– Prześliczny! – wyszeptała Sharon. – Nigdy nie widziałam czegoś równie pięknego!

Chciała zwrócić Gordonowi minerał, ale go nie przyjął.

– Zatrzymaj to. Nie wiem, co będzie z tobą dalej, jak potoczy się cała ta przykra sprawa z morderstwem. To, co zrobiłaś dla nas, jak bardzo pomogłaś mi w pracy, jest nieocenione. Niech będzie to podziękowanie za twój trud od mężczyzny, który nie potrafi wyrażać uczuć słowami.

Jego dłoń była ciepła i przyjemna.

– Dziękuję – powiedziała wzruszona Sharon, spoglądając Gordonowi prosto w oczy. – Potrafię docenić wartość takiego prezentu, bez względu na to, ile kosztuje.

– Nie kosztuje wiele – uśmiechnął się i cofnął rękę. – Ale to najpiękniejszy okaz, jaki kiedykolwiek znalazłem.

Po czym odwrócił się szybko i poszedł w kierunku drzwi.

– Mam nadzieję, że dziś będziesz spała spokojnie. Wszystkie okna posprawdzałem i zabezpieczyłem. Nie myśl o zamku, jego magiczna moc tutaj nie sięga.

Sharon nie było do śmiechu. Słowa Gordona miały wprawdzie ją uspokoić, ale brzmiały ponuro. Pożegnali się i Sharon wróciła do siebie pełna trosk.


Sharon przygotowała się starannie do wizyty u Margareth. Mozolnie upinała długie włosy w skomplikowany, stylowy kok. Suknia przeszła gruntowną reperację i prasowanie, gdyż zniszczyła się bardzo w czasie ostatniej wyprawy do lasu. Sharon uszyła sobie także maleńką torebkę z tego samego materiału, co sukienka, i włożyła do niej skromny prezencik dla Margareth.

Zanim wyszła, zajrzała jeszcze do biura. Sama przed sobą musiała przyznać, że chciała spotkać tam Petera. Niestety, w biurze siedział jedynie Gordon. Była trochę zawiedziona, ale zagadnęła:

– Czy wyglądam dostatecznie elegancko, by udać się z wizytą na plebanię?

Gordon podniósł głowę znad stołu i zmarszczył czoło.

– Sądziłem, że oszczędzisz mi tego typu pytań.

Skuliła się zawstydzona.

– Wybacz, ale naprawdę nie mam się kogo poradzić. Będę mijać wiele domów, a kobiety przesiadują w oknach i oceniają krytycznie każdego przechodzącego.

Rzeczywiście, Sharon była teraz jeszcze bardziej samotna, Williama natomiast unikała jak ognia. Andy ożenił się z Anną, Margareth miała swojego pastora, Peter przyjaźnił się z Lindą. Jej pozostał tylko Gordon, ale cóż to za pociecha? Powściągliwy, surowy i pozbawiony wrażliwości dyrektor kopalni nie był tym, kogo Sharon potrzebowałaby w trudnych chwilach.

Podniósł się z krzesła i rzekł:

– No dobrze, pokaż się.

Sharon okręciła się wolniutko. Twarz Gordona wydawała się zupełnie pozbawiona wyrazu, mimo że suknia Sharon ładnie podkreślała jej smukłą sylwetkę.

– Czy widać po niej, że była podarta? – zapytała ze strachem.

– Nie, nie widać.

Przyglądał się dalej jej drobnej postaci, ślicznemu profilowi, pięknie upiętym włosom.

– A co sądzisz o mojej fryzurze?

– Chyba w porządku, chociaż wolę, jak włosy nosisz rozpuszczone. Ale może być.

– Dziękuję ci. Teraz mogę już iść z wizytą. Niedługo wrócę.

Sharon nie spodziewała się nawet, jak szybko będzie z powrotem w domu. A Gordon wkrótce musiał zapomnieć, że tego dnia spieszył się do kopami.


Linda Moore sobie tylko znanymi sposobami dowiedziała się wcześniej, że Sharon wybiera się z wizytą na plebanię. Orientowała się też, kiedy dziewczyna będzie mijać baraki, gdzie zazwyczaj gromadziły się kobiety. Linda siedziała tam teraz w towarzystwie Doris i kilkunastu jej koleżanek. Wprawdzie owinęła sobie Petera wokół małego palca, ale to była zaledwie połowa sukcesu. Nie mogła znieść myśli, że Gordon tak bardzo ceni doświadczenie i pracowitość Sharon. Czas zrobić z tym porządek! Zniszczyć Sharon – to był jej główny cel. Linda pocieszała się, że nazwisko Sharon wciąż widnieje na liście. Mimo to obawiała się, że Gordon w jakiś sposób uzyska zgodę na pozostanie swej pracownicy na wyspie. Wciąż także musiała podsycać nienawiść otoczenia do Sharon, przypominając o popełnionym przez nią morderstwie i niemoralnym prowadzeniu się.

W Anglii Linda nie była już tak bezpieczna jak dawniej. Wprawdzie okoliczności zbrodni zostały wyjaśnione, a Sharon uznano za zmarłą, jednak styl życia, jaki prowadziła Linda, mógł w przyszłości wzbudzić podejrzenia policji. Wtedy z pewnością powróciłaby sprawa zabójstwa.

Dlatego zbrodniarka zdecydowała się uciec na wyspę. Skradzione pieniądze rozpłynęły się w okamgnieniu i teraz trzeba było szukać nowych źródeł dochodu. Spotkanie z Sharon i świadomość, jaką pozycję osiągnęła, zatruły Lindzie życie. Niebezpieczny był także Gordon Saint John, on potrafił myśleć i oceniać logicznie. Peter niczym nie różnił się od innych mężczyzn, bez wysiłku zawróciła mu w głowie. Gdyby tylko Linda mogła udowodnić Gordonowi, że ona sama jest zdolniejsza niż Sharon… Ale na to nie miała wielkiej nadziei.

Dlatego musiała sięgnąć do innej broni.

Siedziała teraz w jesiennym słońcu, gawędząc z kobietami o tym i owym. Sprytnie skierowała rozmowę na Sharon.

– Ta to ma szczęście – powiedziała na pozór obojętnie. – Na wyspie nie ma żadnej policji, a Saint Johna nie obchodzi praworządność. Gwiżdże na to, że wśród nas znajduje się morderczyni. Ona ciągle mnie prześladuje i chce skrzywdzić. Nie wiem doprawdy, jak długo to wytrzymam.

Kobiety wyraziły swoje współczucie.

– Kiedyś ludzie sami wymierzali sprawiedliwość, nie czekając na wyroki. Takie zbrodniarki po prostu kamienowano – mówiła jakby do siebie Linda. – Wystarczyło zebrać się tam, gdzie taka mogła przechodzić, okrążyć i…

Linda z premedytacją zawiesiła głos akurat w tym momencie. Słuchające jej kobiety były z natury proste i bez trudu można było im zasugerować sposób postępowania. Spojrzała dyskretnie na drogę; Sharon właśnie się zbliżała. Poza tym na drodze było pusto. A zatem teraz albo nigdy!

– Tyle mi zawdzięcza – podjęła znowu Linda, tym razem ze łzami w oczach. – I tak mi za wszystko dziękuje! To zwyczajna czarownica!

– To prawda! – krzyknęła podniecona Doris. – Zasługuje na śmierć! Zawsze to mówiłam!

Linda kontynuowała rozpoczętą myśl:

– Wyjdziemy za mąż, urodzimy dzieci, ale jak uchronimy je przed tą bestią? A Saint John z pewnością zechce ją zatrzymać. Ciągle powtarza, że stała się niezastąpiona.

– Przecież nie może zostać dłużej niż trzy miesiące! – zauważyła jedna z kobiet.

– Ha! Czy uważasz, że ona nie potrafi przekabacić tego czy innego nieszczęśnika? – spytała Doris. – Choćby mój Tom: zawsze staje w jej obronie!

Linda kuła żelazo póki gorące:

– Nawet widziałam, jak wczoraj flirtowali.

– Co? – wykrzyknęła na dobre rozwścieczona Doris. – Tego już za wiele! Ruszajcie się, teraz nasza kolej!

– Nie, Doris, jeszcze was ktoś zobaczy! – Linda udała przerażenie.

– Żartujesz. Tu, o tej porze? Chodźcie, czas, żebyśmy wreszcie zrobiły coś dla Lindy, dla nas i naszych dzieci!

Świetnie, myślała uradowana Linda. Ja nie zamierzam się wtrącać, niech inne później odpowiadają za to, co się stanie. Ja nie mam z tym nic wspólnego!

Niektóre kobiety wahały się, ale to tylko wzmagało nienawiść innych i wkrótce już wszystkie stały gotowe do zaczepki.

– Oszalałyście! – Linda nadal doskonale odgrywała swoją rolę, udając zatrwożoną. – Wystarczy ją trochę nastraszyć. Niech stąd wyjedzie!

– Pewnie, tylko trochę ją nastraszymy!


Sharon ujrzała kobiety z daleka. Od razu wyczuła, że coś się święci. Zatrzymała się na moment, po czym ruszyła z sercem w gardle. Zauważyła, jak Linda zaczyna się niepostrzeżenie wycofywać.

– Stój! – krzyknęła groźnie Doris do Sharon. – Dla kogo się tym razem wystroiłaś?

– Idę z wizytą do Margareth – dziewczyna z trudem opanowała drżenie głosu.

– Ach, tak, już sobie ostrzysz pazury na pastora? Co za bezczelność!

Kobiety powoli zaczęły zacieśniać krąg wokół Sharon.

– Mam ci powiedzieć, jak traktowano kiedyś takie łachudry jak ty? Chcesz się przekonać, co myślimy o morderczyni, która oskarża naszą przyjaciółkę? Poczekaj no, a zaraz zobaczysz!

Doris schyliła się i podniosła z ziemi niewielki kamień. Zanim Sharon zrozumiała, na co się zanosi, zaświszczało jej koło ucha. W następnej sekundzie inny kamień trafił Sharon w plecy. Odwróciła się i wtedy poczuła palący ból nad uchem.

– Na pomoc! Co robicie? – krzyczała przerażona.

Próbowała uciekać, ale pierścień wokół niej jeszcze bardziej się zacieśnił.

Linda stała kilkadziesiąt metrów dalej, za drzewami, i obserwowała całe zajście z jadowitym uśmieszkiem na ustach. Widziała dobrze, że kobiety są coraz bardziej rozwścieczone i groźne. Sharon opadła na kolana…

Nagle Linda zmartwiała.

Od strony zabudowań ktoś się zbliżał! Był to sam Gordon Saint John. Jakim sposobem znalazł się tu o tej porze? Od dawna powinien być w kopalni!

Linda zagryzła zęby. Co robić? Była tak blisko osiągnięcia celu…

Nagle puściła się pędem w jego kierunku i padła mu prosto w ramiona.

– Rzucają w nią kamieniami! – krzyknęła z udawaną rozpaczą. – Zabiją ją, zabiją! Nie chcę, żeby jej się coś stało!

Gordon wyrwał się Lindzie.

– O czym ty mówisz? Co? W kogo rzucają? Mój Boże, to może być tylko Sharon!

– Biegłam co sił, żeby pana sprowadzić! – mówiła zdyszana. – Chciałam je zatrzymać, ale…

Mówiła na darmo. Po Gordonie już nie było śladu.


Sharon starała się zakryć głowę, potem, zszokowana, powoli osunęła się na kolana. Kamienie świszczały jej nad głową i uderzały boleśnie. Czuła, że między palcami spływa jej po twarzy krew. Zaczęła się modlić, z minuty na minutę słabła coraz bardziej.

Straciła już całą nadzieję, gdy nagle napastniczki się rozproszyły. Sharon usłyszała jak przez mgłę głos, który wydał się jej znajomy, ale nie była pewna, do kogo należy. Mówiący był nieopisanie wzburzony.

Zapadła grobowa cisza. Dopiero po dłuższej chwili któraś z kobiet odezwała się niepewnie: