– Nie składa się zawoalowanych propozycji. Ha, ha! – Udaje, że ją to bawi i wymyka mi się z uścisku, niczym ryba wywija się z sieci i ucieka, pędząc przed siebie, ogląda się dopiero za rogiem. Jestem tuż za nią. To raptem chwila. Wpadamy na piazza del Campidoglio. Światło pada na nas z góry. Na środku pomnik z tabliczką. Oczywiście trwają prace renowacyjne. Zatrzymujemy się, wprawdzie jesteśmy blisko, ale jednak rozdzieleni. Wszystko wydaje się takie piękne, a już zwłaszcza ona. Wychyla się zza pomnika.

– No i co z tobą? Już masz dość?

Udaję, że wyrywam do przodu, ona daje się nabrać i ucieka, chowa się za pomnikiem. Ja tymczasem biegnę od drugiej strony i bum, chwytam ją z zaskoczenia. Krzyczy.

– Nie… zostaw!

Podnoszę ją i zabieram. Na własną rękę uskuteczniam porwanie Sabinek albo coś w tym stylu. Byle dalej od światła i byle zejść z widoku. Docieramy pod kolumnady, gdzie panuje półmrok. Stawiam ją na ziemi, a ona obciąga sobie kurtkę, zakrywając ledwie odsłonięty brzuch, gładki i jędrny. Odgarniam Gin włosy, odsłaniając przy tym jej twarz, lekko zarumienioną pod wpływem niedawnego biegu albo dlatego, że ukrywa jakiś wstydliwy sekret, a może z jakiegoś jeszcze innego powodu. Jej klatka piersiowa gwałtownie unosi się i opada, ale z czasem stopniowo zwalnia.

– Ale ci serce mocno wali, co?

Moja dłoń na jej biodrze. Pod kurtką, pod koszulką, lekka, prawie taka jak zwyczajny dreszcz, i to na jej własnej skórze. Ona zamyka oczy, a ja powoli sunę w górę, brzegiem dłoni dotykam jej bioder, jeszcze wyżej, pleców aż po same ramiona. Rozchylam palce i przyciągam ją do siebie, tulę, przywieram do niej całym ciałem, całuję. Z tyłu za plecami mamy kolumnę nieco niższą od pozostałych, o szerszym od nich przekroju. Popycham ją delikatnie w tamtą stronę, tak by powoli mogła się na niej ułożyć. Ona nie waha się ani chwili. Jej włosy, jej ciało lgną do tej starożytnej powierzchni, sponiewieranej przez miniony czas, poprzecinanej spłowiała siatką żyłek, do tego marmurowego blatu z mnóstwem otworków, po którym widać oznaki zmęczenia, bo też w końcu już niejedno w życiu widział… Nogami oplotła mnie w pasie, zaciska mi je lekko na biodrach i kołysze mną raz w prawo, raz w lewo. Daję się jej ponieść. A tymczasem moje ręce zapuszczają się spokojnie i błądzą sobie wzdłuż jej paska, samych spodni, wokół guzików. Bez pośpiechu, bez… uwalniania czegokolwiek. Bez nadmiernej pożądliwości. Na razie. I nagle Gin odwraca się w lewo, otwiera oczy i rozgląda się wytrzeszczonym wzrokiem.

– Tam coś musi być!

Przestraszona, dociekliwa, chyba nawet trochę poirytowana. Wpatruję się uważniej w mrok, wciąż jeszcze odurzony, na lekkim miłosnym haju.

– To nic. Jakiś kloszard.

– I ty to nazywasz nic? Chyba oszalałeś.

I podrywa się bezzwłocznie. A ja, choć nic nie słyszałem, tym bardziej że nie mam najmniejszej ochoty wdawać się w awanturę, biorę ją za rękę. Pomagam jej. I uciekamy przed siebie, zostawiając za plecami tę przepołowioną starożytną kolumnę oraz tamtą postać mniej lub bardziej współczesną, pogrążone w mroku. Niczym w labiryncie posuwamy się naprzód, pośród zaszytej w ciemności zieleni i mniej lub bardziej łagodnych świateł padających na Forum Romanum. Gdzieś daleko w dole majaczą starożytne kolumny, filary i budowle. Jakaś odchodząca od piazza del Campidoglio uliczka gramoli się w górę. Kunsztownie zdobione tarasy z małymi balustradami, wysypana żwirem ziemia, wypielęgnowana zieleń, dziko rosnące krzewy. Całe miasto u naszych stóp. – Rupe Tarpea.

I tak zastygamy, zawieszeni w próżni tych ruin, pod murkiem, na idealnie osłoniętym, pogrążonym w ciemności skrawku przestrzeni, z ukrytą ławeczką. Gin już wyraźnie spokojniejsza rozgląda się wokół.

– Tu już nikt nas nie dojrzy.

– Ty mnie widzisz.

– Jeśli chcesz, to mogę zamknąć oczy.

Nie mówi tak, nie mówi nie. Nic nie mówi. Ale oddycha tuż przy moim uchu, kiedy ją rozbieram. Zdejmuję z niej kurtkę, bluzeczkę, rzucam je na ławkę, ale zaraz same się z niej zsuwają i lądują w nieładzie wprost na ziemi, pośród jeszcze czarniejszej nocy. Ściągam jej buty i spodnie, rozbieramy siebie nawzajem. W pewnym momencie przerywamy. Ona stoi przede mną, zakrywa sobie piersi, sama się obejmuje, skrzyżowawszy ręce na ramionach, z włosami skąpanymi w księżycowej poświacie, naga, tylko w majtkach, które ją zasłaniają małym trójkącikiem. Nie mogę w to uwierzyć. Ona, Gin. Ta sama Gin, która chciała mnie zrobić na 20 euro.

– Ej, a ty co, gapisz się na mnie?

– Nie powiedziałaś, że mi nie wolno. A poza tym się mylisz, mam zamknięte oczy.

Skądś, z jakiegoś lokalu czy też otwartego na oścież okna dochodzą odległe dźwięki stereo. Won'tyou stop me, stop me, stop me… Nie. Nie chcesz, Gin. Wiedzą o tym dobrze także kolesie z Planet Funk.

– Ale z ciebie kłamczuch.

I zabiera ręce, tak że wreszcie mogę na nią popatrzeć, a przy tym się uśmiecha. W końcu podchodzi do mnie, staje w lekkim rozkroku. Nie rusza się i tylko się we mnie wpatruje.

– Słuchaj…

– Ciii… nic nie mówmy.

Całuję ją i powoli zsuwam z niej majtki.

– Nie, mam ochotę porozmawiać. Po pierwsze, czy masz… tak, no wiesz… to co trzeba?

– Mam… – śmieję się. – Mam.

– No tak, wiedziałam, nosisz je w kieszeni czy w portfelu? A może je kupiłeś tuż przed tym, zanim po mnie przyjechałeś? Bo a nuż już wtedy byłeś pewien, że tak to się skończy! No, jeśli chcesz, to możemy to zrobić bez…

– Przyznaj się, jak najszybciej chciałabyś mieć rozkosznego bobaska: pięknego, inteligentnego, silnego tak samo jak ja, co?

– Sorry, ale to znaczy, że po mnie nic nie odziedziczy?

– Niech ci będzie… Wady może mieć po tobie.

– Straszny z ciebie głupek. Ale nie, bez żartów, to w końcu masz czy nie… no, wiesz co!?

– Spoko, spoko, prawdę powiedziawszy, nie od razu miałem…

– No, pewnie, a teraz już masz, a niby od kogo? Od kloszarda?

– Nie, od Tancerza, mojego przyjaciela z klubu Follia. Podszedł do mnie, włożył mi je do kieszeni i powiedział…

– Co ci powiedział?

– Powodzenia… Jest naprawdę ładna, ale nie sądzę, by ci się udało.

– Jaki kłamczuch z ciebie…

– Ale to prawda! No, może nie użył dokładnie takich słów, ale sens był taki sam, mniej więcej.

– I jeszcze jedno…

– Nie, już dosyć gadania…

Przyciągam ją do siebie. Całuję w szyję, odrzuca włosy do tyłu, a ja, mały wampir, nie przestaję się do niej przysysać, rozkoszując się jej smakiem, zapachem, oddechem. Mam wrażenie, jakby moja dłoń sama ją pieściła, błądząc jej po biodrach, wokół talii, między nogami, tam, gdzie kiedyś rozwinie się życie. Słyszę, jak cicho wzdycha, z chwili na chwilę coraz szybciej, i jednocześnie wije mi się w ramionach, prawie jakby tańczyła, łagodnie, w górę i w dół, nie myśląc o niczym innym, nie zasłaniając się fałszywym wstydem, uśmiechnięta, patrzy na mnie spod przymkniętych powiek, jest przy tym taka spokojna i pogodna, że aż mnie to peszy. I jakby tego było mało, kiedy sięgam ręką, żeby wyjąć to, co nam zagwarantuje pełne bezpieczeństwo…

– Zostaw, ja chcę to zrobić.

– Ale słuchaj, to ja mam w tym wystąpić.

– Wiem… palancie. Chcesz wiedzieć, ile ich już założyłam? Poczekaj, niech no się zastanowię…

– Nie chcę wiedzieć.

– To będzie szesnasty raz, kiedy ją zakładam.

– Ach… Całe szczęście.

– Dlaczego?

– No, bo gdyby to był siedemnasty, to bym się zmartwił, siedemnastka przynosi pecha!

Nie ustępuje, ale za to dobrze się dzięki niej bawię. Rozpieczętowuje ją, jakby rozwijała cukierka, próbuje rozerwać opakowanie paznokciami, ale jej się nie udaje, bierze je w zęby i tym razem wychodzi jej to już nieprzyzwoicie zmysłowo.

– Spokojnie… przecież ci tego nie zjem.

Jedno zdecydowane pociągnięcie i już ma ją w rękach. Obraca ją raz po raz, uśmiechnięta. – Jakie śmieszne…

To wszystko, co ma do powiedzenia. Po chwili odwraca twarz w moją stronę. – I co teraz?

Cały nagi rozchylam nogi, a ona powoli bierze go w ręce, przesuwa dłoń w górę i w dół… i zaraz nakłada mi ją spokojnie.

– Dobrze się spisałam?

– Aż za dobrze!

Ale nie mówię nic więcej. Jestem niczym superwykwalifikowany astronauta w tej podróży pośród astralnych koniunkcji, pod ugwieżdżonym niebem, nad kobietą w ekstazie, otoczony ruinami przeszłości, ogarnięty rozkoszą chwili, która trwa.

Galaktyka. Otchłań międzyplanetarna. Natura. Zapachy. Żadnej dzikości… Lekki opór, może nawet zbyt wyraźny… Dziwne. Nie przerywam, ona tymczasem zamyka oczy.

– Zimna ta ławka.

Ale i tak się na niej kładzie i opiera o nią plecy. Unosi trochę nogi, chcąc mi pomóc.

– Ała…

– Boli cię?

– Nie, nic się nie przejmuj…


Nic się nie przejmuj… Nie mogę w to uwierzyć, nie mogę i już, ja, Gin, właśnie to robię… Trwam tak w milczeniu, zawieszona, prawie zasłuchana w moje własne życie, które przepływa po mnie, pode mną, we mnie. W tym decydującym momencie, tak ważnym dla całego mojego życia, jedynym, na zawsze. Już nigdy nie będę go mogła przekreślić. Mój pierwszy raz. I wybrałam właśnie ciebie. Ciebie wybrałam. Brzmi to prawie tak samo jak słowa tej piosenki… Ale to nie piosenka. To się dzieje naprawdę. Jestem tu, ja, w tym momencie. I Step. Widzę go, czuję go. Jest na górze. Przytulam go, obejmuję, obejmuję go mocno, jeszcze mocniej. Boję się, tak samo jak zawsze, ilekroć robię coś, o czym nie mam pojęcia. Ale to taki zwyczajny strach, bardziej niż zwyczajny… Czy nie? Kurka wodna, Gin, tylko nie daj się teraz opętać wszystkim swoim paranojom, przestań sama siebie karmić tymi projekcjami, nie daj się temu wszystkiemu, no wiesz… Cholera jasna, Gin, co ty mi tu wyprawiasz? Gin chodząca mądrość i Gin buntowniczka… Gdzieście się podziały? A tam, poszły się jebać… Ale jak to? One też! Strasznie śmieszne… ale beznadziejny tekst, o Boże, nie, to tylko tak, żeby przestać krakać… Boję się, ratunku. Zamykam oczy, oddycham, wzdycham, i tak mi się podoba. Trzymam go za szyję, za ramię, już nie jestem cała spięta, już się nie martwię… W milczeniu, właśnie tak, daję się ponieść, ulegam magii chwili, poddaję się jej całkowicie… Podoba mi się. Czuję go. Czuję dotyk jego rąk, czuję, jak dotyka mnie całą, jak pozbawia mnie ostatniej rzeczy, którą mam na sobie, delikatnie, tak że prawie sobie tego nic uświadamiam… I co teraz zrobi? Nie, ratunku… Właśnie we mnie wnika. O Boże, jak to brzmi, nie chcę o tym myśleć. Nie chcę tego roztrząsać tu i teraz, przyglądać się sobie z zewnątrz, wciąż się kontrolować i dostawać rozdwojenia jaźni, słuchać własnej świadomości, która nie potrafi zamilknąć, wciąż tylko ględzi… Och, czego ty chcesz… Dosyć, daj mi spokój… Nie! Chcę dać się ponieść. Rozkołysana jego miłością, w morzu namiętności, na fali pożądania, powoli dać się unieść jego prądom. Zatracić się. Tak, przestać się zadręczać. Zatracić się w jego ramionach… Teraz. O tak.