Nieznajomy pewnie prowadził Sissel przez rwący potok, ale ona była dużo lżejsza i ślizgała się na kamieniach, a wtedy lodowata woda z topniejącego śniegu wlewała się jej do kalosza. Oddychała głęboko, coraz głośniej, aż wreszcie się zatrzymała. Skrzywiona pokazała, co się stało, ale on tylko współczująco potrząsnął głową, nic innego bowiem nie mógł zrobić, dopóki nie wyszli na wąski skrawek brzegu. Wtedy posadził ją na ziemi i spróbował zdjąć jej kalosz.

– Lawina – mruknęła Sissel. – Siedzimy tuż pod wyrwą.

– Nic nam nie grozi – uspokoił ją. – To stary ślad.

Sissel nie była tego wcale taka pewna, nie śmiała jednak więcej protestować.

Ściąganie mokrego kalosza zabiera nieco czasu, mogła więc się rozejrzeć dokoła. Właściwie nawet już się nie bała, no, może trochę ewentualnej lawiny. Chociaż nie wiedziała, kim jest jej towarzysz, czy pomoże jej dotrzeć do Marty, czy też prowadzi ją w jakieś obce, złe miejsca, gotowa była z nim iść. Wciąż nie miała pewności, czy powinna wierzyć w historię opowiedzianą przez Tomasa. Wszystko, co ją spotkało tego wieczoru, było tak niesamowite, tak różne od codzienności. Niczym sen, fantastyczny, emocjonujący sen. Przestała już się zastanawiać, o co chodzi w całej tej historii, postanowiła skupić się tylko na tym, co działo się w danej chwili.

Odwróciła kalosz i wylała z niego wodę. Potem rozpoczął się mozolny proces wkładania mokrego buta. Kiedy wreszcie się to udało, ruszyli w dalszą drogę.

Księżyc zawędrował za jeden ze szczytów, cienie stały się mroczniejsze. W miejscach, gdzie świerki rosły najgęściej, musieli posuwać się po omacku. Sissel, ściskającą mocno towarzysza za rękę, rozbolały palce. Poprosiła więc, by zmienili ręce.

– Nie – odparł spokojnie i szedł naprzód, jakby nic się nie stało.

Wędrują przez doliny

To sen, myślała Sissel. Oto wędruję doliną razem z nim. Czy to możliwe, że szłam tędy już wcześniej? Nie, nie poznaję tej okolicy. To nie jest dolina ze snu. W tamtej nie było tak gęstego lasu, nie słyszę też łopotu skrzydeł ptasich. Ale bardzo tu ciemno.

Miała wrażenie, że maszerują godzinami i że potknęła się już co najmniej o tysiąc kamieni. W pewnej chwili stąpnęła nieostrożnie i w twarz uderzyło ją setki igiełek. Krzyknęła.

Zatrzymał się i pogładził ją po policzku.

– Wszystko w porządku? – spytał łagodnie.

Sissel tak bardzo lubiła tę dłoń, obdarzającą ją delikatną pieszczotą. Nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, przechyliła głowę i ustami musnęła wnętrze jego ręki.

Zamarł w pół ruchu i wstrzymał oddech. Zawstydzona, prędko się odwróciła. On jednak przytrzymał ją i zmusił, by nań spojrzała. W półmroku widziała, że oczy mu się świecą – prawie jak we śnie – ale teraz już się nie bała.

Dość długo stali nieruchomo, wreszcie Sissel spytała na pozór spokojnie:

– Pójdziemy dalej?

Ale głos jej przy tym zadrżał i on najwyraźniej to zauważył. Krótko odparł:

– Tak.

Po pewnym czasie Sissel zorientowała się, że opuścili już dno doliny i wspięli się dość wysoko. Nawet nie zauważyła, kiedy dolina zaczęła się rozszerzać. Dookoła pojaśniało i wkrótce ujrzeli przed sobą wioskę, skąpaną w świetle księżyca, rozłożoną wokół połyskującego jeziora. Towarzysz Sissel nie skierował się jednak do wsi, lecz wciąż piął się pod górę. Weszli w brzozowy las. Dziewczyna o nic nie pytała, tylko posłusznie szła za nim. W jakiś dziwny sposób wyczuwała, że może mu zaufać, zresztą nie miała wyboru. W oszalałym, niepojętym, nierealnym świecie był niczym źdźbło trawy, którego chwyta się tonący.

Puściła jego rękę, droga była teraz na tyle szeroka, że mogli iść obok siebie.

Sissel musiała przystanąć, by wyrównać oddech, zbocze okazało się bardzo strome. Na krótką chwilę rozluźniła się i zapatrzyła w przepiękny krajobraz. Srebrzyste jezioro, połyskliwe granatowe góry, a u ich stóp uśpione domy. W tym momencie poczuła ów osobliwy kontakt ze swym towarzyszem, taki sam jak we śnie, i odwróciła się do niego. On także na nią spojrzał i uśmiechnął się przelotnie.

– Rzeczywiście, pięknie tutaj – powiedział łagodnie. – Ale jeśli doszłaś już do siebie, musimy ruszać dalej.

Sissel ogarnęła nagle radość z tego, że on istnieje, że naprawdę jest i że go spotkała. Odczuła palącą potrzebę, by opowiedzieć mu o snach…

O wszystkich? Także i tych najbardziej tajemniczych, których nie znal nikt?

Nie, o nich nie. Przecież nie bardzo wiedziała, kogo w istocie dotyczyły, jego czy też króla podziemnych stworzeń z obrazu Gerharda Munthego.

Ale w głębi ducha dobrze wiedziała, jak jest. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że zbyt krótko trzymane dziewczęta często w snach i marzeniach na jawie widzą mężczyznę w postaci potwora. „Piękna i Bestia” to ulubiony temat na przełomie wieków, kiedy to kwitła podwójna moralność. Bestię, uosobienie dzikiej zmysłowości, przeciwstawiano zwykle nagiej, niewinnej dziewicy. Podobnie jak na „Ziarnach zapomnienia”, obrazie, który wrył się głęboko w podświadomość Sissel.

Nie, nigdy nie będzie mogła o tym opowiedzieć temu mężczyźnie. Wydawał się taki szlachetny i dobrze wychowany.

Ale kim on, na miłość boską, był? Lub czym? Pojawił się w zaklętej dolinie, tak jak przeczuwała, że stać się musi.

Sissel nie wierzyła w prorocze sny, w to, że we śnie można zobaczyć przyszłość. Uważała, że musi istnieć jakieś bardziej logiczne wytłumaczenie wszystkich tych niezwykłych zdarzeń.

Między drzewami pojawił się budynek, niski domek letniskowy, okna miał zasłonięte okiennicami. Towarzysz Sissel spomiędzy dwóch desek w ścianie wyjął klucz i zaprosił dziewczynę do środka.

Być może Sissel na poły świadomie spodziewała się ujrzeć za drzwiami oświetlony, przytulny pokój ze swego snu, ale tak się nie stało. Tamto pomieszczenie istniało tylko na obrazie Munthego.

W środku unosił się zapach charakterystyczny dla nie zamieszkanego domu, chłodny i wilgotny. Mężczyzna zapalił zapałkę i znalazł lampę naftową. Łagodne światło rozjaśniło pokój. Sissel zobaczyła kominek i ławy. Pokój urządzono przyjemnie, ale nie było tu ścian i podłogi z grubych bali. Zadrżała z zimna.

– Rozpalę w kominku – oznajmił swym spokojnym głosem jej towarzysz. – Dymu nie będzie widać z drogi.

– A co z Martą? – zaniepokoiła się Sissel. – Obiecałam, że zaniosę wiadomość pewnej pani, Marcie Eng. Ona…

– Wiem, wiem – powiedział z uśmiechem. – Marta ma przybyć właśnie tutaj. Przyprowadzę ją. Tu będziecie bezpieczne. Masz ten list?

Sissel zawahała się.

– Skąd wiesz?

– Tomas do mnie zadzwonił. Powiedział, że wyjechały za tobą dwa samochody, i prosił, żebym cię pilnował. I rzeczywiście to było konieczne.

– A więc jesteś… żywym… prawdziwym człowiekiem? – wyrwało się Sissel.

Roześmiał się cicho.

– Oczywiście! Tomas mówił mi przez telefon o twoim szalonym śnie.

Zaczerwieniła się. Dobrze, że nikt nie znał jej całego snu.

Ufnie jednak przekazała mu list, wziął go z jej rąk z uśmiechem.

Pochylił się, żeby rozpalić w kominku, a wtedy Sissel spytała onieśmielona:

– Ale Tomas twierdził, że w uprowadzeniu Marty nie brał udziału nikt poza nim.

Nie odwracając głowy odparł:

– Mówił tak tylko dlatego, żeby mi nie zaszkodzić. Widzisz, jestem policjantem i mogło być ze mną źle, gdyby wyszło na jaw, że nie zgłosiłem usiłowania morderstwa. Przed „uprowadzeniem” Marty długo omawialiśmy tę sprawę z Tomasem. A ponieważ najważniejszym obowiązkiem policjanta jest zapobiegać łamaniu prawa i chronić niewinnych ludzi, a nie zgłaszać przestępstwa, które już zostały popełnione, doszedłem do wniosku, że postąpiliśmy słusznie. Mimo wszystko jednak… Nie wiedzieliśmy nic konkretnego, tylko zgadywaliśmy i wysnuwaliśmy teorie. Wciąż mamy wątpliwości, czy postąpiliśmy właściwie…

Policja! Oczywiście, stąd ten strój! Pokryta plastikiem kurtka, skórzany pas i wysokie buty!

– To znaczy, że masz motocykl?

– Tak. Słyszałaś go dziś wieczorem w dolinie? Nim właśnie przewiozłem Martę, dlatego nie mogła mieć swojego ubrania. Tomas przyniósł jej kombinezon.

Trudno było wyobrazić sobie Martę w kombinezonie. Sissel zastanawiała się, jaki mógł mieć rozmiar.

Wstał i w tej samej chwili Sissel zobaczyła jego lewą rękę.

Nie było na niej wilczych pazurów, zrozumiała jednak, dlaczego nie chciał jej podać. Dłoń była potwornie zniekształcona. Przecinały ją głębokie, deformujące blizny, paru palców brakowało, a pozostałe były sztywne.

Zauważył jej spojrzenie.

– Wypadek – wytłumaczył krótko. – Niestety, było to pierwsze, co zobaczyła Marta, dlatego tak się przeraziła. Nie chciałem jej wystraszyć.

Dłoń rzeczywiście była okropna, ale należała do żywego człowieka, nie do potwora z zaświatów.

– Ta dłoń jest bardzo wrażliwa na zimno – wyjaśnił. – Tej nocy, kiedy zabieraliśmy Martę, akurat wtedy, gdy ty weszłaś na korytarz, założyłem grube skórzane rękawiczki. Dlatego nasunęło ci się skojarzenie z wilczymi łapami.

– W połączeniu z obrazem, który wieczorem oglądałam w książce. Wszystko już rozumiem. Naprawdę zdołaliście przejechać motocyklem przez dolinę?

Uśmiechnął się.

– Kawałek nam się udało, resztę drogi musieliśmy przejść piechotą. Marta doskonale sobie radziła pomimo smutku, który musiał ją dławić.

Sissel poczuła ściskanie w gardle, spuściła wzrok. Ogromnie wstyd jej było za rodzinę, która w taki sposób odwdzięczyła się Marcie za jej wierność. Mężczyzna ujął Sissel pod brodę i popatrzył na nią serdecznie.

– Marta miewa się dobrze – powiedział, jakby czytał w jej myślach. – A ty nie możesz tak stać w przemoczonym ubraniu. Usiądź tutaj w cieple, zdejmę ci kalosze.

Wprawdzie nie bez wahania, ale usłuchała. On ukląkł przed nią i pomógł ściągnąć mokre w środku gumiaki.

Obmacał stopy dziewczyny.

– Pończochy też masz przemoczone, a stopy lodowate. Czy możesz…

– To podkolanówki – odparła zażenowana. – Zaraz sama zdejmę.