– Wracaj do domu. I myśl tylko o miłych rzeczach! – poradziła żartobliwie Dory, odpychając go. – Do wieczora!

Odszedł. Przez chwilę miała wrażenie, że ściany się na nią walą. Szybko się opanowała. Griff odszedł, ale nie było to przecież ostateczne rozstanie. Raczej początek nowego życia. Ufała w swoje siły, była przekonana o słuszności dokonanego wyboru. Lubiła nowe wyzwania. Były dla niej czymś codziennym.

Równie naturalna wydawała się Dory własna nagość, gdy poszła do kuchni, by włączyć ekspres do kawy. Weźmie teraz gorącą kąpiel i przejrzy swoją książeczkę czekową. Potem zje grzankę po francusku i będzie gotowa na spotkanie nowego dnia.

Gorąca woda i unosząca się nad nią para działały cuda, podczas gdy Dory wprawnie podliczała pozycje w swej książeczce czekowej. Całkiem nieźle! W tym miesiącu zostało jej dwieście dolarów, które będzie mogła w coś zainwestować. Całkiem dobrze radziła sobie z finansami. Wszystkie rachunki popłacone, odłożone pieniądze na następne trzy tygodnie: na lunch, taksówki, fryzjera, nawet na nowe pantofle, jeśli przyjdzie jej na nie ochota. Doliczyła do ogólnej sumy cenę biletu lotniczego – i ciągle była do przodu! Jej pakiet akcji powiększał się z miesiąca na miesiąc. Mogłaby żyć przez cały rok ze swych oszczędności, gdyby nagle znalazła się na bruku. Nie najgorzej jak na pracującą dziewczynę, która właśnie zaczęła trzydziesty pierwszy rok życia!

Dory zabrała się do śniadania z taką samą energią i zapałem jak do wszystkiego w życiu; delektowała się każdym kąskiem. Wszystko sprawiało jej radość, zwłaszcza teraz, gdy Griff był częścią jej życia. Odpowiedzialne stanowisko w redakcji jednego z najbardziej poczytnych czasopism, cudowny romans i własne konto w banku dodawały jej pewności siebie, niezbędnej do aktywnego życia w Nowym Jorku.

Będzie jej tego brakowało, ale nic nie trwa wiecznie. Teraz najważniejsze było wspólne życie z Griffem i zrobienie doktoratu.

Gdy talerze po śniadaniu odmakały, Dory zajrzała do ogromnej szafy, w której można było spacerować. Zajmowała zdecydowanie większą powierzchnię niż salonik i właśnie ze względu na nią Dory zdecydowała się na to mieszkanie. Wybrała w końcu złocistą kreację, oryginalny model Alberta Nipona. Bardzo lubiła czuć na swym ciele dotyk jedwabiu, stanowiącego znak rozpoznawczy tego projektanta. Teraz zrobiła przegląd półek na obuwie. Uznała, że najlepiej będą pasowały seksowne pantofelki z paskiem, dzieło Bruno Magliego.

Kiedy godzinę później Dory opuściła swoje mieszkanie, była uosobieniem nowojorskiej kobiety sukcesu. Jej gibkie ruchy pumy – jak Griff lubił określać jej sposób chodzenia – przyciągały niejedno zachwycone spojrzenie. Dory była świadoma wrażenia, jakie wywiera, i sprawiało jej to wielką przyjemność. Wsiadła z wdziękiem do taksówki, odwzajemniła uśmiech kierowcy i podała mu adres redakcji „Soiree”.

Oparła się wygodnie i przymknęła oczy. Jej myśli krążyły wokół Griffa. Zanim pojawił się w jej życiu pół roku temu, była tak zajęta robieniem kariery i zapewnianiem sobie niezależności finansowej, że bardzo rzadko umawiała się na randki. Wolała przelotne, nie wiążące znajomości. Wszystkie jednak rozsądne postanowienia wzięły w łeb, gdy ujrzała Griffina Michaelsa. Zdarzyło się to podczas cocktail party u Oscara de la Renta. Griff zjawił się w towarzystwie jednej z modelek tego projektanta. Wyglądał tak szykownie w garniturze i butach firmy Brooks Brothers, że Dory nie mogła powstrzymać uśmiechu. Przyszło jej wówczas do głowy określenie „wolny strzelec”. Nie należał do całej tej paczki, choć bynajmniej na jej tle nie raził. Dory przejęła inicjatywę i pierwsza go zagadnęła. Wypadki potoczyły się błyskawicznie. Po godzinie Griff opuścił dziewczynę, z którą przyszedł – przykleiła się zresztą do męskiego modela – i wybrali się z Dory na drinka do baru.

Rozpoczęły się cudowne, staromodne zaloty. Długie spacery po Central Parku, a podczas weekendów randki, które zawsze kończyły się koło północy przed jej drzwiami. Cudowne, palące pocałunki, pozostawiające Dory spragnioną i bez tchu. Trwało to sześć tygodni, póki wreszcie Griff nie skusił jej do grzechu. A może to ona go skusiła? Nie miało to już znaczenia. Teraz byli naprawdę razem.

Odkryli, że mają wiele wspólnych upodobań. Oboje znali na pamięć stare przeboje i często tańczyli w jej saloniku przy wtórze tych pięknych piosenek. Lubili tych samych pisarzy i ze śmiechem przerzucali się tytułami ulubionych książek. Griff przepadał za spacerami w deszczu tak samo jak Dory i też uważał śnieg za największy cud świata.

Nigdy nie starał się jej zdominować, nigdy nie żądał od niej więcej, niż sama skłonna była mu ofiarować. Był cierpliwy i wyrozumiały, a Dory kochała go za to jeszcze bardziej.

Cudowne, króciutkie intymne telefony od Griffa w środku dnia Dory ceniła sobie jak klejnoty. Jego zaś urzekało jej zabawne hobby: wysyłanie kartek pocztowych ze Snoopy’m. Griff był uszczęśliwiony, że Dory w natłoku zajęć znajduje czas na wyszukanie pocztówki, która go rozbawi, i wysłanie mu jej w najodpowiedniejszej chwili. Pękali ze śmiechu, kiedy przyznali się do tego, że oboje w dzieciństwie nie tylko ssali duży palec, ale i nie potrafili zasnąć bez ukochanego kocyka. W niedzielne poranki przeglądali razem w łóżku przy śniadaniu komiksy o przygodach Snoopy’ego i jego kumpli.

Ich wzajemna więź stanowiła najcenniejszy skarb Dory, jeśli uczucie można zakwalifikować jako czyjąś własność. Dory była zafascynowana tym wielkim, chodzącym własnymi drogami osobnikiem, którego imię skróciła na „Griff”. Sama nie wiedziała, kiedy to oczarowanie stało się prawdziwą miłością. Któregoś jednak dnia obudziła się, spojrzała na śpiącego u jej boku mężczyznę i uświadomiła sobie, że kocha go całym sercem.

– Będę cię kochać zawsze – szepnęła cichutko, żeby go nie obudzić.

Po trzech miesiącach Griff oświadczył się jej, ale Dory nie była jeszcze gotowa na tak poważny krok jak małżeństwo. Griff powiedział, że ją rozumie. Tylko się uśmiechnął, gdy oznajmiła, że nie chce jeszcze z nim zamieszkać. Potrzebowała własnej przestrzeni życiowej; on chyba też, prawda? I znów zapewnił ją, że rozumie.

Przyjaciółki stwierdziły, że Dory to idiotka. Taki facet! Przystojny jak diabli, świetny fachowiec z prywatną praktyką, przy forsie, bez żadnych zobowiązań, ze wspaniałymi widokami na przyszłość. Ale co one tam wiedziały, nie znały niczego poza przelotnymi romansami, które wiecznie doprowadzały je do łez i szarpały im nerwy. Piękne dzięki, to nie dla niej! Czas pracował na jej korzyść, a przynajmniej Dory tak myślała. Griff był z nią szczery od samego początku; zwierzył się, że ma zamiar porzucić swą nowojorską praktykę i otworzyć z dwoma wspólnikami klinikę w Waszyngtonie. Kiedy klinika będzie już gotowa – przewidywał, że prace zostaną ukończone w ciągu czterech miesięcy – wyjedzie z Nowego Jorku. Sprzedał już praktykę i wprowadzał w nią teraz swego następcę. Griff niczego przed nianie ukrywał.

– Jesteśmy na miejscu – powiedział kierowca, pochylając się ku niej nad oparciem, a Dory obdarzyła go jeszcze jednym olśniewającym uśmiechem. – Na pewno dziś pani szczęście dopisze! – rzucił ojcowskim tonem.

Cholera, szkoda, że nie był młodszy o jakieś trzydzieści lat! I szkoda, że nie miewał wielu podobnych pasażerek. Od razu się człowiekowi robi weselej, kiedy ładna dziewczyna się do niego uśmiechnie! A ta się nie tylko uśmiechała – po prostu promieniała! Jakaś korpulentna paniusia w portkach o dwa numery za ciasnych wepchnęła się, sapiąc i dysząc, do taksówki. Kierowca wzruszył ramionami. Raz się trafi lepiej, raz gorzej. – Dokąd jedziemy?


Biurko Dory tonęło w łagodnym świetle wczesnego ranka. Czysta kartka papieru odcinała się bielą od ciemnożółtej bibuły. Podanie o urlop. Dory miała jeszcze godzinę do spotkania z Lizzie Adams, naczelnym redaktorem „Soiree”. Czy nie niszczy swej kariery? Czy podejmuje słuszną decyzję? A może wyjazd do Waszyngtonu za Griffem okaże się życiową pomyłką? Nie, takie wątpliwości byłyby oznaką pesymizmu, a na pesymizm nie ma miejsca w jej życiu! Do niczego by nie doszła, snując podobne rozważania. W jej słowniku nie istniało żadne „nie”. Była nastawiona wyłącznie na pozytywne myślenie.

Dory wstała i przyjrzała się swemu odbiciu w zamglonym nieco lustrze ściennym. Według jednych kryteriów mogła zostać uznana za osobę bardzo atrakcyjną, według innych – za piękność. „Szykowna, elegancka, zawsze modnie ubrana” – oto komplementy, jakich nie szczędził jej personel. Tylko najbliżsi uświadamiali sobie, że urok Dory wynika z jej osobowości. Pogoda ducha, wiara w siebie, umiejętność osiągania sukcesów – te właśnie zalety sprawiały, że Dory Faraday była piękna.

Wygładziła delikatny jedwab przy dekolcie sukni od Nipona. Każdy projektant z przyjemnością ubierałby Dory, gdyż wszystkie kreacja prezentowały się na niej wyjątkowo korzystnie. Bruno Magli ucieszyłby się, widząc swoje giemzowe pantofle na tak zgrabnych nóżkach. Długa, smukła szyja nie potrzebowała żadnych ozdób; równie zbędny był wyszukany makijaż i kunsztowna fryzura. Dory była po prostu piękna. W świecie sztucznego poloru i bazującej na kosmetykach urody stanowiła zjawisko jedyne w swoim rodzaju.

Dory odwróciła się od lustra. Będzie jej brakowało tego zacisznego, uroczego gabinetu, w którym spędzała tyle czasu. Utrzymany był w tonie ochry i brązu, ożywionych plamami żywych barw; emanowała z niego pogoda ducha, która stanowiła niejako znak firmowy Dory w „Soiree”. W kątach stały paprocie, wiklinowe kosze i skrzynki pełne były rozmaitych roślin. Wszystko w tym pokoju – włącznie z Dory – tworzyło harmonijną całość.

W ciągu kwadransa Dory zdążyła odebrać trzy telefony, nanieść ołówkiem poprawki na reklamę szminki do ust i stanowczo zaprotestować przeciw przezroczystej bluzce modelki. Siedziała spokojnie przy biurku z rękami opartymi o jego blat, podczas gdy modelka wrzeszczała, że nie wystąpi bez tego stroju.