– Sharon, jak mogłaś zrobić mi coś podobnego? Dlaczego nie przyszłaś do mnie?

– Moje nazwisko długo widniało na liście – odparła Sharon. – Nigdy nie poprosił pan o moją rękę, a ja nie mam w zwyczaju oświadczać się mężczyznom.

William ukrył twarz w dłoniach.

– Nie śledziłem tej przeklętej listy. Nawet bym nie przypuszczał, że minęły już całe trzy miesiące od twojego przyjazdu! Przecież ty go wcale nie kochasz?

– Uważam, że tak jest lepiej – mówiła Sharon spokojnym, prawie zimnym głosem. – On mnie też nie kocha, mamy więc równe szanse. Byłoby znacznie gorzej, gdyby jedna z osób cierpiała z powodu nieodwzajemnionej miłości.

William był niepocieszony i Sharon w końcu zrobiło się go żal. Mimo to nie miała wątpliwości, że podjęła właściwą decyzję. Gdyby po raz drugi przyszło jej wybierać między nimi dwoma, i tak wolałaby Gordona. William zawsze ją odstręczał nadmiernym okazywaniem troskliwości i uczuć, których Sharon nie potrafiła przyjąć.

Nareszcie William zmienił temat i wrócił do wieczornej wyprawy na zamek. Andy, Percy i Sharon nabawili się kolejnych pęcherzy na skórze. Pozostałej trójce dziwnym trafem nic się nie stało.

– Jak to możliwe, skoro wszyscy widzieliśmy czarownika? – dziwiła się Linda.

– Daj spokój i nie mów więcej o tym, bo jeszcze się to dla nas źle skończy! – wtrącił Peter.

– Może nie zdążył rzucić swojego uroku na całą szóstkę? A poza tym prysnęliśmy stamtąd prawie jednocześnie.

Gordon stał pogrążony w głębokiej zadumie. Percy miał rany na twarzy i ramionach, u Andy’ego i Sharon ucierpiały dłonie.

– O czym tak myślisz, Gordonie? – zapytała z zaciekawieniem Sharon.

– Nie jestem pewien, ale chyba zauważyłem pewną prawidłowość.

– Co masz na myśli?

– Dlaczego akurat wy macie te rany? Może… Nie, muszę się jeszcze nad tym zastanowić.

Niczego więcej nie udało im się wyciągnąć z Gordona.

Sharon obawiała się, że pojawią się u niej nowe rany, tymczasem po upływie kilku kolejnych dni pęcherze zaczynały przysychać. Gorzej było z Percym i Andym, ich okaleczenia nie chciały się goić. Sharon zaczęła posądzać czarownika o słabość do dam; im wyraźnie oszczędzał bólu.

Na wieść o małżeństwie Gordona z Sharon Linda przeżyła szok. Stało się to tak nagle, a przy tym nawet ona nie przewidziała takiego obrotu sprawy. Od dawna rozmyślała, jak by tu pozyskać względy zarządcy. Była przekonana, że prędzej czy później dopnie swego, trzeba tylko nieco cierpliwości! Gdyby tak ona została panią dyrektorową, los Sharon byłby przesądzony…

Linda liczyła na to, że Sharon będzie zmuszona opuścić wyspę, by w Anglii zapłacić głową za zbrodnię. Teraz już nie może być o tym mowy.

Zgrzytała więc z wściekłości zębami.

Był czas, kiedy Lindę lubiano, była miłą i dobrą dziewczynką. Ale któregoś dnia na jej drodze pojawiły się pokusy i Linda nie potrafiła się im przeciwstawić. Stała się kobietą złą i zawistną, choć wyjątkowa uroda pomagała jej to ukryć.

Linda nie ustawała w poszukiwaniu sposobów pozbycia się Sharon. Gdyby tak wszyscy bez wyjątku uwierzyli w jej zbrodnię, Linda spałaby spokojnie. Ale to było niemożliwe. Ciągłe powracanie do tej sprawy mogłoby okazać się niebezpieczne dla samej Lindy.

Musi się znaleźć inne wyjście…

Może by tak udowodnić, że Sharon popełnia błędy w prowadzeniu ksiąg, tak by Gordon stracił do niej zaufanie? Ale czy tego rodzaju zwycięstwo zadowoliłoby żądną srogiej zemsty Lindę?

A może… Tak, to całkiem proste i jakże skuteczne rozwiązanie! Że też nie wpadła na to wcześniej!

Tego dnia Linda promieniała. Znowu snuła kolejny przebiegły plan…

Przede wszystkim postanowiła poślubić Petera. Wbrew przewidywaniom, wcale nie miało się to okazać łatwe; Peter nie śpieszył się do żeniaczki, wolał prowadzić nieskrępowany kawalerski żywot. Ale ponieważ Linda nawykła do osiągania celów, jakie sobie zakładała, wymogła w końcu na Peterze obietnicę małżeństwa. Potem zabrała się do realizacji kolejnego pomysłu, który miał zdecydować o jej zwycięstwie.


Życie Sharon u boku Gordona nie układało się tak, jak to sobie wyobrażała, mimo iż nie liczyła na idyllę. Oprócz codziennej pracy biurowej spadło na nią wiele dodatkowych domowych obowiązków. Gordon nie zmienił się ani na jotę: nie raz wyrażał swoje niezadowolenie, gdy Sharon nie spełniała wszystkich jego oczekiwań. Tym bardziej Sharon nie spodziewała się tego, co miało nastąpić…

Nie była pewna, kiedy się to zaczęło. Być może jednego z tych wieczorów, gdy Gordon, po całym dniu pracy, padał po obiedzie na kanapę i zasypiał, opierając głowę na jej ramieniu. Zdarzało się, że mamrotał przez sen ledwo słyszalnym głosem: „Jak to dobrze, słonko, że czekasz na mnie w domu…” Sharon nie wierzyła własnym uszom. Szybko jednak uznała, że Gordon nie zdaje sobie sprawy z tego, co mówi.

Mimo to te słowa, niespodziewanie dla Sharon, niby ziarenko zakiełkowały w jej sercu, a myśli coraz częściej błądziły wokół męża. Zastanawiała się, czy ciężko pracuje w kopalni, kiedy wróci, może należałoby już wstawić obiad, by był gotowy na czas. A gdyby tak kupić kawałek mięsa albo świeżej ryby i zaskoczyć Gordona wyborną kolacją?

A może zaczęło się to dużo wcześniej i dojrzewało powolutku, by rozkwitnąć z całą siłą w dniu, kiedy Linda znowu zaatakowała…


Gordon obserwował swoją żonę krzątającą się przy śniadaniu. Zręcznymi ruchami Sharon szybko nakryła do stołu.

Jest bardzo zaradna, wszystkie obowiązki wykonuje nienagannie i bez szemrania, myślał Gordon. To właśnie cenił najbardziej w ludziach.

Analizował zmiany, jakie w jego życiu wniosło pojawienie się Sharon. Nie musiał już chodzić do stołówki, której nie znosił. Każdego dnia czekał na niego ładnie zastawiony stół. Jego ubranie było zawsze czyste i zreperowane, w całym domu wprost pachniało czystością. Sharon nie odzywała się za wiele i za to najbardziej był jej wdzięczny. Rano, po wyjściu męża, Sharon szła do biura; wracała tuż przed jego przyjściem, by przygotować obiad. Bywało, że wieczorami siadywali razem, gawędząc o pracy Gordona, ale gdy pojawiał się Peter, Sharon cicho wycofywała się do swojego pokoju. Umiała trzymać się w tle, pojawiała się tylko wtedy, gdy Gordon naprawdę jej potrzebował

Rzeczywiście, nie mógł jej nic zarzucić: Sharon zawsze bezwzględnie przestrzegała reguł ich wspólnej umowy. Czasami Gordonowi wydawało się, że żona jest zmęczona, zwłaszcza wtedy, gdy nie nadążała z jakąś pracą w biurze lub gdy karcił ją ostrymi słowami…

Tego dnia Sharon była podenerwowana i Gordon dobrze wiedział, jaka jest tego przyczyna. Następnego dnia Peter i Linda mieli wziąć ślub, po czym Linda zamierzała wprowadzić się do swego męża. Gordon przyglądał się bacznie Sharon i nawet on się domyślał, że musi jej być ciężko na sercu.

– Kochanie… – zaczął niepewnie.

Zaskoczona, stanęła z tacą w dłoni i spojrzała na męża.

– Tak?

– Pamiętasz tę górkę, na której chciałaś zbudować dom? Byłem tam dzisiaj i bardzo mi się to miejsce podoba. Czy nadal chciałabyś tam mieszkać?

Sharon ożywiła się nagle, ale po chwili uśmiech zniknął z jej twarzy.

– Jest mi naprawdę wszystko jedno.

Gdy ruszyła w kierunku kuchni, Gordon przytrzymał ją za rękę:

– Wiem, że to nieprawda. Nie jest ci wcale wszystko jedno. Przecież obie nie możecie mieszkać pod jednym dachem, a ja też nie mam ochoty wiecznie zmuszać się do rozmów. Pogadam z cieślami. Jeśli się pośpieszą, moglibyśmy wyprowadzić się stąd jeszcze przed zimą.

Na myśl o nowym własnym domu Sharon się rozmarzyła. O Peterze przestała już myśleć, ani trochę jej nie obchodził.

– Moglibyśmy dziś wieczór przyjrzeć się istniejącym planom, a może sami byśmy coś naszkicowali? – zaproponował Gordon.

– Gordon, mówisz tak, jakbyśmy byli razem…

– Razem z pewnością będziemy mieszkać – powiedział spokojnie.

– Tak, to prawda – odparła Sharon i powróciła do nakrywania stołu.

Gordon wyszedł do pracy, a Sharon pozostała z własnymi myślami. Przerażała ją perspektywa życia pod jednym dachem z Lindą. Wspólna kuchnia, posiłki… To wprost nie do zniesienia! Linda zachowywała się w ostatnim czasie wyjątkowo spokojnie i już to niepokoiło Sharon. Przeczuwała, że prędzej czy później coś złego się wydarzy. Nie miała jednak pojęcia, skąd nadejdzie atak i jak się przed nim obronić.

ROZDZIAŁ XIV

W porze obiadowej Sharon wybrała się ze spóźnioną wizytą do Margareth. Po krótkiej pogawędce i obejrzeniu domu Sharon pośpieszyła do biura.

W drodze powrotnej, kiedy przechodziła przez niewielki lasek, z daleka ujrzała zbliżające się Lindę i Doris.

Ze strachu serce podskoczyło jej do gardła. Wciąż nie mogła zapomnieć o tym, że chciano ją ukamienować. Szybko zeszła ze ścieżki i ukryła się za wystającą skałą. Przycupnąwszy cichutko, zastanawiała się, czy czasem nie przesadza, ale było już za późno, by wyjść z kryjówki

Dziewczęta szły wyjątkowo powoli. Sharon drżała, pełna niepokoju i niecierpliwości, lecz po chwili zaczęła baczniej przysłuchiwać się rozmowie, jaką prowadziły obie przyjaciółki.

Najpierw Sharon usłyszała ostry, przenikliwy głos Doris.

– Tłumaczyłam Tomowi, ile by skorzystał, gdyby zarządcą został twój mąż. Być może zostałby nawet zastępcą, a wtedy nie ukarano by mnie za Sharon. Ale nie chciał słyszeć o tym pomyśle, powiedział, że na pewno tego nie zrobi.

– Idiota z niego! – odezwała się Linda.

– Na Toma nie mamy co liczyć. On boi się Saint Johna jak ognia. Powiedziałam mu, że jest zwykłym tchórzem, a on sobie poszedł.

– Wygląda na to, że sama muszę dostać się na teren kopalni – rzekła w zamyśleniu Linda. – Ale jak ja to zrobię?

– A gdybyś tak przebrała się za mężczyznę i weszła niepostrzeżenie razem z innymi? To nie powinno być trudne – podpowiedziała jej Doris. – Nie kontrolują przecież aż tak szczegółowo.