod nosem, gdy wprowadził ją do o wiele mniejszego pomieszczenia. Weszła za nim i zobaczyła prowizoryczne biuro. Okiennice na przeszklonych oknach otwarto na oścież, więc bez przeszkód można było patrzeć na zatokę i morze. Dotarło do niej, że są w wieży. Długi, składany stół stał pośrodku pomieszczenia, pokryty planami, próbkami kafelków, farb i stosami poradników złotej rączki.