Droga prowadząca ku Kvitefjell cały czas pięła się pod górę. Padający deszcz zmienił się w śnieg. Białe płatki tańczyły niespokojnie w zapadającym zmierzchu. Dojechali właśnie do skupiska gospodarstw, które wyłoniły się ze śnieżnej zawiei jak duchy. Ivar zahamował i z autobusu wysiadła ponad połowa pasażerów. Kierowca z pomocnikiem wyszli, żeby założyć łańcuchy na koła. Potem pojazd ruszył dalej.

Dobrze ubrany mężczyzna o byczym karku zawołał:

– Jak wyglądają szanse na dotarcie do Vindeid?

– Znakomicie – odparł Ivar. – Tego autobusu nigdy nie przestraszyła odrobina śniegu.

– To dobrze, bo musimy się dostać na drugą stronę. To sprawa życia i śmierci!

– Spokojnie, dojedziemy tam!

Co, u licha, Jennifer miałaby robić w Vindeid? pomyślał Rikard. Nie mógł jednak tego wiedzieć, przecież zerwał z nią kontakt kilka lat temu.

Kiedyś była nieodłączną częścią jego życia, przedziwnym dzieckiem zagubionym w starannie uporządkowanym świecie „normalnych” ludzi, spragnionym czułości i irytującym jak natrętna mucha.


Jennifer spoglądała przez okno na śnieg, który napierał na autobus. Właściwie tak jej się tylko wydawało, bo kiedy samochód stał, śnieg padał prawie pionowo. W oczekiwaniu na odjazd siedziała zagłębiona w lekturze. Jednakże jeden raz wydawało jej się, że słyszy głos, który rozpoznałaby zawsze i wszędzie. Musiała się pomylić. Niemożliwe, żeby tutaj pojawił się Rikard.

Ale wspomnienia ożyły. Jennifer przypomniała sobie swoje pierwsze spotkanie z Rikardem Mohrem, starszym bratem Johnny’ego. Kiedy go poznała, miała skończone piętnaście lat.

Podczas gdy autobus z trudem piął się w górę, wspomnienia Jennifer i Rikarda uzupełniały się, tworząc pełny obraz wydarzeń.

Wytrwałe próby mieszkańców miasteczka, pragnących za wszelką cenę nagiąć postępowanie Jennifer do obowiązujących norm, spełzły na niczym. Większą część dzieciństwa spędziła z dziadkiem profesorem, oryginałem, nie będącym raczej odpowiednim wychowawcą dla małej dziewczynki o bujnej wyobraźni. Od momentu gdy Jennifer poznała Rikarda, minęło kilka lat, ale jej niebieskie oczy w dalszym ciągu patrzyły naiwnie spod jasnej grzywki. Niezmiennie pytała „dlaczego” tym samym łagodnym, czystym głosem. Z zaciekawieniem chłonęła całe piękno tego świata, zdumiewając się skomplikowanym stylem życia prowadzonym przez ludzi.

Aż nadeszła ta noc, kiedy Jennifer stanęła na drodze przestępcom albo raczej kiedy oni się na nią natknęli…


Program telewizyjny dobiegł końca i Jennifer została pozbawiona ostatniego kontaktu ze światem zewnętrznym. W domu zapanowała przerażająca cisza. Usiadła skulona w fotelu, próbując udawać, że jest w nim bezpieczna. Rodzice, jak zwykle, byli w podróży. Zawód wymagał od nich częstszego przebywania poza domem niż w domu. „Przecież Jennifer tak świetnie sobie radzi, ona ma już piętnaście lat”. „Duchów nie ma, Jennifer, to tylko twoje wymysły”. Może i tak. Ale czy nie rozumieli, że w takim samym stopniu jak realny świat przerażały ją wytwory własnej wyobraźni?

Podczas naprawdę ciężkich napadów lęku przed ciemnością szukała zwykle schronienia w łazience. Duchy nie chowały się wśród prozaicznie bulgocących rur i zimnych błyszczących kafelków. Siedziała na opuszczonej pokrywie ubikacji i śpiewała na cały głos, póki nie nabrała dość odwagi, by wbiec po ciemnych schodach na górę, do swojego pokoju.

Tego wieczoru czuła się jeszcze bardziej samotna niż zwykle, bo pies musiał zostać u weterynarza, a przeważnie był jej wielką pociechą. Chociaż nie zawsze. Psy mają ten nieprzyjemny zwyczaj, że czasami podnoszą łeb, nasłuchując i wpatrując się przy tym z natężeniem w okno, jak gdyby kogoś tam widziały.

Zadzwonił telefon.

O tej porze? Mama? Tata? Wypadek?

Pełna najgorszych przeczuć podniosła słuchawkę tak, jakby aparat telefoniczny był zarażony jakąś śmiertelną chorobą.

– Halo? – odezwała się ze strachem.

Nieznany głos rzucił krótko:

– Cześć, to ty?

– Tak – odparła Jennifer, bo co do tego nie było wątpliwości.

– Wiesz, oni są na weselu. Zostaną tam całą noc. Kristian siedzi w domu, a on jest przecież bezbronny. W takim razie będziemy u ciebie za kilka godzin. Ze sporym łupem.

– Poczekaj – przerwała zdezorientowana Jennifer.

Nieznany rozmówca zamilkł na moment, przeczuwając, że coś jest nie tak.

– Kickan?

– Nie, mam na imię Jennifer.

Rozległ się szczęk odkładanej słuchawki.

Stojący zegar zgrzytnął, po czym z wielkim wysiłkiem wydał z siebie dwanaście głuchych uderzeń. Jennifer ocknęła się z odrętwienia.

Kristian? Bezbronny? Kristian Walle chodzący do klasy wyżej! Był niepełnosprawny i mieszkał w ogromnym domu nazywanym Zamkiem. Doskonały cel dla włamywaczy!

Jennifer zawsze brała w obronę słabych i bezbronnych, dotyczyło to również Kristiana Walle. Musi go ostrzec! Znalazła numer telefonu i wybrała go drżącymi palcami, ale nikt się nie zgłosił.

Jennifer poczuła przypływ odwagi. Spadła na nią odpowiedzialność, wielka odpowiedzialność.

Po raz pierwszy zadzwoniła na policję, wciągając tym samym Rikarda Mohra w jedną wielką improwizację, jaką było jej życie. Przez następne lata przeklinał tę chwilę wielokrotnie.

A mimo to…? Czy naprawdę ktoś znaczył dla niego tak wiele, jak ta impulsywna, radosna i jednocześnie bardzo nieszczęśliwa dziewczynka imieniem Jennifer?


Obserwując z nieokreślonym niepokojem śnieg, którego warstwa ciągle rosła w miarę, jak zbliżali się do Kvitefjell, Jennifer i Rikard powracali myślami do chwili, kiedy spotkali się po raz pierwszy.


Młody Rikard Mohr z policyjnego patrolu drogowego zdjął kask motocyklowy i białe rękawice z mankietami.

– Coś nowego?

– Ach, to ty – przywitał go dyżurny. – Nie, nic. Pół godziny temu dzwoniła jakaś smarkula. Plotła coś o włamywaczach w Zamku. Twierdziła, że zadzwonili pod zły numer. Wyglądało to na dość naciąganą historię, pewnie chciała wzbudzić sensację. Przypuszczam, że była sama w domu i zatęskniła za przygodami.

– Dla pewności muszę tam chyba pojechać. Jak się nazywa ta dziewczyna?

– Jennifer Lid.

Rikard Mohr, zakładający zdjętą przed chwilą prawą rękawicę, zastygł w bezruchu.

– Jennifer? To musi być ona!

– Kto?

Rikard uśmiechnął się na samo wspomnienie.

– Chodzi do jednej klasy z moim bratem. Johnny lubi ją, chociaż jej nie rozumie. Nie, ta dziewczyna na pewno nie kłamie. Może coś źle zrozumiała, ale dla niej to musi być poważna sprawa. Czy mogę rzucić okiem na raport?

Podczas gdy dyżurny policjant go szukał, Rikard mówił dalej:

– Brat opowiadał niesamowite historie o jej wyczynach w szkole. Ona jest tak bezgranicznie szczera, że jeśli jego opowiadania są choć w połowie prawdziwe, mogła już dawno doprowadzić nauczycieli do załamania nerwowego.

– Urwisy powinny dostawać lanie.

– Nie – zaprzeczył Rikard z wahaniem. – Ona nie jest urwisem. Po prostu jest inna. Myślisz, że najpierw powinienem pojechać do jej domu?

– Wydaje mi się, że na zakończenie dodała, iż skoro nie ma żadnego wolnego policjanta, będzie musiała tam pobiec sama.

– To niedobrze. Jeśli wierzyć mojemu bratu, stać ją na wszystko. Jadę tam natychmiast.

Chwilę potem ciężki motocykl ruszył sprzed posterunku z takim dudnieniem, że rozlegało się echem na całej ulicy, budząc sąsiadów z koszmarnych snów o szalejącej burzy, nalotach bombowych i końcu świata.

Jennifer siedziała w sypialni Kristiana Walle, próbując mu wytłumaczyć, dlaczego się tu znalazła. Wpuścił ją do domu po długim wahaniu.

– Jesteś niemądra – stwierdził. – Czy masz w zwyczaju odwiedzać bezbronnych chłopaków w środku nocy? Nigdy bym cię nie wpuścił, gdyby nie to, że trudno mi uwierzyć, że mogłabyś się zakochać. Jesteś zbyt…

– Cicho! – szepnęła. – Spójrz tam!

Wśród drzew otaczających dom zobaczyli nadjeżdżający prawie nie oświetlony samochód, który za chwilę się zatrzymał i zupełnie wyłączył reflektory.

– Miałaś rację – zgodził się z nią wreszcie Kristian. – Podaj mi protezę, na której siedzisz!

– Proszę! Przymocujesz ją nad czy pod kolanem?

– Nigdy nie słyszałaś o czymś, co się nazywa takt albo wyczucie? – zapytał uszczypliwie Kristian.

Popatrzyła na niego zdumiona.

– Czy naprawdę chcesz, żeby przemilczano twoją ułomność?

– Oczywiście, że nie – odwarknął ze złością.

Jennifer podeszła do okna.

– Zbliża się tu dwóch mężczyzn. Śmiesznie to wygląda, kiedy tak się skradają w krzakach, bo z góry świetnie ich widać! Co robimy?

Chłopak, włożywszy koszulę i spodnie, usiadł na brzegu łóżka. Na parterze rozległ się brzęk rozbijanego szkła.

– Wchodzą tu – wyszeptała przerażona. – Może uda się nam jakoś ich wystraszyć?

– Wystraszyć? – prychnął Kristian. – Zejdziemy na dół w białych prześcieradłach, co?

– Nie, nie! Myślałam, że… Czy tę wieżę, która stoi na twoim nocnym stoliku, słychać w całym domu?

– Zaczynam rozumieć. Tak, na dole też są głośniki Poza tym mam do niej dołączony mikrofon, żebym w razie potrzeby mógł wezwać pomoc. Co planujesz? Krzyknąć „Uuuu”?

Dziecinne oczy Jennifer roziskrzyły się,

– Nie, ale możesz mi wierzyć, jestem specjalistką od strasznych odgłosów!

– Mogę przełączyć mikrofon tak, żebyśmy słyszeli, co mówią. Uwaga, włączam. Skończ paplać, bo nas usłyszą!

Jennifer sięgnęła po mikrofon i podniosła go do ust…


Rikard zaparkował motocykl przed Zamkiem i przycisnął guzik domofonu. Kristian poprosił go, żeby wszedł na pierwsze piętro.

Zaskoczony gość przyjrzał się niesamowitemu spustoszeniu na parterze, po czym udał się na górę.

– Co się tutaj stało? – zapytał. – Przeszedł tędy huragan?

Kristian wyszczerzył zęby.

– Aż tak źle to wygląda?

– Myślałam, że policjanci są starsi – odezwała się z wyrzutem Jennifer.

Rikard uśmiechnął się szeroko, pokazując białe zęby.