– Co się tam dzieje, Joseph?

Marie – Louise nie musiała wcale udawać, by wyglądać na przejętą.

– Monsieur – rzekła do służącego, z trudem łapiąc oddech. – Chciałam powiedzieć, że… Nie, proszę się do mnie nie zbliżać!

Wyglądał na zirytowanego. Na schodach pojawili się okryci szlafrokami kobieta i mężczyzna, oboje już starsi.

– Nie wiedziałam, co robić, monsieur. Włożyłam go więc do trumny i zamknęłam wieko.

– O czym ona mówi? – spytała ostro kobieta na schodach.

Marie – Louise zwróciła się do niej, mając nadzieję, że wygląda na tak przerażoną, jak była w istocie.

– Ten zmarły, madame… Rozebrałam go i zobaczyłam duże ciemne plamy na brzuchu i piersiach.

– Co? – wrzasnęła starsza pani.

– Tak. I tak dziwnie było od niego czuć. – Marie – Louise odegrała umiejętnie rolę wystraszonej, udając, że walczy z płaczem. – Czy on wyjeżdżał za granicę, madame?

– Tak – westchnęła szczupła staruszka o wypukłych żyłach i brązowych starczych plamach na dłoniach. – Tak, wyjeżdżał.

Marie – Louise zaczęła płakać. Nie było to trudne, gdyż naprawdę potwornie się bała.

– Wtedy pomyślałam, że skoro go już dotykałam, to najlepiej będzie, żebym skończyła to, co zaczęłam. Był bardzo ciężki, więc kiedy próbowałam go podźwignąć, wpadł do trumny. Mam nadzieję, że nic się nie stało, madame?

Ocknęli się z osłupienia. Nie, absolutnie nic, ma petite – odparł mężczyzna, dystyngowany pan o siwych włosach.

Wysoki i dostojny… Drugi mężczyzna spod latarni, pomyślała Marie – Louise.

W tej samej chwili zszedł na dół jeszcze jeden człowiek, młody, ciemnowłosy, o czarnych jak węgiel oczach i tak krótkiej szyi, że wyglądał na zgarbionego. Marie – Louise dostrzegła jednak jeszcze coś innego. Ten młody mężczyzna wyglądał niczym karykatura człowieka z krypty: miał zbyt stanowcze spojrzenie, zbyt szlachetny nos, zbyt ostre rysy, zbyt zmysłowe usta. O ile mężczyzna na katafalku był uosobieniem piękna, o tyle ten przedstawiał się groteskowo.

– Co się tu dzieje? – spytał rozespany.

– Nic, Etienne – uspokoiła go kobieta. – Idź i kładź się z powrotem!

Ale Etienne wcale nie myślał wracać do łóżka. Przyglądał się Marie – Louise z ciekawością.

– Czy wystraszyła się ciemności tam na dole?

– Dziewczyna podejrzewa, że Andre miał jakąś tropikalną zakaźną chorobę – odparł starszy mężczyzna.

Etienne cofnął się o krok.

Starsza pani zwróciła się do Marie – Louise:

– Czy myśli pani, że to tyfus plamisty?

– Z początku tak mi się wydawało. Jednak plamy były ciemniejsze. Nie wiem, co to za choroba, może nic groźnego – łkała. – Co mam teraz robić? Muszę to chyba zgłosić do urzędu?

Po chwili odezwał się starszy mężczyzna:

– Proszę to nam zostawić. Zajmiemy się wszelkimi formalnościami. Pogrzebem także, proszę więcej o tym nie myśleć!

– Naprawdę? – dziewczyna uspokoiła się, pewna, że nie odważą się otworzyć trumny. – Ale co ze mną? Chyba się zaraziłam?

Wymienili spojrzenia.

– Jeżeli pójdzie pani teraz szybko do domu, dokładnie się wykąpie i spali wszystkie rzeczy, które ma na sobie, to nie ma się czego obawiać. Proszę tylko niczego nie dotykać, kiedy będzie pani stąd wychodziła. Joseph! – zwrócił się do służącego siwy mężczyzna. – Proszę gruntownie wyczyścić wszystko, czego mademoiselle tu dotykała. A także kryptę i pokój Andre. Na szczęście trzymał się raczej na uboczu w tym krótkim czasie, kiedy tu mieszkał. – Tak jest, panie hrabio.


Marie – Louise otworzyła oczy i rozejrzała się po pokoju szpitalnym. Etienne i hrabiostwo mówili tym samym dialektem, co lekarz i pielęgniarka. Tylko służąc y nie. O wiele łatwiej można go było zrozumieć. Widocznie nie pochodził stąd.

Marie – Louise na powrót przywołała wspomnienia.

Hrabina przyglądała się jej badawczo. Mademoiselle – zaczęła z powagą w głosie. – Z pewnością pani rozumie, że w tej sprawie należy zachować milczenie. Nie wolno nam wywołać paniki. Oczywiście powiadomimy odpowiedni urząd, a jutro przyślemy do pani lekarza. Tymczasem wróci pani do domu i zrobi to, co ustaliliśmy. I ani słowa o tym nikomu!

Dziewczyna skinęła głową przerażona. Służący otworzył jej drzwi. Troje pozostałych stało bez ruchu, odprowadzając ją wzrokiem.

Marie – Louise pobiegła ile sił w nogach w dół ulicy i zapukała w umówiony sposób do drzwi domu wdowy.

Andre natychmiast otworzył.

I co? Jak poszło? – spytał niecierpliwie.

Wśliznęła się do środka i przekręciła klucz w zaniku. Weszli do jej pokoju na górze, nie zapalając światła. Opowiadała zdyszana, z trudem łapiąc oddech.

– I możesz być pewien, że nie zawiadomią żadnego urzędu o „tropikalnej chorobie zakaźnej” – dodała na zakończenie. – Mają coś na sumieniu, widać to na odległość.

Skinął głową. Do pokoju wpadało słabe światło latarni ulicznej. Na twarzy młodego mężczyzny kładły się cienie. Wygląda przez to demonicznie fascynująco i niezwykle pociągająco, pomyślała, jakby nie z tego świata.

No nie, co za głupstwa zaprzątają mi głowę!

Andre odezwał się po chwili zastanowienia:

– Na pewno wystraszyli się nie na żarty, ale, jak sami mówili, trzymałem się raczej na uboczu, więc nie powinni obawiać się zarazy.

– Co właściwie robiłeś w Chateau Germaine? – spytała dyskretnie.

– Czekałem.

Marie – Louise miała nadzieję dowiedzieć się czegoś więcej, ale Andre milczał. Po chwili zaczął mówić dalej, nie do końca jednak przekonany, czy może jej zaufać.

– Malou, musisz mi jeszcze raz pomóc.

– Oczywiście – odparła spokojnie. – Uczynię to z przyjemnością, bo darzę cię sympatią, jaką się zwykle czuje dla ludzi niesprawiedliwie potraktowanych. Nic więcej.

Uśmiechnął się.

– Widzę, że się uczysz. Nie chciałbym cię zbytnio obarczać, ale sam jestem bardzo osłabiony. Ledwie tu doszedłem.

– Uczynię, co tylko w mojej mocy. Ale czy mógłbyś mi wyjaśnić, o co w tym wszystkim chodzi? Nie chciałabym zrobić czegoś wbrew prawu.

– Nie, to nie jest przestępstwem. Tylko trochę ryzykowne.

– Moje życie do tej pory było dość monotonne, zniosę więc pewną dawkę emocji.

Myślał przez chwilę.

– Chciałbym cię prosić, abyś mi coś przyniosła. Ale masz rację, powinnaś wiedzieć, w co się angażujesz.

Położył ręce na jej ramionach.

– Polegam na tobie, Malou. Nie mam nikogo innego, komu mógłbym zaufać. Razem musimy pomóc pewnej osobie.

Czuła się dumna. Możesz na mnie liczyć – zapewniła tak poważnym głosem, że zabrzmiało to prawie komicznie. Ale nie zwrócił na to uwagi.

– Problem tylko w tym, że nie wiem, jak dużo mogę ci powiedzieć.

Dlaczego nie zaczniesz od początku? Skrzywił się. Jest tyle różnych wątków, Malou. Szczególnie jeśli chodzi o mnie. Ale lepiej pomińmy moje osobiste problemy. Może zacznę od dziadka. Mieszkał w innym kraju i dorobił się ogromnej fortuny. Był geniuszem w dziedzinie techniki i stworzył wiele przeróżnych czy. Miał trzech synów. Wszyscy trzej polegli… w czasie powstania w moim kraju. Granice mojej ojczyzny zostały zablokowane, a posiadłości mojego dziadka skonfiskowane. Ale dziadek, jako człowiek przewidujący, zdążył przemycić za granicę rysunki i dokumenty swoich wynalazków, a także ogromny majątek. Miał tu we Francji dobrego przyjaciela. Był nim ojciec hrabiego, obecnie mieszkającego w Chateau Germaine. Zarówno dziadek, jak i jego przyjaciel już nie żyją.

Andre wciągnął głęboko powietrze. Marie – Louise nagle sobie o czymś przypomniała i zbiegła na dół do kuchni. Po chwili przyniosła trochę jedzenia.

– O, dziękuję – powiedział z uśmiechem. – Tego mi właśnie było trzeba.

Kiedy się posilił, podjął opowieść.

– Jednak zanim dziadek umarł, zwołał wnuki: braci Karela i Stefana, synów swego najstarszego syna, następnie mojego przyrodniego brata, Jana, mnie i Svetlę, którą wszyscy kochaliśmy.

Marie – Louise przełknęła ślinę. Zrobiło się jej przykro, kiedy usłyszała w jego głosie uwielbienie.

– Svetla – powtórzył cicho. – Svetla jest najcudowniejszą istotą na świecie, Malou. Ja jestem dzieckiem z pierwszego małżeństwa mego ojca i… nie wychowy wałem się z moim przyrodnim rodzeństwem. Do posiadłości dziadka przyjechałem dopiero jako dorosły człowiek. Tam spotkałem Svetle. Nie ma na świecie kobiety równie pięknej, błyskotliwej i tak uduchowionej jak Svetla. Pokochałem ją od pierwszej chwili…

– A ona? – spytała Marie – Louise żałośnie. Zatopił się w swych marzeniach.

– Ona? Nie, była równie otwarta i miła dla nas wszystkich czterech. Pozostawała niejako ponad takimi sprawami, jak miłość i erotyka. To fantastyczna istota. Ale… – dodał po chwili wahania – są pewne powody, dla których trzyma się ode mnie z dala. Ku mojemu wielkiemu zmartwieniu.

– Nie podoba mi się to, jak przedstawiasz obraz samego siebie – odezwała się Marie – Louise nieszczęśliwa. Obraz człowieka, który żebrze o miłość, podczas gdy jego wybranka tylko się z tego śmieje.

Rozzłościł się.

– Naturalnie tego nie zrobiłem! Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, żeby odkryć przed nią swoje uczucia. Źle ją oceniasz. Nawet jej nie widziałaś.

Nie, i wcale za tym nie tęsknię, pomyślała Marie – Louise ze złością.

– I co dalej? – spytała oschłym tonem, kiedy milczenie stało się kłopotliwe.

– Ach, tak, przepraszam! Dziadek wręczył każdemu z nas niewielki przedmiot, coś w rodzaju kodu lub klucza. Poprosił nas, byśmy po kolei uciekli za granicę. Najpierw Svetla, potem Jan, jako najmłodszy, następnie Stefan, Karel na koniec ja. Mieliśmy się przedostać do Chateau Germaine w Prowansji i spotkać wszyscy razem pierwszego października tego roku. To już za parę dni. Klucze, które dostaliśmy i które nie wyglądają wcale jak zwykłe klucze, należy włożyć równocześnie do sejfu znajdującego się v podziemiach willi. Przyjaciel dziadka w ciągu minionych lat pomnożył przekazaną fortunę. Teraz ten ogromny majątek stanie się naszą własnością.