– Ja? Ale to' przecież dziewczyna mojego przyjaciela. – I całkiem naturalnie przychodzi mi mówienie o moim przyjacielu Pollo w czasie teraźniejszym, a to sprawia, że lepiej się czuję.
– Podobasz jej się. Step, wierz mi! Być może nawet próbowała cię poderwać. Zapamiętaj to sobie, jedna kobieta pozna się na drugiej. Wierz mi, Step. Tym bardziej że mnie akurat, na ogół, nad czym ubolewam, nic nie umknie.
I zostawia mnie, pędzi przed siebie, chcąc w ten sposób odrobić siłownię, która jej przepadła. To prawda. Gin. Tobie nic nie umknie. No, czas najwyższy, by udać się na to zebranie realizatorów. A, i jeszcze jedno. Pallina nie zawsze ma rację.
Wchodzę do naszego pokoju, akurat w samą porę, by się załapać na taką oto scenkę. Renzo Micheli, Żmija, stoi przed Marcantoniem.
W ręku trzyma jakieś kartki i potrząsa nimi dokładnie w takim samym tempie, w jakim mówi. Wymachuje. Sesto i Toscani, Kocur & Kocur, siedzą z tyłu skuleni i chichoczą po cichu, na siebie co raz popatrując rozbawionym wzrokiem, nie bardzo wiadomo zresztą, co ich tak cieszy.
– Zrozumiałeś? Tylko mi więcej nie nawal! Miej się na baczności i ani mi się waż pomylić. Nie możesz sobie na to pozwolić. Jak ci coś mówię, to tak jest. Wyniki należy podawać w szeregu, od lewej do prawej strony, a nie w słupku.
– Ale ponieważ z Romanim nie mówiliśmy o tym, jak je wyświetlać, to pomyślałem…
Micheli, Żmija, nie daje mu dokończyć.
– I w tym tkwi błąd. Myślałem! Wiedziałem, że posunąłeś się za daleko, tylko nie miałem pojęcia, że aż tak. Ty masz robić, co ci każą, i to dobrze. I nie waż mi się myśleć! – I mówiąc to Micheli, Żmija, rzuca mu świeżo zadrukowanymi kartkami prosto w twarz. – Trzymaj, zrób to jeszcze raz, a potem mi pokaż!
Marcantoniowi początkowo udaje się zasłonić przed kartkami, ale już następne lecą mu na twarz niczym gwałtowny deszcz papieru i się rozlatują, układając w harmonijkę. Toscani, jak zwykle ze swoją nieodłączną wykałaczką w ustach, sili się na robienie min, dając tym samym wyraz swojemu zaskoczeniu i rozbawieniu. – Och.
A następnie, nieusatysfakcjonowany, oblizuje wykałaczkę, jakby to był chupa-chups. Sesto, oparty o stół tuż obok, unosi się ciekawy, jak też zareaguje Marcantonio. A tu nic. Nic się nie dzieje. Micheli czeka jeszcze chwilę. I wreszcie zarządza: – Zbieramy się stąd… – Wygląda prawie na zawiedzionego tym, że ta jego prowokacja nie spotkała się z żadną reakcją. Te zwyczajne kartki papieru niczym jedwabne rękawice szermierza z odległej przeszłości nie doczekały się reakcji, mimo że wymierzyły policzek. Marcantonio zbiera pojedyncze kartki ze stołu. Renzo Micheli w asyście Kocura & Kocura zmierza do wyjścia, ale już w samym przejściu trafia na mnie. Raptem jeden moment. Chwila niepewności. Przygląda mi się, unosząc brew, lekko mruży oczy, jakby chciał powiedzieć: a może ty chciałbyś się do tego ustosunkować? Ale to tylko jedna chwila. Przesuwam się w bok, ustępując mu z drogi. Ci dwaj dziwni sekundanci tego nieudanego pojedynku opuszczają pokój w świetnych humorach. Od razu się schylam, żeby zebrać kartki, których wszędzie pełno, by jakoś przerwać tę dręczącą ciszę, by pomóc, na ile akurat mogę, Marcantoniowi. Podejmowanie jakiejkolwiek reakcji w odpowiedzi na tę beznadziejną prowokację byłoby, z jego punktu widzenia, czystym absurdem. To Marcantonio pomaga mi jakoś się z tym uporać.
– I tak to jest, drogi Stepie, dziś właśnie zaliczyłeś kolejną lekcję. Zdarza się, że w pracy twoja siła, twoje racje muszą zejść na drugi plan, kiedy masz do czynienia z władzą… Wdanie się w konflikt z Michelim byłoby równoznaczne z unicestwieniem się, zaprzepaszczeniem hipoteki na przyszłość. To on zastąpi kiedyś Romaniego.
Zaczyna mówić coraz bardziej nieskładnie.
– A ja, wiesz, dopiero co kupiłem dom, wziąłem kredyt i… nie jestem już tym samym arystokratą, co dawniej… Słowem, kiedyś było inaczej.
Potakuję skinieniem głowy. Udaję, że wciąż słucham, co do mnie mówi. Strzępy słów cedzone z niejakim trudem. Dziwne usprawiedliwienie, które zawisło gdzieś w powietrzu między nami, najlepsze, jakie dało się wymyślić. Przypomina trochę żądanie okupu, który trzeba zapłacić, złożone z poprzyklejanych liter wyciętych z gazety, z których każda jest inna. Tylko że ja nie mam takich pieniędzy. I nie mogę nic zrobić. Zbieram pozostałe kartki, składam je w równy plik i kładę mu je, ostrożnie. I potem, już na wychodnym:
– Jasne, Marcantonio, rozumiem cię, masz rację… – I znikam z pola bitwy, dodając jeszcze: – Tak, chyba zachowałbym się tak samo… – Zostawiam go z tym moim „chyba”, a zarazem, przy całej niepewności podnoszę go na duchu, ocalając, choćby nawet niewielki, zakamarek dla resztek jego godności. Gin nie miałaby najmniejszych wątpliwości. Od razu przejrzałaby, że kłamię. Chyba. A niechby tak! A niechby tak to mi rzucili w twarz stos kartek, wszyscy trzej, naraz. Na nic innego nie czekam. Wkurwiają mnie, i to jak. I pielęgnując w sobie to nieśmiałe pragnienie, wychodzę. Zamykam drzwi i zakładam okulary. I zaraz chce mi się śmiać. Chyba doszczętnie zgłupiałem, przecież nie ma przy mnie Gin.
56
Wchodzę do domu i kładę torbę. Zdejmuję kurtkę i słyszę Paola, który gada gdzieś w innym pomieszczeniu. Jest z kimś, czy to tylko telewizja? Paolo podchodzi do mnie cały rozpromieniony. – Cześć… niespodzianka. – To nie telewizja. Ktoś tam jest. I nagle dostrzegam, kto to taki. Staje w drzwiach do salonu, framuga drzwi jest jak rama, łagodne światło pada na nią z tyłu, od okna, i dlatego nie widzę zbyt wyraźnie jej konturów, niczym eteryczna zjawa, tak przecież wyraźna i obecna w moim życiu, w całym moim przeszłym życiu. Moja matka. Mama.
– Przygotowałem coś do jedzenia, w razie gdybyś był głodny. Step. – Mówiąc to, Paolo sięga do szafy po kurtkę i zakłada ją na siebie. – Wszystko masz już gotowe na stole, jeśli jesteś głodny. – Powtarza, cokolwiek zaniepokojony całą sytuacją. Nie wiem, na ile dręczą go wątpliwości, czy rzeczywiście jestem głodny, a na ile podejrzenie, że akurat teraz nie w smak mi jest to, co sam mi zgotował. Spotkanie z mamą. Może i nie miał na to ochoty, tak pewnie mógł sobie o mnie pomyśleć, a może nie. Ale to raptem jedna chwila. Paolo już wyszedł, zostawiając nas we dwoje, samych. Samych, bo od tamtego dnia nic się nie zmieniło. Przynajmniej jeśli o mnie chodzi. Jestem sam, bez niej. Bez matki, którą stworzyłem sobie w wyobraźni, wychowany na tych jej wszystkich opowieściach, bajkach, które mi czytała, kiedy byłem mały, wszystkich tych historiach, które od niej słyszałem, kiedy to siedziała tuż przy moim łóżku, gdy ja tymczasem z kilkoma zaledwie stopniami gorączki z lubością zaszywałem się w pościeli, rozgrzany kocem oraz ciepłem bijącym właśnie od niej. Wiedziałem, że jest tak blisko, obok mnie, po to, by snuć opowieści, trzymać mnie za rękę, dotykać mi czoła, sprawdzając gorączkę, by mi przynieść szklankę wody. Ta szklanka wody… Ileż to razy, byle tylko mieć ją przy sobie jeszcze choć przez chwilę, bliski zaśnięcia, prosiłem o tę ostatnią rzecz, pragnąc ujrzeć ją raz jeszcze, jak pojawia się w drzwiach, których framuga jest jak rama, tylko że te drzwi są inne, tak jak i cały dom, i sama historia też… To historia jej związku z moim ojcem. I to zjawiskowe wyobrażenie, do którego ona sama tak bardzo się przyczyniła, pełne miłości, baśni, marzeń, cudów, światła, słońca… Trach, zostało przekreślone za jednym zamachem.
Fakt, że ją przyłapałem, nakryłem w łóżku z jakimś facetem. – Cześć, mamo… – Pierwszym lepszym, obcym, kimś innym niż mój ojciec, zdybałem go z moją własną matką, od tamtej chwili nic, tylko ciemność. Nieprzenikniona ciemność. Słabo mi się robi. Siadam przy stole nakrytym do obiadu. Nawet nie widzę, co to takiego, bo na samą tylko myśl, ze miałbym coś zjeść, od razu robi mi się niedobrze. Ale to mój jedyny ratunek. Spokojnie, Step. To minie. Wszystko mija. Nie, nie wszystko. Ból związany z nią wciąż jeszcze nie minął. Tamta szklanka wody… Spokojnie, Step. Jesteś już dorosły. Piję trochę wody. – No właśnie, wiem, że pracujesz… jesteś szczęśliwy? – Szczęśliwy? Kiedy słyszę to słowo w jej ustach, chce mi się śmiać. Ale tego nie robię. Odpowiadam cokolwiek, tak jak i na wszystkie inne, zadawane przez nią pytania. – Jak ci tam było w Stanach? Miałeś jakieś problemy? Czy jest tam dużo Włochów? Masz zamiar tam wrócić? – A ja odpowiadam. Odpowiadam na wszystko, z grubsza rzecz biorąc jak należy, starając się uśmiechać, być uprzejmym. Dokładnie tak, jak ona sama mnie tego uczyła. Uprzejmie.
– Spójrz, mam coś dla ciebie.
I wyciąga coś z torebki, nie tej, którą jej podarowałem wtedy, na Boże Narodzenie czy na urodziny, sam już nie pamiętam, kiedy to było. Ale pamiętam, że ujrzałem tę torebkę tamtego dnia, na krześle, w jego mieszkaniu. W salonie… Łóżko innego faceta, które ją gościło, moją własną mamę. Gościło. Gościło. Gościło. Dosyć, Step. Przestań, przestań.
– Poznajesz? To morselletti, za którymi tak przepadałeś.
Tak. Przepadałem. Przepadałem za wszystkim, co się z tobą wiązało, mamo. I teraz, po raz pierwszy, po tym jak kilkakrotnie już się jej przyjrzałem, widzę ją na nowo. Moja matka. Uśmiecha się trzymając w rękach tę niewielką przezroczystą reklamówkę. Kładzie ją ostrożnie na stole i znów się do mnie uśmiecha, przekrzywiając głowę lekko w bok. Moja matka. Ma teraz jaśniejsze włosy. Jej skóra też wydaje się jaśniejsza. Ona, od zawsze taka delikatna, wydaje się jeszcze bardziej krucha. Schudła. Właśnie, wydaje się chudsza, a skóra wygląda, jakby trochę spierzchła jej na wietrze. I oczy. Ma lekko przygaszony wzrok, jakby w jej oczach było mniej światła. Zupełnie jakby ktoś, na złość mi, odrobinę przekręcił gałkę włącznika i pogrążył w półmroku naszą miłość. Moją miłość. Wypijam jeszcze trochę wody.
– Tak, pamiętam. Strasznie mi smakowały.
I mimowolnie używam czasu przeszłego, odruchowo, obawiając się, że nawet te najzwyklejsze w świecie ciasteczka utraciły swój smak, który tak lubiłem.
"Tylko ciebie chcę" отзывы
Отзывы читателей о книге "Tylko ciebie chcę". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Tylko ciebie chcę" друзьям в соцсетях.