Sharon straciła panowanie nad sobą. Nie mogła słuchać dłużej tych obraźliwych słów.

– Czy na tej ziemi nie pozostał już żaden rozsądny człowiek, który nie będzie ślepo wierzył we wszystko, co piszą gazety albo co plecie Linda Moore? Czy w ogóle nie biorą panowie pod uwagę, że ja mogę być niewinna?

Saint John spojrzał na Sharon uważniej, po czym uspokoił się.

– Może więc opowiesz nam swoją wersję?

Ton jego głosu był całkowicie pozbawiony wyrazu, jednak Sharon wyczuła w nim nutę sarkazmu i straciła chęć obrony, która przed kilkoma chwilami się w niej obudziła.

– Widzę, że to nie ma sensu – odparła zrezygnowana. – Mam już tego wszystkiego dość i jest mi wszystko jedno.

– Nie będę przejmował się twoimi humorami – skomentował zimno Saint John. – Jeśli mam pozwolić ci tu zamieszkać, mimo że siejesz ferment, natychmiast nam wszystko opowiesz. Musimy się temu przyjrzeć z każdej strony. W gazetach piszą, że wychowywałaś się w domu dziecka, twoi rodzice nie są znani, choć zawodu matki nietrudno się domyślić…

– Na Boga, czy chociaż pan mógłby pominąć osobę mojej matki, czy zawsze musicie mieszać ją w tę sprawę i jeszcze dolewać oliwy do ognia? – Sharon była bliska płaczu.

Saint John po raz kolejny popatrzył na Sharon badawczo.

– Mówisz ładnym, starannym językiem, ale nie dostrzegam u ciebie woli walki.

– Skąd mam brać wolę walki? – zapytała Sharon zmęczonym głosem – Nie widzę przed sobą żadnej przyszłości. Nie mogę wrócić do kraju, a tu wszyscy traktują mnie jak zadżumioną!

– Ja także wychowałem się w domu dziecka i wiem, co to upokorzenie. Ale to jeszcze nie powód, by się poddawać. Wręcz przeciwnie: we mnie budziło to sprzeciw i popychało do obrony. Jesteś za słaba i za łatwo dajesz za wygraną, słonko. Ja potrafiłem pokazać, że dojdę do czegoś, i dopiąłem swego.

– Ale za jaką cenę? – zapytała już spokojniej dziewczyna. – Mimo wszystko jednak cieszę się, że nie jestem do pana podobna, panie Saint John. Dla mnie ważniejsze od kariery są uczucia drugiego człowieka.

Nie wiedziała, skąd znalazła w sobie tyle odwagi. Może dzięki siedzącemu z tyłu Peterowi, który, jak się wydawało, był jej raczej przychylny.

Saint John udał, że nie dosłyszał aluzji. W jego oczach na sekundę pojawił się błysk złości, ale ani jeden mięsień jego twarzy nie drgnął.

Gordon Saint John wywoływał w Sharon strach i niepokój i dziewczyna nie mogła na to nic poradzić. Nie pojmowała, jak mógł powiedzieć do niej „słonko”. To zupełnie nie pasowało do jego surowego stylu bycia.

W końcu mężczyznom udało się nakłonić Sharon, by przedstawiła własną wersję wydarzeń. Gdyby przesłuchiwano ją w Anglii, zapewne nie informowałaby o każdym szczególe, ale tu, z dala od kraju, było jej wszystko jedno.

Kiedy skończyła, obaj mężczyźni siedzieli chwilę w milczeniu.

– Niewykluczone, że tak właśnie było – odezwał się ostrożnie Peter Ray.

– Może…

– Czy panowie mają zamiar wysłać mnie z powrotem do kraju? – spytała z lękiem Sharon.

Saint John wstał i teraz przechadzał się po pokoju zamyślony.

– O ile rozumiem, w Anglii czeka cię wyrok śmierci?

– Może tak byłoby dla mnie najlepiej… – wyszeptała zrezygnowana Sharon.

– Dziewczyno, daj spokój! Czy ty wiecznie musisz użalać się nad sobą? Nie cierpię takich ludzi, którzy z powodu byle przeciwności zalewają się łzami!

– Więc panowie mi wierzą? – zapytała z nadzieją w głosie.

– Czy ci wierzymy? Ani myślę się nad tym zastanawiać. Interesują mnie tylko sprawy istotne. To jasne, że nie możesz mieszkać w baraku, ale ja nie mogę utrzymywać więźnia. Nie zamkniemy cię, ale musimy mieć na ciebie oko. Jest tu dużo pracy, zarówno biurowej, jak i fizycznej w kopalni. Pisaliśmy do Anglii z prośbą o przysłanie nam kogoś do prowadzenia biura, ale odmówili. Może więc ty na coś się przydasz, bo widzę, że niegłupia z ciebie dziewczyna. Specjalnie przysłuchiwałem się, jak się wysławiasz. Z rachunkami nie miałaś pewnie do czynienia?

– Owszem, prowadziłam księgi rachunkowe w sierocińcu. Wprawdzie to nie to samo co kopalnia, ale…

– Świetnie! – wykrzyknął Peter Ray, podchodząc do Sharon. – Tu obok znajduje się mały pokoik, który możesz zająć. Jak dotychczas wykorzystywaliśmy go na rupieciarnię. W ten sposób, będziemy mieć cię pod kontrolą, a nocą będziesz pilnować biura.

– Czy to konieczne? – zapytała Sharon.

– Oj, słonko, nie masz pojęcia, jak bardzo – wtrącił Gordon Saint John jakby nieobecny duchem.

I znowu to pieszczotliwe słowo. Jak miała je odbierać? W jego ustach brzmiało raczej ironicznie. Zaciekawiło ją także, dlaczego należało strzec biura. Ale nie zdążyła o to zapytać, bo znowu odezwał się Gordon Saint John:

– Peter pomoże ci jutro jakoś się tu zainstalować i pokaże, na czym będzie polegać twoja praca. Poza tym nie nawykliśmy do oficjalnego zwracania się do siebie, więc mów do nas po imieniu.

Były to przyjazne słowa, ale wypowiedziane zostały wyjątkowo oschle. Saint John podniósł się i skierował do wyjścia.

– Obaj mieszkamy w budynku administracyjnym, który znajduje się z tyłu. Możesz dostać się tam łączącym obie części pasażem, nie wychodząc na dwór. Jeśli wydarzyłoby się coś podejrzanego, zaraz nas zawiadamiaj.

Te słowa zaniepokoiły Sharon, więc gdy Gordon opuścił pokój, poprosiła Petera o wyjaśnienia. Ten miał wyraźnie zakłopotaną minę.

– Ktoś dostał się swego czasu do biura i grzebał w papierach – rzekł z westchnieniem. – Ale teraz, gdy dowiedzą się, że tu mieszkasz, nie ośmielą się przyjść. Poza tym zapomnieliśmy o ważnej sprawie. Musisz napisać dyktando.

Peter wręczył dziewczynie papier i pióro i podyktował jej długie, pełne podchwytliwych wyrazów zdanie. Kiedy sprawdził dzieło Sharon, pokiwał głową i pochwalił.

– Piszesz szybko i masz ładny, wyraźny charakter pisma. Doskonale poradzisz sobie w biurze. Nie chodziłaś, zdaje się, do szkoły, masz zatem wrodzone zdolności. Chodź, pokażę ci teraz twój pokój.

Wyszli z biura. Sharon rzuciła okiem na schody prowadzące na pierwsze piętro.

– Co znajduje się na górze?

– Archiwum oraz pomieszczenie z minerałami. Jest jednak zamknięte. Poza tym kilka pustych pokoi.

Weszli do małego pokoiku z widokiem na port. Nie mieli kłopotu z usunięciem rzeczy, które tu się znajdowały, przeważnie były to kartony z gazetami i różne drobne przedmioty. Przynieśli dywan, który zwinięty w rolkę stał nie używany w pomieszczeniu biurowym. Sharon pobiegła także po zmiotkę. Peter zgodził się przynieść tobołek Sharon, który zostawiła w baraku. Ona tymczasem umyła podłogę, parapet i zaczęła szorować zaplamione ptasimi odchodami szyby. Kończyła już porządki, gdy pojawił się Peter z jej rzeczami.

– Myślę, że teraz już sobie poradzisz – powiedział uśmiechnięty, a kosmyk jasnych włosów opadł mu zawadiacko na czoło.

Sharon także uśmiechnęła się do tego miłego mężczyzny.

– Byłeś dla mnie taki dobry! Nie masz pojęcia, jak wiele to dla mnie znaczy w tych dniach.

Z całą świadomością powiedziała „byłeś”. Gordon nie był jej życzliwy, mimo że nie zrobił jej żadnej krzywdy. Peter wciąż się uśmiechał:

– Nic takiego. Nigdy nie wierzyłem w tę historię o morderstwie.

– Dziękuję – wyszeptała.

– Taka piękna dziewczyna nie mogłaby zrobić nic złego – dodał.

No tak, znowu pochopna ocena. Mimo to Sharon była niezmiernie rada, że to właśnie Peter uwierzył w jej niewinność.

Zaraz potem wskoczyła do łóżka. Długo leżała, rozmyślając. Nie łudziła się, że w związku z nowym zajęciem jej żywot na wyspie w cudowny sposób ulegnie poprawie. Dano jej jednak trochę czasu i własny pokoik, gdzie mogła czuć się w miarę bezpiecznie, bez ciągłych obelg i oskarżeń. Czuła, że mimo wszystko trafiła lepiej niż jej współtowarzyszki.


Nie zasnęła jednak od razu. Na nowym miejscu czuła się nieswojo, wydawało jej się, że pierwsze, nie wykorzystywane piętro przygniata ją swoim ciężarem. Zewsząd nasłuchiwała kroków, przeświadczona, że ktoś na nią czyha. Gdy nagle na górze coś zaskrzypiało, serce podskoczyło dziewczynie do gardła. Na szczęście szybko zorientowała się, że to tylko wiatr uderza w ściany budynku.

Z trudem zasypiała. Realne przeżycia plątały się jej z legendami i opowieściami. Raz po raz Sharon słyszała czyjeś kroki na schodach, często wydawało jej się, że ktoś bez pukania wchodzi do jej sypialni. Nagle stanął przed nią czarownik ze starego zamczyska, który zaraz zmienił się w samego Gordona Saint Johna o żółtych, przenikliwych ślepiach… Zlana potem Sharon poderwała się i usiadła na łóżku. Znowu nasłuchiwała, lecz wokół panowała niczym niezmącona cisza. Zła na siebie, odwróciła się do ściany i w końcu zasnęła.

ROZDZIAŁ VI

Sharon bardzo szybko się przekonała, że prowadzenie ksiąg w domu dziecka to zupełnie co innego niż prowadzenie rachunków dużej kopalni. Pierwszego dnia po przybyciu pracowała w pocie czoła, by jak najlepiej poznać swoje nowe obowiązki. Musiała nadążać za tokiem myśli Petera, a to wcale nie było łatwe: tyle nowych szczegółów, tyle rzeczy, o których przedtem w ogóle nie miała pojęcia. W porze obiadowej jej głowa pełna była astronomicznych liczb i zależności. Jej biurko pokrywały sterty dokumentów, a kosz zapełnił się błędnie wypełnionymi kwitami

Gordon Saint John nie pojawił się w ciągu dnia ani razu, za co Sharon była wdzięczna losowi.

Gdy nadeszła przerwa na obiad, Peter zwrócił się do Sharon:

– Wiem, że to nie jest dla ciebie przyjemne, ale musisz iść coś zjeść, nie ma innego wyjścia. Dopiero zamężne kobiety mogą gospodarzyć się na swoim.

Sharon zastanowiła się przez chwilę, po czym powiedziała:

– W moim pokoju stoi kuchenka z piekarnikiem, ale nie wygląda na sprawną. Czy nie udałoby się zamienić jej na nową? Może coś znalazłoby się w sklepie?

– Nową? – zdumiał się Peter. – Być może. Zapytamy przy okazji.