– Otworzyłeś prezent ode mnie?

– Nie, mamo. – Nie jestem w stanie jej skłamać. Po tylu latach wciąż nie jestem w stanie powiedzieć jej nieprawdy. I to nie tylko z obawy, że mogłaby mnie na tym przyłapać… Przypominam sobie Gin i to, co mówiła o moich oczach. Przez chwilę mam ochotę się uśmiechnąć. To dobrze.

– Nie, mamo, nie zrobiłem tego.

– Wiesz, że to nieładnie.

Ale nie oczekuje, że będę ją za to przepraszał, nie ma takiej potrzeby. Po jej uśmiechu widzę, że wszystko jest w porządku, było minęło, nie ma o to do mnie pretensji.

– To książka i bardzo bym chciała, żebyś ją przeczytał. Masz ją tutaj?

– Tak.

– To ją przynieś.

Każde jej słowo brzmi tak łagodnie, że nie mogę postąpić inaczej, jak tylko się podnieść, przejść do mojego pokoju i bezzwłocznie wrócić z pakunkiem, położyć go na stole i rozpakować.

– O, właśnie. To Lucy Crown Irwina Shawa. Piękna historia. Zupełnie przypadkiem wpadła mi w ręce. Zrobiła na mnie niesamowite wrażenie. Jeśli znajdziesz czas chciałabym, byś ją przeczytał.

– Dobrze, mamo. Jeśli będę miał czas, to tak zrobię.

Przez chwilę siedzimy w milczeniu, a ja, mimo że to zaledwie chwila, mam wrażenie, jakby trwała całe wieki. Spuszczani wzrok, ale nawet okładka książki nie przychodzi mi z pomocą w przetrwaniu tej nieskończoności. Składam papier, w który zapakowany był prezent, ale to także dodatkowo tylko pogłębia mój dyskomfort, każda sekunda jest nieznośna, bo wydaje mi się, że nigdy nie minie. Matka uśmiecha się do mnie. W końcu to ona pomaga mi przebrnąć przez tę króciutką nieskończoność.

– Moja mama też zawsze składała papier po prezentach, które dostawała. Twoja babcia. – Śmieje się. – Może masz to po niej. – Wstaje. – No, to ja już idę…

Wstaję razem z nią. – Odprowadzę cię.

– Nie… nie fatyguj się.

Składa lekki pocałunek na moim policzku i zaraz się uśmiecha.

– Poradzę sobie. Zaparkowałam samochód tuż pod domem.

Idzie w stronę drzwi i wychodzi, już się nie odwracając. Wygląda na zmęczoną i ja też czuję się wykończony. Jakoś nie mogę odnaleźć w sobie tych pokładów energii, które, jak sądziłem, posiadam. Ten pocałunek, chyba, nie był wcale taki znów lekki.

57

Trochę później.

– O, właśnie o tobie myślałam… jesteśmy megazgrani! Poważnie, dosłownie zaraz miałam do ciebie dzwonić! – Gin jest rozbrajająca, zawsze taka radosna.

– Gdzie jesteś?

– Na dole. Otworzysz mi?

– Ale dopiero co skończyłam jeść, mój wujek jeszcze nie wyszedł. A tak w ogóle to co zamierzasz, chcesz przyjść do mnie do domu, przedstawić się moim starym, skorzystać z okazji, że jest tu również mój wujek, żeby zadać mi jakieś pytanie? – Śmieje się rozbawiona.

– Gin, no chodź, wymyśl coś. Bo ja wiem… że musisz pójść na górę, na taras po pranie, albo że musisz skoczyć po coś do przyjaciółki piętro wyżej, albo że musisz ze mną uciec, powiedz choćby to, jeśli chcesz, ale wyrwij się z domu… Pragnę cię.

– Nie powiedziałeś: pragnę cię zobaczyć, ale powiedziałeś dokładnie „pragnę cię”?

– Tak, potwierdzam! – Czuję się jak uczestnik jednego z tych debilnych quizów. Mam nadzieję, że nie popełniłem błędu przy odpowiedzi. Gin robi długą pauzę. Zbyt długą. Chyba źle odpowiedziałem na pytanie.

– Ja też ciebie pragnę.

Nie dodaje nic więcej i słyszę, że wpuszcza mnie na klatkę. Nie wsiadam do windy. Szybko jak błyskawica gnam po schodach, na samą górę, nie zatrzymując się po drodze, zdarza mi się nawet przesadzać po cztery stopnie na raz. Kiedy już docieram na ostatnie piętro, otwierają się drzwi od windy. To ona. Znów widać, jak bardzo jesteśmy zgrani. Wpijam się jej w usta i liczę, że dzięki nim znów będę mógł oddychać. Całuję ją, ani na chwilę nie przerywając, nie daję jej złapać tchu. Przywłaszczam sobie jej siłę, jej smak, jej usta, przywłaszczam sobie także jej słowa. W ciszy. Na tę ciszę nakładają się westchnienia, szmer rozpinanej koszulki, zapięcia od stanika, które odskakuje, naszych spodni, które opadają w dół, poluzowanej poręczy, która się wygina, jej samej, która się śmieje, ucisza mnie swoim: – Ciii – tak, by nas nikt nie przyłapał, i szepcze do mnie, tak bym jeszcze nie szczytował. A przynajmniej nie od razu. Do tego seria dziwnych pozycji wymuszona przez sidła naszych własnych nóg w tym dżinsowym kłębowisku, które sprawia, że moje podniecenie rośnie, że nie mogę oprzeć się jej urokowi, że jestem bliski ekstazy. Krótki przerywnik, klękam na zimnym marmurze posadzki, by całować jej sekretne miejsce między nogami. Ona, Gin, cowgirl, z ciuchami, o dziwo, w nieładzie, bez reszty pochłonięta własnym rodeo, daje z siebie wszystko, by utrzymać się jak najdłużej na moich ustach. I znów ją dosiadam i razem gnamy przed siebie, ogłupiali, dzicy, zaślepieni namiętnością, niczym zakochane rumaki, uziemione przez żelazną poręcz. Ta poręcz wibruje w ciszy zupełnie jak nasze pożądanie. Przez chwilę zastygamy w próżni. Echo dźwięków z oddali. Z mieszkań. Plusk spadającej kropli. Skrzypienie zamykanej szafy. Czyjeś kroki. A potem cisza. My. Tylko my. Ona z głową odrzuconą do tyłu, z rozpuszczonymi włosami, opadającymi luźno w dół, na tle serpentyny schodów. Wiją się jak oszalałe, zupełnie jakby chciały się wyrwać, tak samo jak i nasze pożądanie. Ale ostatni pocałunek oznacza apogeum rozkoszy i powrót z samego szczytu z powrotem na ziemię, dokładnie w tej samej chwili, w której ktoś ściąga windę. – Ciii – śmieje się, osuwając na ziemię. Prawie zupełnie wyczerpana, spocona, cała wilgotna i to nie tylko od potu. Włosy przyklejają jej się do twarzy i śmieją się razem z nią. Obejmujemy się, świata poza sobą nie widząc, otumanieni bokserzy, wyczerpani, wykończeni, skuleni na posadzce, pokonani. W oczekiwaniu na oczywisty werdykt: remis w walce na punkty… Całujemy się uśmiechnięci.- Ciii – powtarza.- Ciii. – Napawa się tą ciszą… Ciii. Winda zatrzymuje się piętro niżej. Nasze serca biją szybko, i to bynajmniej nie ze strachu. Chowam twarz w jej włosach. Wtulam ją w jej gładką szyję. Odpoczywam sobie błogo. Moje usta, wyraźnie zmęczone, szczęśliwe, zaspokojone łakną jednej tylko odpowiedzi.

– Gin…

– Tak?

– Nie zostawiaj mnie.

I sam nie wiem dlaczego, ale to mówię. I zaraz prawie tego żałuję. Ona siedzi przez chwilę w milczeniu. Po czym uwalnia się z mojego uścisku. Przygląda mi się badawczo. I zaraz mówi do mnie cicho, prawie szeptem.

– Wyrzuciłeś kluczyk od kłódki do rzeki.

I bierze moją głowę w swoje ręce, delikatnie, i mi się przygląda. To nie jest pytanie. To nie jest odpowiedź. I całuje mnie najpierw raz, potem drugi i trzeci. I już nic więcej nie mówi. Tylko wciąż mnie całuje. A ja się uśmiecham. I biorę tę jej odpowiedź za dobrą monetę.

58

Upalne popołudnie, dziwnie upalne jak na grudzień. Lazurowe niebo, o intensywnym odcieniu, tak jak w ciągu dnia w górach, kiedy wprost nie możesz się doczekać, żeby wyjść na stok. Tylko że ja akurat muszę pracować. Wpadłem do leja, jak utrzymuje Pallina, ale dziś mamy ostatni odcinek programu, a właściwie ostatni dzień na próbę przed ostatnim programem. A jednak dzień wydaje mi się szczególny. Dręczy mnie jakieś dziwne przeczucie, ale nie rozumiem dlaczego. Chyba szósty zmysł. Ale sam w życiu bym się nie domyślił.

– Dzień dobry, Tony…

– Dobry, Step.

W pośpiechu wchodzę do teatru. Grupa rozchełstanych fotografów z aparatami, każdy z innej bajki tak samo jak ich ciuchy, zachodzi mi drogę. Nie da się ukryć, że mają niewiele wspólnego z tymi zdyscyplinowanymi grupami Japończyków, na których można się natknąć na placach całego Rzymu. Ci żadnemu zdjęciu nie przepuszczą.

– Tam, poszła tam… szybko, to ją złapiemy.

Staję jak wryty i Tony, oczywiście, za nic nie zmarnuje takiej okazji.

– Łażą tak za Schiffer. Przyjechała wcześniej, bo ma zrobić próbę wejścia na scenę. Ale co tu jest w ogóle do próbowania, przecie trzeba tylko przejść w jedną i w drugą, nawet schodów tam nie ma. To co to próbować, przecie ona całe życie nic innego nie robi, tylko łazi. Phi! Może żeby jakoś usprawiedliwić to, że zgarnia tyle kasy, psia jej mać.

A przy okazji dodaje jeszcze: – A, jeśli szukasz Gin, to jest na górze, w garderobie tuż obok tej Schiffer. Wezwał ją jeden z realizatorów. A nuż puszczą ją na scenę razem z Schiffer. Weź pomyśl tylko, jeszcze się nauczy chodzić tak dobrze jak i tamta, to dopiero zacznie kosić kasę. Mało tam chodzenie… za jednym zamachem dacie radę od razu cały świat dookoła oblecieć. Naturalnie ty też będziesz sobie podróżował gratis, i to na dodatek z szoferem.

Tony. Zaśmiewa się rubasznie, póki nie zaczyna się krztusić, zanosząc się kaszlem, który dobitnie świadczy o zatrzęsieniu wypalonych papierosów kosztem nadwerężonego zdrowia. Nie powstrzymuje go to bynajmniej przed zapaleniem kolejnego, już ostatniego z tej paczki MS-ów, którą właśnie wyrzuca. Czy to ta sama, którą przyniosłem mu wczoraj, czy może nowa? Jakie to ma znaczenie. A tam, skoro jego samego to nie obchodzi. No, lepiej pójdę sprawdzić, jak się miewa Marcantonio i co z naszą pracą. To zwłaszcza, choćby tylko ze względu na podpisaną umowę, powinno mnie obchodzić. O, już go widzę. Siedzi przed komputerem, skupiony. Patrzę na niego z daleka przez uchylone drzwi. I widzę, jak się uśmiecha sam do siebie, wciska klawisz, nastawia drukarkę i zadowolony zapala sobie papierosa, w samą porę spostrzegając, że nadchodzę.

– Ej, Step, zapalisz? – No, on to przynajmniej, w odróżnieniu od takiego Toniego, częstuje i nie sprawia przy tym wrażenia, jakby był z tego powodu głęboko nieszczęśliwy.

– Nie, dzięki.

Zamyka paczkę. – To i lepiej! – Wkłada ją sobie do kieszeni kurtki, wygładza rzadkie włosy, które mu rosną po bokach głowy, zgarniając je do tyłu. – Dałem radę… Udało mi się zrobić wszystko tak, jak chcieli.

– A, to dobrze. – Dociera do mnie, że celowo unika powiedzenia, jak chcieli tego realizatorzy, ale nie ma powodu, by mu to wytykać. Choćby dlatego, że poczęstował mnie papierosem. Przez chwilę siedzimy w milczeniu i przyglądamy się kartkom, które wypadają z drukarki. Wrrr. Wrrr. Jedna po drugiej. Dokładnie, równiutko, we wzorowym porządku. Jasne, nieostre kolory, ale doskonale widoczne, wszystko zgodnie z ich widzimisię, tak sądzę. Marcantonio czeka, aż wypadnie ostatnia, po czym ostrożnie sięga do maszyny po całość i dmucha lekko na świeżo wydrukowany tusz.