Wciąż czuję, że jest spięta, o, już nie, teraz się rozluźnia… Ostatni ruch w rytm muzyki, której nie ma, ale może właśnie to czyni ją jeszcze piękniejszą. Serca i westchnienia…


Nagła cisza. O Boże, myślę sobie, Gin, zaraz to zrobisz… Czuję zapach jego oddechu, jego pożądania. I szukam ust Stepa, jego uśmiechu, jego warg. Odnajduję je i mu się w nie wpijam, żeby się ukryć, by się odnaleźć, w pocałunku jeszcze dłuższym, głębszym, namiętniejszym, jeszcze bardziej… Jeszcze bardziej wszystko.


Głośniejszy jęk i oto jest cała moja. Ta myśl wydaje mi się taka dziwna. Moja, moja. Moja teraz, moja już… Moja w tej chwili, tylko moja. Nie mogę się powstrzymać, żeby tak nie myśleć. Moja. Moja na zawsze… Może. Moja teraz, na pewno. Teraz jest miłość… W niej. I jeszcze raz, i znów, nie przerywam… Teraz się uśmiecha, słodko, niewymuszenie.


I dokładnie w tym momencie go czuję, to on, we mnie… Jedna chwila. Skok, zanurzenie, ale jakby na odwrót… Ostry ból jak przekłute ucho, mały tatuaż, ząb, który wypadł, jak rozkwitły pąk kwiatu, jak zerwany owoc, jak jazda bez trzymanki, jak upadek na nartach… Tak, właśnie, upadek na nartach, wprost na świeży śnieg, zimny i biały, który dopiero co dotknął ziemi, zaledwie przed chwilą spadł z nieba, i ty na śniegu, twarzą lecisz do przodu, wciąż nic możesz się zatrzymać, śmiejesz się i wstydzisz zarazem, masz szeroko otwarte usta, a w nich pełno śniegu, do niczego z ciebie narciarka, ale ubaw masz co niemiara, ty w czasie swojego pierwszego upadku, kiedy lecisz głową w dół… Na tym śniegu, puszystym i nieskazitelnym, jak ja, bo tak czuję się w tej chwili. Nareszcie. Jest we mnie, czuję go, u mnie w brzuchu, pomocy, sama sobie przychodzę z pomocą… Jak cudownie. I się uśmiecham, przestaję myśleć o bólu, znów, jak wcześniej, czuję, odbieram bodźce, doznania i zakosztowuję rozkoszy, małe ukąszenie… Nic mi nie jest, podoba mi się, pragnę go. Zupełnie jak jego litery, na skórze, od dziś, wyryte we mnie na zawsze.

– Step, pragnę cię.

– Co powiedziałaś?

– Nie nabieraj mnie.

– Nie, przysięgam, nie zrozumiałem.

Step leży na mnie, nie przerywa, widzę go nad sobą, jak się porusza. We mnie. I patrzę mu w oczy i zatracam się w nich urzeczona jego spojrzeniem, zahipnotzyowana jego wzrokiem, w którym jest miłość, a może i nie, ale na razie nie zaprzątam sobie tym głowy, nie teraz… Mówi do mnie, ale niezrozumiale, wzdycha mi do ucha, to wiatr, to rozkosz unoszą z sobą jego słowa, kradną mi je, a on się uśmiecha i śmieje, i nie przestaje rytmicznie się poruszać, a mi jest tak dobrze, tak niesłychanie dobrze, i sama nic już nie rozumiem, całuję własne ręce, jestem taka nienasycona i powtarzam mu to, co wcześniej… – Step, pragnę cię…


Później, nie wiem, ile później, Gin siedzi mi na kolanach i mnie obejmuje, a ja tymczasem próbuję się pozbyć naszego zabezpieczenia. Zsuwam je sobie. Na palcach zostaje mi delikatny ślad, jakby po atramencie w kolorze czerwieni. Podpis nie do usunięcia. Moja… Na zawsze moja. Moja po wsze czasy. Nie mogę w to uwierzyć.

– Ale…

– Właśnie to usiłowałam ci powiedzieć…

– To znaczy, że ty nigdy wcześniej nie…?

– Nie, nigdy wcześniej nie…!

– Dlaczego nie nazwiesz rzeczy po imieniu?

– Tak, nigdy wcześniej się nie kochałam i w czym tkwi problem? Wszystko zawsze dzieje się kiedyś po raz pierwszy, nie? No, właśnie to był mój pierwszy raz.

Kompletnie mnie zamurowało, nie wiem, co powiedzieć. Może dlatego, że nie ma o czym mówić.

Gin się ubiera. Moja… Patrzy na mnie i się uśmiecha, wzruszając ramionami.

– Widzisz, jakie to dziwne? Pośród tylu kolesi padło akurat na ciebie. Chyba nie będziesz miał o to do siebie pretensji, prawda? Ale też mam nadzieję, że nie będziesz się tym szczycił.

Wkłada bluzeczkę, a na nią kurtkę, ale stanika nie. Wciąż nie jestem w stanie wydobyć z siebie ani słowa. Wkłada stanik do kieszeni kurtki.

– A poza tym sama nie wiem… To chyba najwyraźniej już taki wieczór… za to od jutra lepiej, żebyś sobie wybił z głowy wszelkie dziwaczne pomysły, muszę nadrobić stracony czas. Także dlatego, że statystycznie rzecz biorąc mam czteroletnią obsuwę. Większość dziewczyn ma to już za sobą w wieku lat piętnastu.

Ubrana od stóp do głów stoi na schodach przy latarni, gdy tymczasem ja dopiero kończę zapinać kurtkę. I raptem zaczyna się śmiać. Pewna siebie, pogodna, rozluźniona.

– Prawdą jest również, że w dzisiejszych czasach obserwuje się niejaki powrót do pewnych wartości z przeszłości. Słowem, powiedzmy, że ja spokojnie sytuuję się gdzieś pośrodku.

Wkrótce ją doganiam i idziemy już obok siebie. Tym razem nareszcie w ciszy, także dlatego że ja nie zdołałem wydusić z siebie ani słowa. W pewnym momencie kładzie mi rękę na plecach. Obejmuję ją i przytulam do siebie. Idziemy przed siebie wtuleni, oddycham nią. Ona, Gin, wciąż jeszcze emanuje zapachem swojej pierwszej miłości. Moja. Moja. Moja.

– Wiesz, Step, zastanawiałam się właśnie nad jedną rzeczą…

I masz ci, wiedziałem. Było za pięknie! Kobiety i te ich przemyślenia. Kończy się tym, że zepsują ci nawet te najpiękniejsze chwile, które jako jedyne zasługują na to, by je przeżyć w ciszy. Udaję, że wcale mnie to nie zmartwiło.

– Nad czym?

Opiera mi głowę na ramieniu.

– Przyszła mi do głowy dziwna myśl, to znaczy tak naprawdę ogarnęła mnie ciekawość… Pomyśl tylko… Kto wie, czy od czasów starożytnego Rzymu do dzisiaj ktoś już to robił przed nami w tym samym miejscu.

– Nikt.

– Skąd ta pewność!

– Nic na to nie poradzę, pewne rzeczy po prostu się czuje, intuicja ci to podpowiada, i tyle.

Przystaje. Patrzy na mnie. Ma tak intensywne spojrzenie. I uśmiecha się jakoś tak…

– Jestem tego pewien… nikt. Wierz mi.

I wobec tego znów składa mi głowę na ramieniu. Rzeczywiście ją przekonałem. Chyba wypadłem wiarygodnie. Cholera, naprawdę bym chciał wiedzieć, czy kiedykolwiek ktoś tu był. Ale nie sposób się o tym przekonać. A jednak, choć sam nie wiem jak, ale autentycznie sam w to wierzę. Gin ciągnie dalej:

– W takim razie sami zapisaliśmy kawałek historii… naszej własnej. – Uśmiecha się i całuje mnie w usta. Aksamitna. Ciepła. Zakochana. Nasza historia… Dwadzieścia euro to przy tym nic. Bo coś mi się zdaje, iż ostatecznie stanęło na tym, że i tak zrobiła mnie na szaro.

49

Zatrzymaj się tutaj, hamuj. – W ogóle się nie zastanawiam, tylko robię, co mi karze. Gwałtownie, błyskawicznie, bo i ona jest właśnie taka. Całe szczęście, że nikt z tyłu za mną nie jechał. Mój brat… A zresztą, kto by go tam słuchał. Właściwie to mógłby mieć pretensje do złodzieja, i tyle. Gin wysiada pospiesznie z samochodu.

– Chodź.

– Ale dokąd?

– Za mną, co się tak dopytujesz.

Jesteśmy przed Ponte Milvio, na małym placyku na Lungotevere, skąd odchodzi via Flaminia, która biegnie aż do piazza del Popolo. Gin wbiega na most i zatrzymuje się w połowie, przed trzecią latarnią.

– O masz, to ta tutaj.

– Ale co takiego?

– Trzecia latarnia. Z tym mostem związana jest pewna historia, bo Ponte MiIvio albo Mollo, jak go nazywał Belli…

– No co ty, będziesz mi tu teraz zgrywać prymuskę?

– Jestem prymuską! W niewielu sprawach, ale swoje wiem. To na przykład tak, chcesz wreszcie posłuchać, czy nie?

– Najpierw chcę cię pocałować.

– Weź lepiej posłuchaj… To przepiękna historia.

Gin się odwraca cała nadąsana. Obejmuję ją od tyłu. Opieramy się o balustradę. Patrzymy daleko przed siebie. Nieopodal widać drugi most. To ten na corso Francia. Błądzę wzrokiem po bezkresnym niebie. I żadne wspomnienie nie zakłóca tego momentu. Czyżby nawet zjawy z przeszłości umiały uszanować niektóre chwile? Wygląda na to, że tak. Gin daje mi się całować. Pod nami Tybr, mroczny i ciemny, płynie sobie w ciszy. Pada na nas wątłe światło latarni. Słychać powolny szum rzeki, która sunie przed siebie wzdłuż wałów. Jej bieg zostaje gwałtownie przerwany, kiedy trafia na pilastry mostu. Woda wokół nich zaczyna bulgotać, unosi się, kłębi, kipi. By już niedługo, tuż za nimi, znów połączyć się z resztą nurtu i płynąć sobie dalej w ciszy, w stronę morza.

– To co, opowiesz mi?

– To właśnie trzecia latarnia z kolei naprzeciwko sąsiedniego mostu… Widzisz to, czym jest opleciona?

– Tak… Coś mi się zdaje, że ktoś przegiął, przypinając tu motor…

– No co ty, głupku. To się nazywa „łańcuch zakochanych". Do tego łańcucha przypina się kłódkę, zamyka się ją na klucz, a sam klucz wrzuca się do Tybru.

– A potem?

– Jest się ze sobą do końca życia.

– Skąd się biorą takie historie?

– Nie wiem, ta jest stara jak świat, opowiada o niej nawet nasz Trilussa.

– Możesz mi spokojnie wciskać kit, bo i tak wiesz, że nie mam o tym pojęcia.

– Mówię prawdę… Tyle że ty boisz się przypiąć kłódkę.

– Nie boję się.

– To tytuł książki Ammanitiego.

– Albo filmu Salvatoresa, zależy od punktu widzenia.

– Tak czy siak, boisz się.

– Już ci powiedziałem, że nie.

– No pewnie, możesz wciskać kit, bo i tak nie mamy kłódki.

– Stój tutaj i nigdzie nie odchodź.

Wracam po minucie. Z kłódką w ręku.

– A skąd tyś to wytrzasnął?

– Mój brat. Wozi ze sobą kłódkę z długaśnym łańcuchem, żeby móc zablokować kierownicę.

– Właśnie, bo przecież w życiu się nie domyśli, że to jego własny brat mu go podpieprza.

– Słuchaj, odpowiadasz za to w takim samym stopniu jak i ja. A poza tym wciąż mi wisisz dwadzieścia euro.

– Znalazł się rabin.

– Znalazła się złodziejka!

– A to niby czego? Ej, o co ci chodzi, może chcesz kasę za kłódkę? Wobec tego podlicz mnie za wszystko razem…

– Skoro chcesz, ale wyjdzie tyle, że w życiu się nie wypłacisz.

– Dobra, stop, na tym skończmy. No to co, czujesz się na siłach czy nie?