Liv kiwała głową pochlipując.
– Co ja mam zrobić, Jo, żeby skończyć z tymi kłamstwami? Ja za to nie odpowiadam, to przychodzi samo z siebie.
– Minie ci to z wiekiem, nie przejmuj się. Byłem wobec ciebie okropnie niesprawiedliwy, oceniałem cię tą samą miarą co wszystkie inne spragnione przygód dziewczyny, z jakimi dotychczas miałem kontakt. Wtedy, na brzegu, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, bardzo mi się spodobałaś, ale kiedy usłyszałem, że masz iść z nami w góry i o tej twojej szalonej historii z morderstwem, pomyślałem sobie: Aha, toś ty taka! To dlatego zachowywałem się po drodze jak brutal. A ty i tak byłaś sympatyczna, starałaś się nam pomagać, gotowa wszystko wybaczyć. Wstyd mi, Liv. Jesteś bardzo miłą dziewczyną o dobrym sercu i pięknej duszy i znalazłaś się w bardzo trudnej sytuacji, masz kłopoty z sobą samą, z rodziną, z całym światem.
Liv była tak wzruszona tymi pięknymi słowami, że dostała nowego ataku płaczu, choć tym razem, przynajmniej częściowo, z radości.
Jo wyjął chusteczkę, otarł jej twarz i śmiał się, patrząc w jej zapłakane oczy.
– Już dobrze?
Skinęła głową.
– To głupio z mojej strony tak siedzieć tu i beczeć. Ale główny powód depresji jest ten, że dzisiaj są moje urodziny.
– Naprawdę? – wykrzyknął zdumiony. – W takim razie pozwól, że złożę ci najlepsze życzenia. Kończysz szesnaście lat?
– Nie. Siedemnaście.
Patrzył na nią zaskoczony.
– Tak, tak, to prawda – śmiała się. – Rzeczywiście mam siedemnaście lat i, jak widzisz, postanowiłam to uczcić wielkim seansem użalania się nad sobą.
Przyjrzał jej się raz jeszcze bardzo uważnie.
– Co ja mam z tobą zrobić, Liv? Co zrobić, by dodać ci trochę pewności siebie? Skoro wbiłaś sobie do głowy, że nikt na świecie się tobą nie przejmuje…
– Nie, nie, Jo, źle mnie zrozumiałeś. Mój problem nie na tym polega. Myślałam, że pojąłeś to wczoraj, kiedy zapytałeś, czy mam psa. Spróbuję ci to wytłumaczyć. Po pierwsze, moje narodziny zostały w domu przyjęte z umiarkowanym entuzjazmem. Oni mieli już jedną córeczkę, cudowną Tullę, która była taka śliczna i taka słodka. Widziałam jej zdjęcia z dzieciństwa. Istny aniołeczek. Nie planowali więcej dzieci, ale skoro już do tego doszło, to chcieliby przynajmniej synka. Ale ja nie byłam chłopcem i wcale też nie byłam słodka. Niezgrabna i niezdarna, w ogóle jakaś kanciasta. Tymczasem, widzisz, ja ubóstwiałam moich rodziców. Mogłabym im ofiarować cały świat. W miarę jednak jak łata mijały, a ja dorastałam, zaczynałam pojmować, że oni nie chcą mojej miłości. Nie byłam im do niczego potrzebna. Zawsze było czymś oczywistym, że wszystko dzielę z Tullą, że na przykład nowe ubrania kupuje się tylko jej, a ja donaszam stare. Ja bym, oczywiście, bez protestu dała jej to prawo, pierwszeństwo do wszystkiego, ale oni uważali, że ja muszę jej ustępować. Kiedy zbierałyśmy kwiatki dla mamy, to moje były odsuwane na bok i nikt na nie nie patrzył, bo ważny był bukiecik Tulli i ona otrzymywała wszystkie podziękowania i uściski. Oszczędzałam przez wiele miesięcy swoje kieszonkowe, żeby kupić tacie prezent na imieniny, a spotykała mnie reprymenda, że nierozsądnie wydałam pieniądze. Ja nie zabiegałam o ich miłość, ale o to, żeby oni chcieli przyjąć moją. Tak było zawsze i tak jest do tej pory, nikt niczego ode mnie nie chce przyjąć. Wczoraj Morten nie chciał wziąć ode mnie jabłka, bo powiedział, że najpierw trzeba je umyć. Ja wiem, że pies rozwiązałby wiele moich problemów. Pies by mnie potrzebował.
Jo ponownie przygarnął ją do siebie, przytulił policzek do jej włosów.
– I wtedy ty zaczęłaś zmyślać te swoje historie – powiedział łagodnie. – Po to, żeby zwrócili na ciebie uwagę. Żeby słuchali, co mówisz, żeby się bali. Tak było?
– Nie wiem. Może. A teraz nie umiem się z tego wyplątać.
– Chętnie bym porozmawiał z twoimi rodzicami. Miałbym ochotę nimi potrząsnąć. Nie, nie, nie bój się, nic takiego nie zrobię. Oni by chcieli, żebyś była Tullą numer dwa, ale Bogu dzięki im się nie udało. Uznali więc, że jesteś beznadziejna, wciąż stwarzasz jakieś problemy. Ale mimo wszystko, Liv, oni ciebie kochają. Tyle tylko, że nie bardzo pasujesz do ich ciasnego świata konwenansów i ambicji.
– Ty powinieneś spotkać Tullę, Jo. Ona jest bardzo ładna. Jestem pewna, że byś się w niej od razu zakochał.
– Próbujesz wydać za mąż swoją siostrę? – zapytał ze śmiechem. – Bardzo ładnie z twojej strony, że chciałabyś mieć takiego szwagra jak ja, ale pozwolisz, że sam będę wybierał.
– Oczywiście – bąknęła zarumieniona. – Nie to chciałam powiedzieć. Jo, ja się boję.
– Czego?
– Tyle się wydarzyło w ostatnich dniach. I ja myślę, że to się wszystko ze sobą w jakiś sposób łączy.
– Nie, znowu fantazjujesz. Przy mnie nie musisz tego robić. Lubię cię i tak.
– Naprawdę? – Liv pokraśniała z radości.
– Naprawdę. Uważam, że takiej świetnej dziewczyny jak ty nigdy jeszcze nie spotkałem. Bo w ogóle raczej się nie zachwycam nastolatkami, ale ty masz w sobie coś specjalnego. Nikt by nie uwierzył, że masz siedemnaście lat. Wyglądasz tak naturalnie i dziecinnie, jakbyś miała dopiero nie więcej niż dziesięć. I chciałbym, żebyś potraktowała to wszystko jako komplement.
Liv zaczęła się śmiać. Najpierw cicho, a potem zerwała się z kamienia i wyciągnęła ręce do coraz bardziej jaśniejącego nieba.
– Oczywiście, że traktuję to jako komplement! – zawołała. – I czynię to z największą radością, dlatego, że uważam cię za przyjaciela. Może spróbowalibyśmy jeszcze trochę pospać?
Kiedy wsunęła się do śpiwora, po raz trzeci tej nocy, nad głową Liv, w liściach, coś zaszeleściło. Deszcz zaczął padać cicho i delikatnie. Wzięła plastikową folię, w którą zawinięte były śpiwory, i rozpięła ją nad sobą i nad Jo. Na więcej nie starczyło. Ułożyła się ponownie i odwróciła do ściany. Poczuła ramię Jo, które objęło ją i przyciągnęło bliżej. Było jej ciepło. Cichy głos szepnął:
– Dziękuję ci, przyjaciółko.
Westchnęła zadowolona i zasnęła. Czuła się bezpieczna.
ROZDZIAŁ VI
Rano trzeba było włożyć płaszcze przeciwdeszczowe i kalosze, a mięśnie bolały wszystkich po wczorajszym wysiłku. Kiedy weszli na najwyższe wzniesienie pod szczytami, nad górskim pustkowiem pojawiły się wielkie chmury. Wiatr gwizdał w niskiej zbrązowiałej trawie, deszcz wciskał się za kołnierze i w rękawy. Postrzępione chmury snuły się wokół nóg idących i nad bagnistymi brzegami górskiej rzeczki, choć teraz była ona już tak niewielka, że właściwie trudno by mówić o rzeczce, po prostu strużka toczącej się po kamieniach wody, rozdzielającej się na wiele mniejszych potoczków, które ginęły gdzieś pod skałami.
– Aha, więc źródło rzeki wygląda tak niepozornie – powiedział Morten najwyraźniej rozczarowany. – Zawsze sobie wyobrażałem, że źródło to silny strumień wody bijącej wprost ze skały.
– Czy myślisz, że nie zejdziemy ze szlaku w tej mgle? – zapytał Harald.
– Nie możemy zabłądzić, skoro doszliśmy tak daleko – powiedział Finn. – Czy słyszysz, że po twojej lewej stronie glos odbija się jakoś głucho? To są skalne nawisy pod szczytami. Wystarczy, że pójdziemy wzdłuż nich.
– Nie czuję się tutaj zbyt pewnie – westchnął Morten. – To, te nawisy, których nie widzimy, mam wrażenie, że błądzę po omacku.
Nagle omal nie wpadli na gromadkę owiec. Przestraszone zwierzęta rozbiegły się na wszystkie strony, ale potem stanęły i zaczęły się przyglądać dziwnej ekspedycji. Finn starał się je przywołać, ale jedynym zwierzęciem w gromadzie, które zareagowało, był duży czarny baran.
– Wrona szuka gawrona – powiedziała Liv ze śmiechem i nieoczekiwanie stwierdziła, że ów baran zwrócił na nią uwagę, jakby ją sobie wybrał i postanowił się do niej zbliżyć. Za nim podeszły owce. Podrapali je trochę za uszami i ruszyli w dalszą drogę. Owce długo patrzyły w ślad za ludźmi, ale nie sprawiały wrażenia, że miałyby ochotę im towarzyszyć.
Liv stwierdziła, że nastrój w grupie jest dużo lepszy niż wczoraj. Było tak, oczywiście, dlatego, że nie czuła się już taka samotna, odkąd dowiedziała się, że Jo Barheim jest przyjaźnie do niej usposobiony, chociaż uważa ją jeszcze za dziecko. Wszystko wydawało jej się wspaniałe i radosne w tym szarym, mglistym dniu.
Nagle Finn zawołał:
– Śnieg!
Przed nimi ukazała się duża brudnobiała zaspa, która niemal łączyła się z niskimi chmurami. Troje najmłodszych członków ekspedycji pobiegło do niej z radosnymi okrzykami i zaczęło bombardować śnieżnymi kulami dwóch pozostałych. Przez dłuższą chwilę trwała szalona walka, w końcu Liv była kompletnie mokra i wytapiana w tym rozkisłym brudnym śniegu. Uznała, że na razie wystarczy bójki, i pobiegła w górę zaspy.
– Chodź, Finn! Zjedziemy w dół na płaszczach przeciwdeszczowych!
– Świetnie! – ucieszył się Finn. – Morten, chodź z nami!
Rozważny Morten wahał się przez chwilę, w końcu jednak ruszył za obojgiem.
Zbocze pod śnieżną zaspą okazało się bardziej strome, niż przypuszczali, więc dyszeli ciężko wszyscy, kiedy się nareszcie znaleźli na górze. Finn rozłożył płaszcz.
– Z drogi! Ruszam! – zawołał wysokim, dziecinnym głosem. Potem odepchnął się rękami i zniknął we mgle. – Poszło wspaniale! – krzyknął do kolegów na górze, wobec czego Morten ruszył jego śladem.
Kiedy Liv usłyszała, że i on szczęśliwie wylądował, usiadła na rozpostartym płaszczu i pomknęła w dół.
Śnieg był gładki niczym lód i trudno było kierować płaszczem ze śliskiego plastiku. Stwierdziła, że zbacza z kursu, ale nic nie mogła na to poradzić. Zacinający deszczem wiatr gwizdał jej w uszach, rozkoszowała się pędem i śmiała się głośno.
W dole ukazała się jakaś ciemna sylwetka.
– Czy to ty, Jo? – spytała zdziwiona. – Skąd się tutaj wziąłeś? Uciekaj! Pędzę prosto na ciebie!
Tamten bez słowa uskoczył w bok. Liv nie zdążyła zbyt wiele zobaczyć, stwierdziła jednak, że nie był to ani Jo, ani żaden z jej towarzyszy. Odwróciła się w nadziei, że zobaczy, kto to, ale jedyne, co widziała, to że nieznajomy biegnie za nią z rękami uniesionymi w górę, jakby chciał ją złapać i udusić. W tym momencie przeciwdeszczowy płaszcz zatrzymał się na trawie, Liv przekoziołkowała i potoczyła się w dół po zboczu.
"Uprowadzenie" отзывы
Отзывы читателей о книге "Uprowadzenie". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Uprowadzenie" друзьям в соцсетях.