– O jakim smaku, jeśli można?

– Pomarańczowym.

I zaraz odpowiedzi przychodzą niemal same z siebie. Gin jest naturalna, dzika, elegancka, czysta, namiętna, przeciwna narkotykom, altruistyczna, zabawna. I się śmieję. O rany! Pewnie straszna z niej spóźnialska i wciąż będę musiał na nią czekać.

Płacę 2 euro, odkręcam korek i piję gatorade. Rozglądam się wokół. Jakiś koleś cały odpalony już po treningu czyta „il Tempo". Zgarbiony zajada w coraz szybszym tempie nieprzyprawiony ryż; na nim tu i ówdzie majaczy pojedyncza plamka ziarna kukurydzy i kawałek papryki, która trafiła tam najwyraźniej przez przypadek. Przy stole nieopodal kolejny pseudoumięśniony facet fałszywym tonem rozmawia z dziewczyną. Na każdą odpowiedź dziewczyny reaguje z przesadną wesołością. Dwie przyjaciółki snują nie wiadomo jakie plany na okoliczność domniemanych wakacji. Jeszcze inna opowiada swojej przyjaciółce od serca, jak fatalnie zachował się wobec niej jakiś koleś. Na ławce siedzi zlany potem chłopak, po dopiero co wykonanej ostatniej serii, obok drugiego, który już się przebrał. Jakaś dziewczyna pije koktajl i zbiera się do wyjścia, jeszcze inna czeka na nie wiadomo kogo. Staram się dojrzeć twarz tej ostatniej, szukając jej odbicia w lustrze naprzeciwko ławki. Ale zasłania mi ją chłopak, który pracuje za barem. Ten coś podaje i odchodzi, a tym samym mam ją jak na dłoni. Niczym karta, która trafia do ciebie i spełnia twoją nadzieję na pokera, niczym ostatnie odbicie kulki w rozkręconej ruletce, która być może zatrzyma się na obstawionym przez ciebie numerze… oto ona. We własnej osobie. Patrzy na mnie i się uśmiecha. Włosy opadają jej na oczy, które pomalowała sobie przed chwilą, podkreślając je lekko szarym cieniem. Różowe usta, trochę nadąsane. Odwraca się do mnie.

– No, co z tobą, nie poznajesz mnie? – Poker. En plain. To Gin. Ma na sobie błękitny kostium. Na jednej z klap widać dwie małe literki. D & G. Uśmiecham się. Yoox. Do tego buty na obcasie w tym samym kolorze. Szalenie eleganckie. Rene Caovilla. Cienkie paski luźno oplatają jej kostkę. Paznokcie u stóp pociągnięte bladym błękitem o jaśniejszym od jej stroju odcieniu wyglądają jak małe, rozchylone w uśmiechu usta i wyraźnie odcinają się kolorem od delikatnej opalenizny skóry. Na głowie ma okulary Chanel w błękitnej oprawce. Sprawia wrażenie, jakby spłynęła po niej warstwa złocistego miodu i perfekcyjnie przywarła jej do ramion, gołych nóg, uśmiechniętej twarzy.

– I co?

A to… A to, że wszelkie moje postanowienia idą się pieprzyć. Staram się coś powiedzieć. Chce mi się śmiać, a jednocześnie przychodzi mi do głowy tamta scena z Pretty Woman. Richard Gere rozgląda się za Vivien po hotelowym barze. I wreszcie ją dostrzega. Jest gotowa na wyjście do opery. Gin wygląda równie idealnie jak tamta, a nawet lepiej. Wpadłem, nie ma co. Bierze torbę i zmierza w moją stronę.

– Rozmyślasz nad czymś?

– Tak – kłamię. – Myślę, że gatorade był za zimny.

Gin się uśmiecha i mnie mija.

– Kłamczuchu, myślałeś o mnie.

Rozbawiona, oddala się zdecydowanym krokiem, nie kręci przesadnie biodrami, ale pewnie pokonuje schody, które prowadzą na zewnątrz.

Spod letniej lekko plisowanej spódnicy wyłaniają się, chyba delikatnie posmarowane kremem, jędrne i zwinne nogi, które zwężają się aż do kostki, a wysokie i kwadratowe obcasy dodają jej centymetrów.

Staje na najwyższym stopniu schodów i się odwraca. – No i co z tobą, oglądasz moje nogi? No już, przestań się gapić. Chodźmy się czegoś napić, czy co tam sobie chcesz, bo potem mam obiad z rodzicami i moim wujkiem. Zawracanie głowy. Gdyby nie to, za cholerę bym się tak nie odpaliła.

Kobiety. Spotykasz je na siłowni. Małe body, dziwne i wymyślne stroje do ćwiczeń, obcisłe spodenki i powyciągane koszulki. Aerobik na całego. Spocone, nieumalowane twarze, przetłuszczone włosy, przyklejone do twarzy. I nagle pstryk… Gorzej niż pod wpływem lampy Alladyna. Wychodzą z szatni cudownie przeistoczone. Po tej spłowiałej paskudzie bez wyrazu, którą wcześniej oglądałeś, nie ma ani śladu. Brzydkie kaczątko się umalowało. I ukryło pod umiejętnie dobraną garderobą, ma dłuższe rzęsy, podkręcone drogim tuszem. Kontury warg perfekcyjnie obrysowane, niekiedy wręcz wytatuowane, dodatkowo podkreślają usta, które na razie nie zostały jeszcze doświadczone kąśliwym żądłem kolagenowego komara. Kobiety, młode łabędzie w przebraniu. Oczywiście nie mam tu na myśli samej Gin. Ona to…

– Ej, o czym tak dumasz?

– Ja?

– A któżby inny? Nikogo oprócz nas tu nie ma.

– To nic takiego.

– Tak, i co jeszcze. No, najwyraźniej to nic takiego ma w sobie coś bardzo szczególnego. Stałeś jak zbaraniały. Za bardzo ode mnie oberwałeś, co?

– Tak, ale już dochodzę do siebie.

– Ja jadę moim samochodem.

– Okay. Jedź za mną.

Siadam na motocykl, ale nie mogę się powstrzymać. Ustawiam lusterko tak, by móc zobaczyć, jak wsiada do samochodu. Wymijam ją. Wycelowuję tak, by mieć ją jak na dłoni. Oto i ona, właśnie wsiada. Gin pochyla się do przodu, siada na siedzeniu, płynnie i z wdziękiem najpierw jedną, potem drugą, odrywa nogi od ziemi. Szybko i zamaszyście, złączone razem, nie licząc jednej tylko chwili, pojedynczej klatki przesłoniętej koronką, która dla mnie jest warta tyle co cały film. Jakże zmysłowy przebłysk. Ale już zaraz wracam do rzeczywistości. Wrzucam bieg i ruszam przed siebie. Gin płynnie jedzie za mną. Prowadzi jak doświadczony kierowca. Dobrze radzi sobie w ruchu ulicznym, zjeżdża na lewy pas, wyprzedza i wraca na prawy. Co pewien czas naciska na klakson, chcąc zapobiec błędom, których dopuszczają się inni. Wchodząc w zakręt, lekko się przechyla, kiwa przy tym głową w rytm muzyki, a przynajmniej tak mi się zdaje. Dzika Gin w wielkim mieście. Co pewien czas miga do mnie światłami, ilekroć się orientuje, że ją sprawdzam, bo widzi, jak zerkam w lusterko, wówczas włącza je raz i drugi, jakby chciała powiedzieć… ej, spoko, jestem tuż za tobą. Jeszcze kilka zakrętów i docieramy na miejsce. Zatrzymuję się, czekam, aż do mnie dojedzie, staje obok. – Weź, zaparkuj tutaj, bo dalej nie przejedziesz. – Nie domaga się dalszych wyjaśnień. Zamyka samochód i siada za mną, przytrzymuje sobie spódnicę, wykonując tę przedziwną kawaleryjską akrobację.

– Zajebisty motor, strasznie mi się podoba. Niewiele takich dotąd widziałam.

– Ani jednego. Jest zrobiony specjalnie na moje zamówienie.

– Tak, akurat, i co jeszcze. Masz pojęcie, ile by kosztował model na zamówienie dla tylko jednej osoby?

– Czterysta piętnaście tysięcy euro…

Gin patrzy na mnie w autentycznym osłupieniu.

– Aż tyle?

– I weź pod uwagę, że to tylko dlatego, iż dostałem od nich sporą zniżkę.

W lusterku, które odwróciłem, żeby nasze oczy mogły się spotkać, widzi, jak się uśmiecham. Usiłuję stanąć z nią oko w oko w małym pojedynku na spojrzenia. I zaraz się łamię i uśmiecham. Uderza mnie z całej siły w ramię. – A idź ty, co ty do cholery wygadujesz, pieprzysz jak potłuczony! – Coś podobnego nie spotkało mnie jeszcze nigdy, ani razu od czasu niezapomnianych bójek na piazza Euclide, i chuligańskich wybryków na Cassia aż po Talenti i z powrotem. Step, który pieprzy jak potłuczony. I kto taki ośmielił się powiedzieć coś podobnego? Kobieta. I to ta kobieta, ta tutaj, tuż za moimi plecami. A sama ciągnie dalej.

– Abstrahując już od jego ceny, to naprawdę zajebisty motocykl. Któregoś dnia musisz dać mi się nim przejechać.

Czysty obłęd, ktoś się ode mnie domaga, bym mu się dał przejechać moim motorem, a kto taki? Tak jak i wcześniej kobieta. I to ta sama, która mi nawymyślała, że pieprzę jak potłuczony! Ale najbardziej nieprawdopodobne w tym wszystkim jest to, że jej odpowiadam:

– Tak, oczywiście.

Wjeżdżamy do Villa Borghese, jadę szybko, ale się nie spieszę i staję naprzeciwko maleńkiego baru obok jeziorka.

– Proszę, jesteśmy na miejscu, tutaj nie przychodzi zbyt wielu ludzi, dlatego jest spokojniej.

– A co, nie chcesz się afiszować?

– Ej, masz ochotę się teraz kłócić? Gdybym wiedział o tym wcześniej, to na siłowni dałbym ci większy wycisk.

– Słuchaj, to tobie się upiekło.

– Dalej to samo.

– Okay, okay, zgoda, dobra, napijmy się czegoś, zawieszenie broni, jesteś za?

35

Claudio odstawia samochód do garażu. Na szczęście nie ma skutera. Żadna z córek nadal jak dotąd nie wróciła do domu. To lepiej. Przynajmniej nie ryzykuje, że jeszcze bardziej zniszczy sobie bok samochodu. Chociaż i tak ciężko byłoby zejść poniżej ceny, którą zaproponowano mu za mercedesa. To jego ostatnia swobodna refleksja, poświęcona marzeniu wejścia w posiadanie bmw Z4, gdy zamyka garaż i idzie na górę do siebie do domu.

– Jesteście?

Mieszkanie wydaje się pogrążone w całkowitej ciszy. Wzdycha z ulgą. Cudownie jest pozwolić sobie na odrobinę wytchnienia. Choćby po to, żeby lepiej dopracować wieczorne wyjście. Nie będzie łatwo. Myślał nad tym całe popołudnie, ale chce po raz kolejny przeanalizować plan działania, udoskonalić go w najdrobniejszych szczegółach. Chce się upewnić, że nie wydarzy się nic nieprzewidzianego. Ale dokładnie w tej samej chwili Raffaella zachodzi go od tyłu.

– Ja tu jestem i… to.

Wymachuje mu przed samym nosem wyciągiem z konta jego karty kredytowej, z przedostatnią pozycją podkreśloną żółtym flamastrem fluorescencyjnym. Claudio bierze go do ręki, cały sparaliżowany. Raffaella podchodzi jeszcze bliżej.

– No i co to ma znaczyć? Potrafisz mi to jakoś wytłumaczyć? Claudio czuje, jak zaczyna mu się kręcić w głowie. Jego wyciąg z konta bankowego rozpieczętowany. Rzucony ot tak, każdy może go sobie zobaczyć. Każdy… w tym i jego żona. O Boże, myśli, czego takiego się doszukała? Dokonuje pospiesznie rachunku sumienia. Nie. Nic podejrzanego nie miało prawa się tam znaleźć. I wreszcie to dostrzega. Na samym dole kolumny, przedostatnia pozycja odcina się od pozostałych. Bezsporny dowód jego winy, świadczący o tym, że uległ pokusie powrotu na miejsce zbrodni. Ale przecież ona nie może tego wiedzieć ani nawet sobie wyobrazić.