– Naprawdę? – ucieszyła się Ellie, oddychając z ulgą. – Dokąd szedł?

– Do stajni. Kuśtykał.

– Dziękuję ci, Judith! – Ellie uściskała małą, a potem zbiegła na dół po schodach.

Charles prawdopodobnie poszedł do stajni szukać śladów tego, kto majstrował przy jego siodle. Zła była, że nie zostawił jej chociaż kartki, lecz z taką ulgą przyjęła wiadomość, gdzie może go znaleźć, że nawet się na niego nie gniewała.

Gdy jednak doszła do stajni, okazało się, że męża tam nie ma. Leavey przepytał kilku chłopaków stajennych, lecz żaden z nich nie zauważył hrabiego.

– Jesteście pewni, że go nie widzieliście? – pytała Ellie po raz trzeci. – Panna Judith twierdzi, że widziała, jak wchodził do stajni.

– To musiało być w tym czasie, kiedy ćwiczyliśmy konie – odparł Leavey.

– A kiedy to było?

– Kilka godzin temu.

Ellie westchnęła zniecierpliwiona. Gdzie mógł być Charles?

Nagle jej spojrzenie padło na coś dziwnego. Czerwonawego.

– Co to jest? – szepnęła, klękając. Podniosła do oczu garść słomy.

– O co chodzi, milady? – pytał Leavey.

– To krew – odparła Ellie drżącym głosem. – Tu, na słomie.

– Jest pani pewna?

Ellie powąchała i kiwnęła głową.

– Dobry Boże! – Popatrzyła na Leaveya z twarzą w jednej chwili pobladłą. – Porwali go! Dobry Boże, ktoś go porwał!

Pierwszą myślą Charlesa po odzyskaniu przytomności było to, że nigdy więcej nie będzie pił. Już wcześniej zdarzało mu się doświadczyć kaca, lecz nigdy jeszcze nie zaznawał takich męczarni. Potem jednak uświadomił sobie, że jest przecież jasny dzień, a on wcale nie pił i…

Jęknął, kiedy zaczęty odżywać fragmenty wspomnień. Ktoś uderzył go w głowę kolbą strzelby.

Otworzył oczy i rozejrzał się dokoła. Wyglądało na to, że jest w jakiejś opuszczonej chacie. Stały tu stare zakurzone sprzęty, w powietrzu czuć było pleśnią. Ręce i nogi miał związane, co wcale go nie zdziwiło.

Tak naprawdę zdziwiło go, że jeszcze żyje. Przecież ktoś w dość oczywisty sposób chciał go zabić. Jakiż więc sens miało porywanie go? Chyba że wróg przed zadaniem ostatecznego ciosu postanowił ujawnić przed Charlesem swoją tożsamość.

Dzięki temu jednak prześladowca zapewnił Charlesowi nieco więcej czasu na ułożenie jakiegoś planu, a przede wszystkim poprzysiężenie sobie, że będzie starał się uciec i oddać sprawcę pod sąd. Nie był pewien, w jaki sposób to zrobi, bo przecież był związany, a poza tym miał zwichniętą kostkę, na której ledwie mógł ustać. Ale nie zamierzał rozstawać się z tym światem zaledwie w kilka tygodni po odkryciu prawdziwej miłości.

Przede wszystkim musi zrobić coś ze sznurami, którymi związano mu ręce. Z wysiłkiem przesunął się do połamanego krzesła leżącego w kącie. Odłamki wyglądały na dość ostre. Zaczął pocierać sznurem o ostrą krawędź. Oczywiste było, że zabierze to sporo czasu, ponieważ sznur był gruby, ale serce rosło mu w piersi z każdym zerwanym włókienkiem.

Po jakichś pięciu minutach pocierania Charles usłyszał trzaśniecie drzwiami dobiegające z sąsiedniego pomieszczenia i czym prędzej opuścił ręce. Zaczął się też przesuwać na środek izby, do której rzucono go nieprzytomnego. W końcu jednak zdecydował się zostać tam, gdzie jest. Mogło przecież wyglądać tak, że chciał się przysunąć do ściany, żeby się o nią oprzeć.

Dały się słyszeć jakieś glosy, lecz Charles nie potrafił powiedzieć, co mówią porywacze. Wychwycił akcent londyńskiego slangu i doszedł do wniosku, że ma do czynienia z wynajętymi opryszkami. Jasne bowiem dla niego było, że jego wrogiem nie może być londyński rzezimieszek.

Po minucie lub dwóch jasne się stało, że jego prześladowcy wcale nie zamierzają do niego zaglądać. Charles uznał, że zapewne czekają na zleceniodawcę. Wrócił więc do rozrywania więzów.

Nie wiedział, jak długo tak tkwił, poruszając nadgarstkami i pocierając sznurem o nierówne drewno, lecz uporał się z więzami zaledwie w jednej trzeciej, kiedy znów usłyszał trzaśniecie wejściowych drzwi, po którym rozległ się głos ewidentnie należący do człowieka z wyższych sfer.

Znów opuścił ręce i barkiem odepchnął połamane krzesło, Przypuszczał, że wróg zechce natychmiast go zobaczyć i…

Drzwi się otworzyły. Charles wstrzymał oddech. W drzwiach ukazała się jakaś postać.

– Witaj, Charles!

– Cecil?

– Nikt inny.

Cecil? Paskudny kuzyn, ten który zawsze donosił, kiedy byli dziećmi, i zawsze znajdował niewypowiedzianą przyjemność w rozgniataniu żuków?

– Ciężko cię zabić – stwierdził Cecil. – W końcu zdałem sobie sprawę, że będę to musiał zrobić osobiście.

Charles uświadomił sobie, że powinien był zwrócić większą uwagę na uśmiercanie przez kuzyna owadów.

– Co ty wyprawiasz, Cecil? – spytaj. -Zapewniam sobie pozycję następnego hrabiego Billington. Charles popatrzył na niego ze zdumieniem.

– Ależ przecież nie jesteś nawet następny w kolejności do tytułu? Jeśli mnie zabijesz, przypadnie on Phillipowi.

– Phillip nie żyje.

Charles poczuł mdłości. Nigdy nie darzył Phillipa sympatią, ale też nigdy nie życzył mu źle.

– Co mu zrobiłeś? – spytał z przejęciem.

– Ja? Nic. Naszego drogiego kuzyna dopadły długi karciane. Przypuszczam, że któryś z jego wierzycieli stracił wreszcie cierpliwość. Nie dalej niż wczoraj wyłowiono Phillipa z Tamizy.

– I przypuszczam, że ty nie miałeś z tymi długami nic wspólnego?

Cecil wzruszył ramionami.

– Ach, być może załatwiłem Phillipowi jedną czy drugą partyjkę, ale zawsze na jego prośbę.

Charles przeklął pod nosem. Powinien był przypilnować Phillipa, zdać sobie sprawę, że jego skłonność do hazardu przerodziła się w poważny problem. Mógł jakoś przeciwdziałać wpływowi Cecila.

– Phillip powinien był zwrócić się do mnie – stwierdził. – Pomógłbym mu.

– Nie obwiniaj siebie, kuzynku – zaśmiał się Cecil. – Naprawdę niewiele mogłeś zrobić dla Phillipa. Mam wrażenie, że wierzyciele dopadliby go bez względu na to, czy zapłaciłby długi czy nie.

Charlesa ścisnęło w gardle, gdy uświadomił sobie, co Cecil ma na myśli.

– Zabiłeś go – szepnął. – To ty wrzuciłeś go do Tamizy i upozorowałeś zemstę wierzycieli.

– Dość sprytne, nie uważasz? Wykonanie tego planu zabrało mi prawie rok. Musiałem przecież upewnić się, że związki Phillipa z półświatkiem Londynu stały się powszechnie znane. Ułożyłem plan bardzo starannie. – Skrzywił się paskudnie. -A ty wszystko popsułeś.

– Rodząc się? – spytał zaskoczony Charles.

– Poślubiając tę głupią córkę pastora. Wcale nie chciałem cię zabić. Tytuł hrabiowski nigdy mnie nie obchodził. Chodziło mi tylko o pieniądze. Już liczyłem czas do twoich trzydziestych urodzin. Cieszyłem się z testamentu twojego ojca od chwili, gdy został odczytany. Nikt nie sądził, że spełnisz jego warunki. Przecież przez całe życie postępowałeś wbrew jego woli.

– Ale w końcu ożeniłem się z Ellie – powiedział Charles nieswoim głosem,

– I wtedy okazało się, że muszę cię zabić. Całkiem po prostu. Zrozumiałem to, kiedy zacząłeś się do niej zalecać. Popsułem więc twoją kariolkę, ale efektem tamtego wypadku było tylko kilka siniaków. Potem zaaranżowałem twój upadek z drabiny, to, przyznam ci się, było bardzo trudne. Musiałem działać szybko. Nie udałoby mi się, gdyby drabina była w choć trochę lepszym stanie.

Charles przypomniał sobie dojmujący ból, jaki poczuł, kiedy rozciął sobie skórę na ramieniu o połamany szczebel, i zadrżał z gniewu.

– Rzeczywiście polało się wtedy sporo krwi – ciągnął Cecil. -Obserwowałem całą tę scenę z lasu. Myślałem, że już cię wtedy mam, ale okazało się, że skaleczyłeś sobie tylko rękę. Liczyłem na poważniejsze obrażenia.

– Przykro mi, że zawiodłem twoje nadzieje – powiedział Charles cierpko.

– Ach, ten słynny dowcip Biliingtonów. Cięty język.

– Najwyraźniej przydaje mi się w takich momentach jak ten.

Cecil wolno pokręcił głową.

– Tym razem twój dowcip cię nie uratuje!

Charles patrzył kuzynowi prosto w oczy.

– Jak zamierzasz to zrobić?

– Szybko i czysto. Nigdy nie chciałem, żebyś cierpiał.

– Trucizna, którą nakarmiłeś moją żonę, nie leżała łagodnie w żołądku.

Cecil westchnął przeciągle.

– Ona zawsze staje na drodze. Chociaż sama wywołała ten pożar w kuchni. Gdyby dzień był bardziej wietrzny, załatwiłaby brudną robotę za mnie. O ile dobrze rozumiem, osobiście ugasiłeś ogień.

– Nie mieszaj w to Ellie!

– Tak czy owak przepraszam za gwałtowność działania tej trucizny. Powiedziano mi, że taka śmierć nie będzie bolesna, najwyraźniej źle mnie poinformowano.

– Nie wierzę w twoje przeprosiny.

– Dobrych manier mi nie brakuje, co najwyżej skrupułów.

– Twój plan się nie powiedzie – oświadczył Charles. – Możesz mnie zabić, ale majątku i tak nie odziedziczysz.

Cecil postukał się palcem w policzek.

– Zaraz, zaraz. Jeśli umrzesz, to ja zostanę hrabią. – Wzruszył ramionami i roześmiał się. – Mnie się to wydaje całkiem proste.

– Odziedziczysz tytuł, ale nie będziesz miał pieniędzy. Dostaniesz jedynie posiadłość, na zasadach majoratu. Wycombe Abbey jest warte całkiem sporo, lecz jako hrabia będziesz miał prawny zakaz sprzedaży posiadłości, a utrzymanie jej kosztuje fortunę. W kieszeniach zrobi ci się jeszcze bardziej pusto niż teraz. Ja sądzisz, dlaczego tak rozpaczliwie starałem się w czas ożenić?

Cecilowi na czole wystąpił pot.

– O czym ty mówisz?

– Mój majątek przejdzie na moją żonę.

– Nikt nie zapisuje takich pieniędzy kobiecie.

– Ja to zrobiłem – uśmiechnął się Charles.

– Kłamiesz!

Miał rację, lecz o tym Charles nie zamierzał go informować. Prawdę mówiąc, zamierzał zmienić swój testament i zostawić cały majątek Ellie, lecz na razie nie zdążył tego zrobić. Wzruszył teraz ramionami i oświadczył:

– Będziesz się musiał z tym pogodzić.