Składam wizytówkę i chowam ją sobie do kieszeni.
– Ha, ha, bardzo śmieszne, nie ma co.
Przez chwilę się do siebie nie odzywamy, tylko idziemy dalej. Powiew październikowego wiatru, to dopiero początek miesiąca, na chodniku tu i tam widać pojedyncze liście. Takie milczenie mnie drażni.
– Wiesz, ty niezła jesteś, sama narozrabiałaś, to ty poprosiłaś ją o numer, na dodatek zgrywasz moją zatroskaną kuzynkę, tamta bierze to za dobrą monetę i w końcu daje nam na siebie namiar, a ty się wściekasz. Nie ma co, jesteś wprost niedościgniona.
– Niedościgniona, dobrze to ująłeś. To co? Czy mamy już za sobą ten rajd po knajpach, czy jak to się tam, do cholery, nazywa? Nawet nie wynalazłeś dla tego twojego genialnego pomysłu żadnej sensownej nazwy!
Wszystko wymawia z przesadnym naciskiem i jeszcze przez chwilę się we mnie wpatruje. Po czym otwiera usta i robi minę, jakby naśladowała jakąś smoczkoustą, niezbyt rozgarniętą osobę, jakąś ogłupiałą rybę albo najzwyklejszego w świecie człowieka, który po prostu nie znajduje słów, by udzielić odpowiedzi. Słowem czy to ssak, czy bezkręgowiec, w każdym razie mowa o mnie. W ogóle bije mnie na głowę. I pomyśleć tylko, że miałem zamiar opatentować mój pomysł pod nazwą „rajd po knajpach”… No cóż, wyciągam karteczkę z numerem Mastrocchi Simony, komórkę, którą sprezentował mi Paolo i zaczynam wybierać numer. Tak naprawdę przyciskam co popadnie, nawet nie patrząc. Wzrok mam zwrócony na nią, zerkam, tak żeby się nie zorientowała. I mała tygrysica atakuje mnie z furią.
– Patrzcie tylko, jaki złamas!
Rzuca się na mnie. Przerywam połączenie i chowam komórkę do kieszeni, a jednocześnie prawą ręką zasłaniam się przed jej ciosem, zadanym z całej siły, prosto w twarz, gdy tymczasem Mastrocchia Simona, wraz ze swoim numerem telefonu napisanym cokolwiek nieporadnie, ląduje wprost na ziemi. Chwytam ją za nadgarstek i szybko go wykręcam, przytrzymując jej rękę za plecami. Zmuszona jest wykonać półobrót i przywiera do mnie całym ciałem. – Ała. – Wydaje się zaskoczona zarówno samym tempem, jak i nieoczekiwanym bólem. Rozluźniam trochę uścisk. Przyciągam ją do siebie. Lewą ręką chwytam ją za włosy, zanurzam palce w ich gąszczu. I zupełnie jakby to był prymitywny grzebień, trochę zgrzebny, a zarazem naturalny, trzymam ją za włosy, przez co wyglądają jak podpięte. Odsłaniam jej czoło. Ma ogromne oczy, o intensywnym, głębokim spojrzeniu. Patrzą na mnie. Jakże mi się podoba. I zaraz je zamyka. Po czym otwiera i zaczyna się buntować. Usiłuje mi się wywinąć. Ale zacieśniam trochę uścisk.
– Grzeczna… Ciii – szepczę. – Jesteś zbyt zazdrosna…
Słysząc to, prawie wpada w amok, rzuca się, wierzga, usiłuje mnie kopnąć, a to stopą, to znów kolanem.
– Wcale nie jestem zazdrosna! Nigdy nie byłam i nigdy nie będę. Słynę z tego, że nie jestem!
Śmieję się, usiłując zarazem osłonić się przed ciosami. Rzuca mi się do twarzy z rozchylonymi ustami, usiłuje mnie ugryźć. Zaczyna się wojna policzków, wzajemnego napierania jeden na drugi, to otwiera buzię, szczerząc zęby, to znów ją zamyka, usiłuje mnie ukąsić, bezskutecznie przybliżam moją twarz do jej i oddalam, jej usta wciąż na mnie polują, ja robię unik, zmuszając ją tym samym, by odwróciła głowę, udaje mi się znaleźć schronienie pośród jej włosów, w których zaszywam się aż po samą szyję. Otwieram usta, szeroko, tak jak to tylko możliwe. Prawie jakbym ją chciał połknąć całą na raz, dyszę i przywieram wargami do jej skóry, do szyi, do karku i udaje mi się ją powstrzymać, zanurzam zęby w jej skórze, to jedno gigantyczne i miękkie ukąszenie sprawia, że udaje mi się ją okiełznać i posiąść.
– Ała, ała. Okay, dosyć! – I wybucha śmiechem. – Łaskoczesz mnie, proszę cię, tylko nie w szyję.
Odchyla głowę w moją stronę i stara się uwolnić. Wykonuje jakieś przedziwne piruety, małymi kroczkami drobi w lewą stronę i cały czas zanosi się śmiechem. Wzdraga się i śmieje naraz, opuszcza głowę na ramię, zamyka oczy, bezsilna, pokonana, zdana na mnie, kapituluje pod wpływem tych zmysłowych łaskotek. A ja ją całuję. Jest taka jedwabista, ma rozpalone usta, nigdy jeszcze się z takimi nie zetknąłem. Jakby je ogarnęła gorączka. Pożądania. A może to przez tę walkę, którą stoczyliśmy… Ale wszystko inne wydaje mi się chłodne, włącznie z tym, co ma pod spodem, pod kurtką, pod koszulką, gdzie pozwala mi sięgnąć. I wreszcie jej piersi… Pieszczę je przez chwilę dłonią, delikatnie i nieśmiało. Ale tylko przez chwilę, czuję, jak jej serce szybko bije, coraz szybciej. I sam nie wiem dlaczego, przysięgam, że nie wiem, przerywam tę pieszczotę, zostawiam je obydwie. Nie chcę posunąć się za daleko. Biorę ją za rękę.
– Chodź, przed nami jeszcze deser.
Spokojna, pozwala mi się prowadzić. W pewnym momencie nieoczekiwanie zatrzymuje się na chwilę. Nie pozwala mi zrobić ani kroku dalej, trzyma mnie za rękę, robi dziubek i wydyma usta, skrzywiona gąska, trochę nadąsana.
– A co, to ja nie nadawałam się na deser?
Próbuję coś powiedzieć, ale nie daje mi czasu. Puszcza moją rękę i mi ucieka, zostawia mnie w tyle, pędzi z tułowiem wyprężonym do przodu, widzę jej wypięte piersi, które dopiero co miałem u siebie w niewoli, nogi wyrzuca do tyłu, zaśmiewa się, całkiem wolna. Ruszam za nią w pościg, gdy tymczasem zaledwie kawałek dalej, zdany już na pastwę wiatru i chyba całkiem innego losu, leży porzucony numer wraz z imieniem. A gwoli ścisłości, z nazwiskiem i imieniem: Mastrocchia Simona.
45
Claudio stanął swoim mercedesem na via Marsala. Z niepokojem rozgląda się wokoło. I zaraz sam siebie zapytuje: ale co to w ogóle za ryzyko siedzieć w zaparkowanym samochodzie? Można być przecież zmęczonym, po długiej jeździe, dajmy na to, a nie wolno ryzykować zaśnięcia za kierownicą. Albo na przykład zachciało mu się palić. Właśnie, tak. Chętnie zapalę sobie papierosa. Nie ma w tym nic złego. Claudio wyciąga z paczki jednego marlboro, ale zaraz chowa go z powrotem. Nie. Lepiej nie. Przeczytałem w jakimś piśmie, że obniża potencję. Nie, nie wolno mi o tym myśleć. Nie wolno mi o tym myśleć. Muszę za wszelką cenę odegnać od siebie tę myśl, w przeciwnym razie zacznie mnie prześladować niepokój, że się nie wykażę. Właśnie. Nadchodzi. Idzie skocznym krokiem. W rękach trzyma discmana, na uszach ma słuchawki, uśmiecha się, kiwając głową w rytm muzyki, rozpuszczone włosy i delikatnie opalona skóra, jakże naturalnie wygląda. Lekka, zielona sukienka w żółte słoneczniki, a pod nią mały biust. Piękna. Jak zawsze. Jak wtedy, gdy zobaczył ją po raz pierwszy. Młoda, wciąż budzi w nim takie pożądanie, od tamtego wieczoru, od tamtego pocałunku, do którego doszło w samochodzie, po wygranej partii bilardu przeciwko Stepowi, chłopakowi, z którym wówczas spotykała się Babi. Facet był sympatyczny, trochę brutalny chyba… ale partyjka, którą rozegraliśmy tamtego wieczora, to dopiero coś! Odtąd Claudio nie przestał już grać. W imię odzyskanej namiętności. Ale wcale nie do bilardu. Tylko do niej, do Franceski, młodej Brazylijki, która właśnie nadchodzi. W gruncie rzeczy to dla niej zapisał się do tego klubu, to dla niej kupił nowy kij, Zenith, to dla niej chciałby wygrać ten turniej na Casilinie. Czyste szaleństwo. Ale wcale nie mniejsze od tego tu i teraz. Ich wspólne cotygodniowe wyprawy do hotelu Marsala. Już od ponad roku spotykają się ze sobą. Jasne, to mały hotel, którego nie odwiedzają jego znajomi, zatrzymują się tu wyłącznie młodzi turyści, Marokańczycy lub Albańczycy, którym się nie chce wydawać za dużo pieniędzy. Ale co może na to poradzić? Jemu zaś się chce i to jeszcze jak… A to jedyny sposób, by móc się z nią widywać. Oczywiście płaci za pokój w gotówce.
– Francesca!
Woła ją z daleka. Dziewczyna w słuchawkach Sony na uszach sprawia wrażenie, jakby nie słyszała. Toteż Claudio dwukrotnie obraca przełącznikiem świateł i do niej miga. Francesca to dostrzega, uśmiecha się, zdejmuje słuchawki i pędzi do niego. Wskakuje do samochodu. Siada na nim, wpija mu się w usta.
– Cześć! Pragnę cię! – I mówi to całkiem szczerze. I zaraz się śmieje. I zaczyna szaleć. I całuje go mocno, łapczywie, namiętnie, soczyście, napierając na niego językiem, zadziwiając go jak zwykle. Bardziej niż zwykle.
– Francesca, gdzieś ty się podziewała przez cały dzisiejszy dzień, szukałem cię.
– Wiem… widziałam twój numer, ale specjalnie nie odbierałam.
– Jak to specjalnie nie odbierałaś?
– Tak, nie możesz się za bardzo przyzwyczaić. Ja jestem muzyką i poezją… wolna jak morze, jak księżyc i jego przypływy. – I mówiąc to, Francesca zaczyna mu rozpinać koszulę i całuje go w tors. Następnie rozpina mu spodnie, wciąż go całuje, guzik, rozporek, i potem niżej i jeszcze niżej, aż do slipów, które mu zsuwa jakby nigdy nic, kontynuuje, bez obaw, bez problemu, niczym księżyc i jego przypływy. Ale to już rozszalałe wzburzone fale! myśli Claudio i rozgląda się wokół, zsuwając się trochę z siedzenia, byle tylko go było jak najmniej widać. Pewnie, że gdyby teraz został przyłapany. Żaden tam papieros czy chwila odpoczynku. To podpada pod obsceniczne zachowanie w miejscu publicznym. Jedno jest pewne, ani śladu niepokoju, że może się nie spisać. Ma tylko nadzieję, że Raffaella nie zadzwoni do niego akurat w tym momencie, żeby się dowiedzieć, jak im idzie partyjka bilardu. Nie wiedziałby, co jej odpowiedzieć. To cudowna rozgrywka. Claudio zamyka oczy, daje się ponieść. I marzy o zielonym suknie i bilach, które wpadają wprost do łuzy, jedna po drugiej, i to same, nawet nie musi w nie uderzać, ot tak, jak zaczarowane. A na koniec widzi siebie na tym zielonym suknie. Toczy się miękko, sunie przed siebie, póki sam nie zniknie w ostatniej łuzie w głębi… ach, tak, jeszcze… co za partia! Francesca wyłania się spod deski rozdzielczej.
– Chodź, idziemy… – Bierze go za rękę i ciągnie za sobą, nie dając mu nawet dobrze zamknąć szyby. Claudiowi z trudem udaje się zapiąć spodnie i z daleka włączyć alarm w mercedesie. I co z tego? Warto się martwić za marne 4000 euro, i jak to się ma do takiego bmw Z4… fury jak marzenie. Francesca, która właśnie wita się z portierem, też jest jak marzenie.
"Tylko ciebie chcę" отзывы
Отзывы читателей о книге "Tylko ciebie chcę". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Tylko ciebie chcę" друзьям в соцсетях.