Raffaella rzuca się na niego z tyłu i uderza go w okolice karku kawałkiem drewna ze skrzydła od szafy. Ale Claudio jest szybszy od niej i zasłania się przed ciosem książką Gozzano, Poezjami. A są tacy, którzy utrzymują, że literatura do niczego się nie przydaje. Ucieka jak poparzony, przebiega korytarz i chwyta za klamkę. Ale Babi dopada go tuż przy drzwiach.

– Tato, ale kto mi będzie towarzyszył w drodze do ołtarza?

– Mama. To ona zawsze o wszystkim decydowała. Niech i teraz się wykaże, zawracanie dupy, ot co!

I mówiąc to, od niej także uwalnia się na dobre. Pędzi po schodach, na sam dół. Claudio oddycha z ulgą. Myślałem, że będzie gorzej. Zbiega po stopniach, prowadzących od drzwi klatki wprost na chodnik, a tu, ni stąd, ni zowąd rzuca się na niego kolejna osoba.

– A! – Claudio przybiera pozycję obronną, Ale to tylko Alfredo, eks Babi, kompletnie pijany, z butelką w ręku.

– Panie Gervasi, musi mi pan pomóc, mech pan tylko na mnie spojrzy! Nie może pan dopuścić, by Babi poślubiła tego Lilio, tylko dlatego że zarabia więcej ode mnie i to na dodatek jak? Handlując gaciami! Jak panu nie wstyd? A co z naszą przyjaźnią? Tymi wszystkimi dniami, które wspólnie spędziliśmy przy stole? Co pan z nimi pocznie, co? Co pan z nimi pocznie? Jeszcze pan tego pożałuje! Zrozumiał pan?

Claudio patrzy na niego i uśmiecha się ledwo żywy.

– Nie udało mi się ocalić własnego małżeństwa, więc nawet mnie nie rozśmieszaj, sugerując, że miałbym się troszczyć o cudze.

– Ach, tak? Więc teraz ja panu pokażę! – Alfredo się przybliża. Wymachuje groźnie butelką piwa, obraca nią i jednocześnie zmierza w jego stronę. Claudio nie ma już żadnych wątpliwości. Wymierza mu kopniaka prosto w jaja. Alfredo kuli się cały obolały i osuwa na ziemię. Claudio kopie w butelkę z piwem, tak że ląduje gdzieś poza zasięgiem chłopaka.

– Ze Stepem nie miałem żadnych problemów, jeszcze tego brakowało, żebym się musiał z tobą użerać! Niedoczekanie!

I odchodzi cały rezolutny, spoglądając w gwiazdy i śniąc o nowym życiu, które na niego czeka, i trochę tylko zmartwiony tymi wszystkimi ciuchami, które będzie sobie musiał odkupić.

71

– Tak, halo?

– Ej, co się z tobą stało wczoraj wieczorem? Wydzwaniałam wiele razy, najpierw nie było zasięgu, a potem był sygnał, jakbyś wyłączył.

Gin. Czuję się, jakbym miał zaraz umrzeć. Dlaczego odebrałem komórkę?

– A, tak… poszliśmy z Guidem coś zjeść do takiego jednego lokalu, ale nawet się nie zorientowałem, że nie było tam zasięgu. Siedzieliśmy pod ziemią.

Nie wiem, co powiedzieć. Chce mi się rzygać. A ona, jak na ironię, przychodzi mi z pomocą.

– Tak, pod ziemią. Próbowałam się przez jakiś czas dodzwonić, potem zasnęłam. Dzisiaj nie damy rady się zobaczyć. Ale nudy! Muszę zawieźć matkę do ciotki, która mieszka pod Rzymem. To zdzwonimy się później? Ja w każdym razie nie będę go wyłączać, dobra? Co ty, żartuję! Ściskam cię mocno, a jak już na dobre się obudzisz, to nawet kulturystycznie mocno!

I się rozłącza. Gin. Gin. Gin. Tryskająca radością, Gin kochająca życie. Gin piękna jak marzenie. Gin czysta jak kryształ. Czuję się jak ostatnie ścierwo. Naważyłeś rumu, to teraz go sobie wypij. Matko, ileż ja wypiłem. Czy to, że tyle wypiłem, może mnie jakoś usprawiedliwić? Nie za bardzo. Byłem świadomy tego, co robię, i nie działałem pod przymusem. Mogłem przecież powiedzieć nie już na samym początku, mogłem z nią nie iść, nie zawiązywać sobie oczu szalikiem, mogłem jej nie całować. Winny! Bez cienia wątpliwości. A jednak ja sam jakiś, wprawdzie niewyraźny, ale zawsze cień dostrzegam. A gdyby tak to wszystko mi się tylko przyśniło. Wstaję z łóżka. Ale te ubrania, wciąż jeszcze przemoczone od ulewy, które leżą na krześle, i zabłocone buty nie pozwalają mi już dłużej się łudzić. Jaki tam sen. To koszmar. Winny. Winny ponad wszelką wątpliwość. Wytężam umysł w poszukiwaniu choćby jednego tylko zdania, jakiegoś słowa, którego mógłbym się uchwycić. Dlaczego wokół siebie niczego takiego nie znajduję? Przypominam sobie coś, co swego czasu powiedział mi psor od filozofii:,,Słaby wątpi przed podjęciem decyzji; silny dopiero potem”. To chyba Kraus. Czyli według niego ja zaliczałbym się do tych silnych. A jednak czuję się taki głupi i słaby. I jak ten głupi, sam odpowiedzialny za własny wyrok, wlekę się do kuchni. Trochę kawy z pewnością mi pomoże. Minie dzień, potem drugi i trzeci. I tym samym to wszystko stanie się odległe, będzie należało do przeszłości. Nalewam sobie kawy, która stoi już gotowa. Jest jeszcze ciepła. Paolo musiał ją tu zostawić przed wyjściem. Siadam do stołu. Wypijam trochę z filiżanki, zjadam jednego herbatnika. W pewnym momencie dostrzegam karteczkę. Rozpoznaję charakter pisma. Należy do Paola. Starannie wykaligrafowane litery, jak zawsze zresztą. Choć jednak tym razem wyglądają mi na lekko zwichrowane. Może był zmęczony i napisał to w biegu. Czytam treść. „Pojechałem z tatą do szpitala Umberto I. Mama jest tam na oddziale. Przyjedź, proszę, szybko.” Teraz rozumiem, skąd ten chwiejny charakter pisma. Chodzi o mamę. Zostawiam kawę i idę wziąć szybki prysznic. Tak, teraz sobie przypominam. Paolo mi o tym wspominał, ale nie sprawiał wrażenia specjalnie zmartwionego.

Wycieram się, ubieram i w ciągu kilku zaledwie minut już siedzę na motorze. Powiew wiatru prosto w twarz i od razu dochodzę do siebie. Wszystko jest w porządku. Wszystko w porządku. Step. Tylko to „przyjedź, proszę, szybko" napawa mnie niepokojem.

72

– Przepraszam, szukam pani Mancini, powinna być u was na oddziale. Zniechęcony pielęgniarz, który wygląda na znudzonego, o czym świadczy choćby papieros niedbale zwisający mu z ust, odkłada dodatek sportowy, rozłożony na nie wiedzieć czyim transferze, i rzuca okiem w monitor komputera, który ma przed sobą.

– Mancini, powiedziałeś?

– Tak.

Po chwili przychodzi mi do głowy, że może podała swoje nazwisko z młodości. Jakoś nie potrafię o nim myśleć jako o panieńskim. Jak ono brzmiało? A, tak.

– Może też figurować jako Scauri.

– Scauri? Tak, mam. Scauri. Drugie piętro.

– Dziękuję.

Zbieram się, żeby pójść na oddział. Ale jak tylko mijam rejestrację, znudzony pielęgniarz ni stąd, ni zowąd, się podrywa i zatarasowuje mi drogę. – Nie, nie wolno tam teraz wchodzić. Odwiedziny są o trzeciej. – Patrzy na zegar, który wisi za moimi plecami. – Za około godzinę, musisz poczekać na zewnątrz.

– Tak, wiem, ale moja matka…

– Wiem. Nic mnie nie obchodzi twoja matka. O trzeciej, dotyczy to wszystkich.

W okamgnieniu staje mi przed oczami liścik od Paolo. „Przyjedź, proszę, szybko.”

I od razu robi mi się czarno przed oczami. Prawą ręką chwytam go za szyję i napieram na niego całym ciężarem ciała, popycham pod samą ścianę i dociskam go do niej. Otwartą dłoń wciskam mu z całej siły w gardło.

– Muszę się zobaczyć z moją matką. Teraz. Natychmiast… Nie chcę wywoływać awantur. Nie próbuj mnie zatrzymać. Proszę…

Posługuję się tym samym słowem, którym zwrócił się do mnie Paolo, i mam nadzieję, że odniesie pożądany skutek. Pielęgniarz najwyraźniej ma coś do powiedzenia. Zwalniam uścisk. Pielęgniarz dyszy, usiłując nabrać tchu, i rzęzi:

– Drugie piętro. – I zaczyna się krztusić. – Łóżko sto czternaście. – Znów się krztusi. – Idź, droga wolna.

– Dzięki!

I oddalam się czym prędzej, zanim koleś się rozmyśli, zanim powie lub zrobi coś nawet słusznego, co jednak mnie, w tym momencie, by się wydało niechybnie głęboko krzywdzące. Sto dwadzieścia, sto dziewiętnaście. Z prawej i z lewej. Idę przed siebie, mijając kolejne łóżka, niektóre pozajmowane, leżą na nich ludzie, wśród nich i tacy, którzy pozostawieni samym sobie są już właściwie na krawędzi tej mniej lub bardziej szczęśliwej otchłani. Jakiś bezzębny staruszek uśmiecha się do mnie niewyraźnie. Staram mu się jakoś odwzajemnić, ale coś nie najlepiej mi idzie. Sto szesnaście. Sto piętnaście. Sto czternaście. To tutaj. Wręcz aż się boję podejść bliżej. Moja matka. Widzę ją, jak leży w pościeli, blada, mała, jeszcze nigdy nie wyglądała na taką drobną. Moja matka. Można by odnieść wrażenie, że coś do niej dotarło, jakiś przytłumiony hałas, choć przysiągłbym, że sam nie spowodowałem najlżejszego szmeru. Chyba że usłyszała przyspieszone bicie mojego serca, które tak zareagowało, kiedy ją zobaczyłem w tym stanie. Odwraca się w moją stronę i się uśmiecha. Poprawia się, unosząc na łokciach i próbuje się oprzeć plecami o poduszki. Ale nagły ból wykrzywia jej twarz i sprawia, że rezygnuje ze swojego pomysłu. Opada bezwładnie do tyłu, opuszcza głowę na poduszkę i patrzy na mnie skrępowana własną porażką. Natychmiast do niej przystępuję. Unoszę ją delikatnie, przytrzymując od spodu za plecy i przesuwam ją powoli w stronę wezgłowia. Pomagam jej, jak najostrożniej, byle tylko nie zawadzić o żadną z tych rurek, które zwisają jedna obok drugiej, wędrują w dół do jej przedramion i pompują w nią jakieś tajemnicze lekarstwa. Twarz stężała jej w bólu, maluje się na niej grymas cierpienia. Ale to raptem tylko chwila. Już minęła. Uśmiecha się do mnie, kiedy sięgam po wolne krzesło obok sąsiedniego łóżka i siadam tuż przy niej, u wezgłowia, tak by nie musiała nadwerężać głosu, by się za bardzo nie przemęczała, już nie.

– Cześć.

Próbuje coś powiedzieć, ale ja od razu przykładam sobie palec do ust i mówię tylko: – Ciii. – Przez jakiś czas trwamy tak w milczeniu. W pewnym momencie wygląda, jakby lepiej się poczuła.

– Jak się masz, Stefano?

Czysty absurd. Żeby akurat ona zadawała mi to pytanie. Lekko się uśmiecha. Przygląda mi się w poszukiwaniu odpowiedzi. Staram się coś powiedzieć, ale słowa jakoś nie chcą mi przejść przez gardło.

– Dobrze. – Udaje mi się wydusić, zanim stracę nad sobą panowanie. Już choćby tylko odrobinę dłuższe słowo jak nic zamarłoby mi w ustach, rozkruszyłoby się niczym delikatny kryształ. Mój ból rozpadłby się na tysiąc kawałków, na masę drobnych okruchów, niczym niemożliwie cienkie zwierciadło, w którym odbija się całe nasze życie, moje i mojej matki. Wspólne. Jej słowa, jej opowieści, jej śmiech, jej psikusy, jej uganianie się za mną, jej karcące pokrzykiwania. Jej gotowanie, to, jak się malowała i stroiła. Pojawiają się i znikają, nie sposób ich zatrzymać, niczym krople wody na szybie rozpędzonego samochodu, na oknie samolotu, który kołuje tuż przed startem, bryzgają swobodnie na wszystkie strony, zdane na pastwę wiatru, który hula wokół nieosłoniętego prysznica przy plaży i robi, co tylko chce, z odkręconym strumieniem wody. Mama. Odruchowo robię to samo, co ona tyle razy wcześniej, kiedy to ja byłem chhory. Biorę ją za rękę. Ona, w odpowiedzi, ściska moją dłoń. Czuję, że ma szczuplejsze palce, aż pierścionki zrobiły się na nią za luźne, a dotykając jej skóry, odnoszę wrażenie, jakby jej było za dużo, jak na tak drobne kości. Przystawiam sobie jej rękę do ust i ją całuję. Śmieje się, swobodna.