– Czego ode mnie chcesz?

– Po pierwsze chciałbym, żebyś przestała wbijać mi kolano w żołądek.

Szybko zmieniła pozycję, by jej opięte w dżinsy kolano przestało nękać brzuch nomady.

Słońce skryło się już za horyzontem i Sabrina zrozumiała, jak głupio zrobiła, próbując ucieczki. Dogoniłaby pewną śmierć… Miała jednak powody, by użalać się nad sobą. Była głodna, spragniona i nie wiedziała, w jakich rękach się znajduje.

– A więc jednak można się z tobą dogadać. – Głos nomady wyraźnie złagodniał. – To najprzyjemniejsza cecha u kobiety. I bardzo rzadka.

– Chcesz powiedzieć, że bijąc swoje żony, nie zdołałeś nauczyć ich posłuszeństwa? To doprawdy zaskakujące. – Popatrzyła na niego ze złością.

Nomada zmrużył oczy, ale Sabrina postanowiła tym się nie przejmować.

Miał szerokie ramiona, a jego twarz była ciemna i twarda jak skała, której kształt nadały siekące piaskiem pustynne wichry. Głowę osłaniała chusta, nie mogła więc zobaczyć jego włosów. Z pewnością były jednak ciemne i dosyć długie. Zachowywał się jak ktoś przywykły do odpowiedzialności za wiele spraw.

– Jak na kobietę, która całkowicie jest zdana na moją łaskę, zachowujesz się albo niewiarygodnie odważnie, albo niewiarygodnie głupio.

– Raz już nazwałeś mnie głupią. I to niesłusznie, gdybyś chciał wiedzieć.

– Nie chcę wiedzieć. Zresztą, jak byś nazwała kogoś, kto bez przewodnika i zapasów wypuszcza się na pustynię?

– Miałam konia i jucznego wielbłąda!

– W tym problem. Miałaś.

Spostrzegła, że pozostali mężczyźni zabrali się do rozbijania obozu. Płonęło już nawet ognisko, nad którym bujał się kociołek.

– Macie wodę? – Sabrina oblizała wyschnięte wargi.

– W przeciwieństwie do ciebie zachowaliśmy nasze zapasy.

Nie mogła oderwać wzroku od wlewanej do kociołka wody.

– Proszę – wyszeptała.

– Nie tak szybko, mój ty pustynny ptaszku. Najpierw muszę się upewnić, że znów nie odlecisz.

– Przecież dobrze wiesz, że nie mam gdzie uciekać.

– A jednak próbowałaś.

Zsiadł z konia. Zanim zdążyła zsunąć się na ziemię, wydobył ze swoich przepastnych szat linę i chwycił Sabrinę za nadgarstki.

– Co robisz?! Dlaczego chcesz mnie związać? Przecież nigdzie się stąd nie ruszę.

– Zamierzam dopilnować, by tak się stało.

Mimo wściekłego oporu, po krótkiej chwili miała związane ręce. Wciąż się szarpiąc, Sabrina zachwiała się w siodle. Nomada chwycił ją za ubranie na piersiach, rzucił na piasek i związał nogi w kostkach.

– Poleż tu jakiś czas. – Wziął konia za uzdę i poprowadził w stronę obozowiska.

– Co takiego?! – Zaczęła się wściekle rzucać na piasku. – Nie możesz mnie tu zostawić.

– A ja myślę, że mogę. – Spojrzał na nią czarnymi oczami i uśmiechnął się.

Podszedł do pozostałych nomadów i powiedział coś, co przywitali śmiechem. Sabrina wpadła w ostateczną furię. Szarpała więzy, kopała piasek, złorzeczyła. Przy pierwszej okazji ucieknie i odnajdzie drogę do Bahanii, a wtedy tego drania rozstrzelają. Albo powieszą. A najlepiej jedno i drugie naraz. Ojciec, choć miał ją prawie za nic, nie przepuści takiej zniewagi. Ktoś śmiał porwać jego córkę!

Wciąż wyklinając wszystkich nomadów do siódmego pokolenia, przekręciła się na piasku, by nie widzieć ogniska. Tam była woda i jedzenie, a ona wprost konała z głodu i pragnienia. Zastanawiała się, czy nieznajomy tylko się z nią drażni, czy naprawdę ma zamiar poskąpić jej kolacji. Jakim musiałby być potworem, żeby to zrobić?

Pustynnym potworem, odpowiedziała sobie. Dla mężczyzn takich jak on kobieta jest jedynie kolejną pozycją w inwentarzu.

– Już lepiej byłoby mi z księciem trolli – mruknęła. Poczuła piekące łzy, ale nie pozwoliła sobie na płacz.

Nigdy nie okazywała słabości. Przysięgła, że znajdzie dość siły, by przeżyć, a potem się zemścić. Zamknęła oczy, by wyobrazić sobie, że znajduje się gdzie indziej.

Wiatr ciągle przywiewał zapachy szykowanego na ogniu jedzenia, doprowadzając Sabrinę do szaleństwa. Doszło do tego, że po raz pierwszy w życiu zatęskniła za pałacem. Wprawdzie ojciec ją ignorował, a bracia dostrzegali jedynie wtedy, gdy chcieli się z nią podrażnić. Ale czy naprawdę było to aż takie złe?

A potem przypomniała sobie, co stało się wczoraj. Ojciec, król Bahanii, oznajmił, że zaręczył Sabrinę. Najpierw doznała szoku, potem wpadła we wściekłość.

Gdy nieco ochłonęła, spytała:

– Nie mówisz tego poważnie, prawda?

– Ależ jestem jak najbardziej poważny. Masz dwadzieścia dwa lata i przekroczyłaś już wiek, w którym powinnaś była wyjść za mąż.

– W zeszłym miesiącu skończyłam dwadzieścia trzy – poprawiła go ze złością. – Poza tym żyjemy we współczesnym świecie, a nie w średniowiecznej Europie.

– Wiem, gdzie żyję i który mamy wiek. Jesteś jednak moją córką i wyjdziesz za mąż za mężczyznę, którego dla ciebie wybrałem. Jesteś księżniczką Bahanii i ten ślub ma znaczenie polityczne.

Nawet nie wiedział, ile Sabrina ma lat, a uważał, że potrafi jej wybrać dobrego męża. Dobrego? W ogóle się nad tym nie zastanawiał. Wypatrzył jakąś polityczną korzyść, dla której postanowił wydać córkę za obleśnego starucha z trzema żonami i cuchnącym oddechem. Była pewna, że taki jest jej oblubieniec.

Ojciec potraktował ją jak przedmiot, który ma swoją cenę. W tym przypadku mogło chodzić o korzystną umowę handlową z sąsiednim państwem, sojusz polityczny zmieniający układ sił w regionie czy coś w tym stylu. Dlatego przypomniał sobie o córce, którą nie zajmował się przez dwadzieścia trzy lata. Gdy przyjeżdżała do Bahanii na wakacje, prawie z nią nie rozmawiał, nigdy też, w przeciwieństwie do braci, nie zabierał jej w podróże ani nie dzwonił, kiedy wracała do matki, do Kalifornii, gdzie chodziła do szkoły. Jak mógł więc przypuszczać, że będzie mu posłuszna?

Nie chciała się spotkać z księciem trolli, jak w myślach nazwała wybranego przez ojca narzeczonego, dlatego uciekła na pustynię, by odnaleźć Miasto Złodziei. Nadzieje się nie spełniły, a zamiast tego została schwytana przez nomadów. Może ten książę trolli nie był jednak taki najgorszy?

– O czym myślisz? – usłyszała nagle. Gdy otworzyła oczy, ujrzała, że przywódca nomadów stoi tuż przed nią.

– Planowałam wakacje, lecz inaczej je sobie wyobrażałam.

Odkrył głowę, a na sobie miał tylko bawełniane spodnie i tunikę, lecz nadal wyglądał tak samo imponująco i groźnie. Jego potężna sylwetka była doskonale widoczna na tłe czarnego nieba. Sabrina, mimo że z całego serca nienawidziła swego prześladowcy, po prostu musiała go podziwiać.

– Masz odwagę wielbłąda – powiedział.

– Serdeczne dzięki. Wiem, jak tchórzliwe są wielbłądy.

– Ach, więc coś jednak słyszałaś o pustyni. W takim razie co powiesz o odwadze pustynnego lisa?

– Przecież one wciąż uciekają.

– Rozumiesz więc, o co mi chodzi.

Najchętniej pokazałaby mu język.

– Przyniosłem ci coś.

W tej chwili dotarły do niej wspaniałe zapachy.

– Kolacja? – Starała się, by nadzieja nie zabrzmiała w jej głosie.

– Tak. – Przykucnął, odstawił talerz i kubek na piasek, a potem pomógł jej usiąść. – Nie wiem jednak, czy mogę ci zaufać na tyle, by cię rozwiązać.

Walczyła ze sobą, by nie rzucić się na talerz i nie zacząć jeść wprost z niego, a na myśl o wodzie gardło zapiekło ją jak rana.

– Przysięgam, że nie będę próbowała uciec.

Nomada usiadł na piasku obok niej.

– Dlaczego miałbym ci wierzyć? Wiem o tobie tylko tyle, że byle pchła jest od ciebie inteligentniejsza.

– Mam dosyć tych zwierzęcych porównań. – Sabrina zmrużyła oczy. – To prawda, straciłam konia i wielbłąda, ale nie ze swojej winy. Kiedy zbliżała się burza, próbowałam je uwiązać, a sama owinęłam się peleryną i usiadłam w kucki. Przeżyłam dzięki zdrowemu rozsądkowi.

– I również dzięki niemu znalazłaś się tu zupełnie sama? – Podniósł z ziemi kubek. – A może podyskutujemy o utracie konia i wielbłąda?

– Niekoniecznie. – Pochyliła się w stronę kubka, który nomada wyciągnął w jej stronę.

Woda była zimna i czysta. Sabrina łapczywie wypiła życiodajny płyn.

Potem przyszła pora na jedzenie. Nomada podniósł talerz.

– Naprawdę zamierzasz mnie karmić? – Uniosła skrępowane ręce. – Jeżeli nie chcesz mnie rozwiązać, to przynajmniej pozwól mi samej jeść. – Myśl, że całkiem obcy człowiek będzie dotykał jej jedzenia, wydawała się dziwaczna i niepokojąca.

– Zrób mi ten zaszczyt – zakpił i wziął z talerza kawałek mięsa.

Powinna stanowczo odmówić, jednak głód przeważył. Pochyliła głowę i wzięła zębami mięso z palców nieznajomego, uważając, by nie dotknąć ustami jego ręki.

– Nazywam się Kardal. A ty?

Nie wiedzieć dlaczego, nie chciała mu powiedzieć, kim jest.

– Sabrina. – Miała nadzieję, że Kardal nie skojarzy tego imienia z Sabrą, księżniczką Bahanii. – Kiedy cię słucham, trudno mi uwierzyć, że jesteś nomadą.

– A jednak nim jestem. – Podał jej kolejny kawałek mięsa.

– Musiałeś chodzić do szkoły w Anglii albo w Stanach Zjednoczonych.

– Dlaczego tak myślisz?

– Zdradza to sposób, w jaki się wysławiasz. Dobór słów, składnia…

Jeden kącik jego ust uniósł się do góry.

– Co taki ktoś jak ty może wiedzieć o składni?

– Bez względu na to, co o mnie myślisz, nie jestem idiotką. Studiowałam i znam się na różnych rzeczach.

– Na jakich rzeczach, mój pustynny ptaszku?

– Ja, och… – Co się z nią działo? Nagle poczuła zamęt w głowie. Zdało się jej, że Kardal przenika jej duszę, zawłaszcza…

Podał jej następny kęs. Tym razem jednak Sabrina nie była wystarczająco ostrożna i poczuła na wardze muśnięcie palca Kardala. Coś się niej drgnęło. Trucizna, pomyślała w panice. Musiał dodać trucizny do jedzenia.

Skoro i tak mam umrzeć, to przynajmniej z pełnym brzuchem, pomyślała w desperacji i zjadła wszystko do końca. Wtedy Kardal podał jej drugi kubek wody. Była pewna, że nomada wróci do siedzących wokół ognia towarzyszy, jednak nadal tkwił przy niej, wpatrując się badawczo w jej twarz.