Liv z wdzięcznością uścisnęła mu rękę.

ROZDZIAŁ V

Głodni i zmęczeni pokonywali dzielnie płaskowyż otoczony połyskującymi w słońcu szczytami. Liv wydawało się, że idą od wielu godzin, że cała wieczność minęła od czasu, kiedy wyszli z brzozowych zarośli, a przed nimi piętrzyło się jeszcze jedno strome wzniesienie porośnięte tym razem niższym brzozowym zagajnikiem. Miała jednak wrażenie, jakby nigdy nie mieli dojść do tego lasku. Płożące zarośla po prostu ich uwięziły, a pod krzakami sączyły się zdradliwe potoki, niekiedy wąskie o grząskich brzegach, kiedy indziej znowu szerokie i głębokie. Wędrowcy musieli w nich brodzić i wszyscy byli zamoczeni prawie do pasa, spodnie lepiły się do ciała.

Słońce schowało się za górski masyw na zachodzie i wysyłało stamtąd ku chmurom wiązki światła przypominające kształtem piszczałki potężnych organów. Na górze wiał zimny, przejmujący wiatr, gromadka miała przed sobą, od południowej strony, łańcuch nagich szczytów, ponurych i niepokojąco bliskich z błękitnymi plamami śniegu w żlebach i zagłębieniach. Nie chcę iść dalej, jeszcze nie tego wieczora, myślała Liv. Ja wiem, że musimy podejść do tamtego płaskowyżu, ale dzisiaj przeraża mnie to ponad wszelkie wyobrażenie. To nie są moje góry. Te tutaj są czarne i wysokie, złowieszcze.

Uświadomiła sobie, że musi być naprawdę głodna, bowiem piętrzące się przed nią trudności uznawała za niemożliwe do pokonania.

Morten i Finn narzekali na najrozmaitsze dolegliwości od chwili, gdy opuścili rozpadlinę z górskimi kryształami, a Harald był zlany potem i czerwony. Tylko Jo sprawiał wrażenie, jakby się dopiero co wybrał na niedzielną przechadzkę.

Teraz odwrócił się do reszty towarzystwa.

– Myślę, że możemy rozbić obóz na skraju tamtego lasu. Czas już chyba coś zjeść, nie wydaje mi się, że moglibyśmy jeszcze dzisiaj iść dalej.

– No, nareszcie coś mądrego – powiedział Finn z przekąsem.

Jo zaczekał na Liv.

– Radziłaś sobie dzisiaj świetnie – rzekł z uznaniem. – Szczerze mówiąc, najlepiej ze wszystkich. Nie jesteś zmęczona?

– Jeśli tylko zbliżysz się do mnie na wyciągnięcie ręki, to się rozpadnę w pył – oświadczyła zbolałym głosem. – Chociaż to był wspaniały dzień. Twarz mi płonie od słońca.

– Rzeczywiście, jutro będziesz całkiem brązowa. Wiesz co? Ja myślę, że ta wycieczka najlepiej zrobi Mortenowi. On prawie nie wychodzi na powietrze, całymi dniami przesiaduje nad swoją statystyką. Powinien się nauczyć, że w życiu najciekawsze jest to, co niespodziewane i zaskakujące. Ale… Ty najwięcej rozmawiasz z Haraldem, jaki on jest?

– Bardzo miły! Chociaż niespecjalnie rozmowny i chyba myślący też nie za bardzo, ale interesuje się moim życiem, tym, co robię, co lubię. Uważam, że to bardzo miła cecha.

Uśmiechnęli się do siebie i Liv odczuła jakby powiew, leciutkie wspomnienie tamtego wspaniałego porozumienia z pierwszego dnia ich znajomości.

Ale to wrażenie szybko zniknęło, Jo bowiem stwierdził:

– Oddanie cię całej i zdrowej ojcu będzie dla mnie wielką ulgą, Liv. Jakbym się pozbył kolosalnej odpowiedzialności. Bardziej wyczerpującej nerwowo wędrówki nie odbyłem chyba nigdy w życiu. Żeby tylko ta noc minęła spokojnie!

– Dlaczego miałaby nie być spokojna? – zdziwiła się Liv urażona. – Czy rzeczywiście byłam dotychczas aż taka kłopotliwa?

– No, w każdym razie niełatwo jest się tobą opiekować – westchnął. – Spadasz z samochodu, trzymasz żmije w plecaku i spuszczasz kamienne lawiny. Uważasz, że to drobiazgi?

– Nie – bąknęła zgnębiona. – Oczywiście, że nie.

Nareszcie doszli do lasu. Chłopcy bez słowa rzucili się na trawę, jakby już nigdy nie mieli wstać.

– Jeść – jęknął Finn. – A potem spać.

Zjedli bardzo obfity obiad – gotowe dania z puszek, a potem urządzili sobie legowisko. Jo i Harald zbudowali szałas z brzozowych gałęzi w czasie, gdy reszta przygotowywała posiłek. Śpiwory leżały w rzędzie, gotowe do spania.

– Hurra! – zawołał Finn. – Wspanialszego posłania chyba nigdy nie miałem!

– Chwileczkę, Finn! – zatrzymał go Jo. – Czy pozmywaliście i posprzątaliście po obiedzie?

– Tak – zapewniała Liv. – Tylko ja nie mogę znaleźć mojego fińskiego noża. Tak ciemno, że już nic nie widać.

– Poszukamy rano – pocieszył ją Jo. Kieszonkową latarką oświetlił wnętrze szałasu. – Liv, ty wejdź pierwsza i połóż się przy samej ścianie. Jak już będziesz w śpiworze, zawołaj nas i odwróć się grzecznie. Jesteś gotowa?

– Oczywiście! – Liv przebrała się szybko w dres i wślizgnęła do śpiwora. Uważała, że to wszystko jest nadzwyczajne, podniecające. – W porządku! – zawołała. – Ja już śpię!

Słyszała, jak tamci się rozbierają w ciemnościach. Deptali sobie nawzajem po nogach, pokrzykiwali na siebie i poszturchiwali się, w końcu jednak zaległa cisza.

– Czy mogę włączyć tranzystor? – zapytał Finn.

– No, skoro koniecznie musisz, to na pięć minut. W przeciwnym razie umrzesz nam tu z braku duchowej strawy – roześmiał się Jo. – Liv, możesz się już odwrócić.

– Nie mogę – jęknęła. – Ja nie umiem się obracać w śpiworze. I zawsze rano budzę się z zamkiem na plecach i twarzą w poduszce.

Jo wsparł się na łokciu i obrócił ją jak na pół usmażonego śledzia na patelni.

– Musisz leżeć właśnie tak, bo za mało miejsca.

Jo ułożył się znowu, tyłem do niej, a Liv wpatrywała się przez jakiś czas w jego ciemniejące w mroku plecy. Finn wyłączył radio, oczy Liv zamykały się same, ogarniało ją przemożne zmęczenie.


Najpierw uświadamiała sobie jakiś nieokreślony ból w plecach. Po chwili, kiedy już się rozbudziła, ból wydał się silniejszy, ale też wyraźniej umiejscowiony. W końcu zdała sobie sprawę, że coś piecze ją okropnie pod prawą łopatką. Jęknęła cicho.

– Jo! – zawołała półgłosem, przestraszona.

Odwrócił się w jej stronę.

– Co się stało?

Szary brzask przedzierał się już przez liście drzew ponad nimi.

– Nie mogę się ruszyć. Próbowałam, ale zdaje mi się, jakby mi coś tkwiło w plecach. To okropnie boli! Czy nie mógłbyś zobaczyć, co to?

Jo pochylił się nad nią i jęknął ze zgrozą.

– Nie ruszaj się, Liv. Leż spokojnie!

Przyciągnął ją ostrożnie bliżej siebie i rozpiął zamek jej śpiwora.

– Jo, to mnie okropnie boli – powtarzała.

Finn obudził się także.

– Co się dzieje? Dlaczego tak hałasujecie?

– Ciii – syknął Jo, ale Morten i Harald też już nie spali. Zaciekawieni dopytywali się, co się stało.

– Znaleźliśmy finkę Liv – wyjaśnił Jo. – Była tu wbita trzonkiem w ziemię, a ostrze skaleczyło Liv w plecy.

– Co ty mówisz? – zawołał Harald. – Ależ to mogło…

– Tak jest. Gdyby Liv przewróciła się na plecy, to ostrze wbiłoby się jej w płuco – rzekł Jo sucho. – Poświeć mi, Morten!

Morten wyjął latarkę.

– Ona ma skaleczone plecy! – zawołał przestraszony.

– Owszem, ale niezbyt głęboko. Przynieś mi środki opatrunkowe! Rzeczywiście nie niesiemy ich bez potrzeby. Co chwila kogoś trzeba opatrywać.

Morten trzymał dresową bluzę Liv mocno podciągniętą w górę, a Jo opatrywał ranę, oczyścił ją, założył sterylną gazę i umocnił ją przylepcem. Sama Liv była zbyt wstrząśnięta, żeby cokolwiek powiedzieć.

– Kiedy po raz ostatni widziałaś ten nóż, Liv? – zapytał Jo.

– Ja… nie pamiętam. Chyba kiedy przygotowywaliśmy obiad.

– A nie bawiliście się czasem nożem? – zainteresował się Harald. – Jakieś rzucanie do celu czy coś w tym rodzaju?

– Owszem – przyznał Finn. – Ale to było przed…

– Pamiętam, że was stąd przegoniłem – powiedział Harald. – Bo mieliśmy z Jo budować szałas. Musiałaś go wtedy zgubić albo po prostu zapomniałaś…

– Możliwe – rzekła Liv z wahaniem. – Chyba tak właśnie było.

Ale wciąż wyglądała na zamyśloną. Czy naprawdę zostawiła ten nóż? I czy nóż sam z siebie mógłby się ustawić akurat w taki sposób?

– Że też ona nie zauważyła tego wcześniej – zastanawiał się Finn.

– To akurat nic dziwnego. My wszyscy mimo woli przesunęliśmy się w jej stronę. Liv leżała prawie całkiem na ścianie.

– No, wszystko w porządku, Liv – oznajmił Jo. – Schowaj nóż do futerału, żebyśmy mogli spokojnie jeszcze trochę pospać. Dobranoc albo dzień dobry, jak kto woli.

Liv nie mogła zasnąć. Była głęboko wstrząśnięta tym, co się stało. To musiało oznaczać, że jakiś wróg czyha na jej życie. Zaczęła się całkiem po prostu bać swoich towarzyszy podróży… Ale który? Nie, to nie mógł być żaden z nich. Jakiś niewidzialny prześladowca? Dlaczego, na Boga, miałby się za nią skradać?

Leżała tak z pół godziny i wpatrywała się w sufit z liści, który stawał się coraz wyraźniej widoczny w świetle poranka. W końcu usiadła, wydostała się ze śpiwora, znalazła buty i wyszła na dwór.

Było szaro i chłodno, ale powietrze czyste. Tylko na wschodzie zbierały się ciemne chmury. Na trawie i na gęstych zaroślach wysokogórskich krzewów leżała rosa, łzy nocy, a kiedy Liv doszła do brzegu niewielkiego jeziorka, miała już buty całkiem mokre. Woda była nieruchoma, prastare brzozy stały kręgiem wokół górskiego jeziorka pogrążonego jeszcze w półmroku. Po chwili zobaczyła przepływającego przy brzegu szczupaka.

Osuszyła spory kamień i usiadła, wpatrzona w srebrzystoszarą taflę wody. Drżała z lęku i przygnębienia, czuła się taka samotna. Gdyby znalazł się choć jeden człowiek, który chciałby ją wysłuchać… Ale nikt nie zechce jej słuchać, ponieważ Liv Larsen miała brzydki zwyczaj, nigdy nie mówiła prawdy, nie ma się czym przejmować…

Pozwoliła łzom płynąć. W gruncie rzeczy to było nawet przyjemnie tak się wypłakać w samotności, kiedy nikt nie słyszy.

Nie zauważyła, że Jo Barheim podszedł i usiadł obok, nie zdawała sobie sprawy z jego obecności, dopóki nie pogłaskał jej delikatnie po włosach. Wtedy skuliła się, przywarła do jego ramienia i rozszlochała się rozpaczliwie.

– No, no, moje dziecko – szeptał pocieszająco. – Wiem, wiem, jestem pozbawiony uczuć drań i powinno się mnie zastrzelić za moje zachowanie wobec ciebie. Zajmowały mnie tylko moje własne kłopoty i nie zwracałem uwagi na twoje. A poza tym musisz wiedzieć, że ja bywam niekiedy trudny w kontaktach. Łatwo wpadam w irytację, denerwuję się. Wybaczysz mi?