– Taki jak ten? – Wyciąga jeden ze skrzynki, stojącej na ziemi nieopodal. – Chyba widać, że próbowałem już wszystkiego, co?

– Nie da się ukryć. – Przystawiam drążek do zamka i uderzam w niego mocno, raz a dobrze. Nawet nie muszę się specjalnie wysilać. – Sezamie otwórz się.

I drzwi się otwierają jak zaczarowane.

– Voila, już po wszystkim.

Tony jest cały szczęśliwy, zachowuje się jak sztubak.

– O rany. Step, nie wiem, jak ci dziękować, jesteś czarodziejem. Oddaję mu drążek.

– No, nie przesadzajmy.

Marcantonio przejmuje kontrolę nad sytuacją:

– Słusznie, nie przesadzajmy. Zapamiętaj sobie tylko, że każdemu z nas jesteś winien przysługę, dobra?

– Da radę, da radę… – Tony się uśmiecha i podniesiony na duchu, inauguracyjnie przestępuje próg, idąc się odlać. Marcantonio puszcza do mnie oko i przechodzi przodem.

– Chodź, pokażę ci teatr. – Schodzimy na dół, na scenę. Poniżej siedzeń na widowni, pod duży łuk galerii. A oto i one. Przy dźwiękach porywającej muzyki. Tancerki. W kolorowych strojach sportowych, w pospuszczanych getrach, z długimi lub krótkimi włosami, niektóre częściowo wygolone i z wycieniowanymi fryzurami. Tancerki. Blondynki, brunetki, rude albo z włosami pofarbowanymi na niebiesko. Wysportowane ciała, smukłe, szczupłe, z pięknie wyprofilowanymi mięśniami brzucha. O umięśnionych nogach i z zaokrąglonymi, jędrnymi pośladkami. Gotowe w każdej chwili wykonać szpagat w rytm dynamicznej muzyki. Są wcieleniem doskonałości, do perfekcji opanowały zamaszyste i płynne ruchy, uśmiechnięte nawet wtedy, kiedy ledwo trzymają się na nogach. Muzyka włączona na cały regulator rozlega się wszędzie. A one dają się jej ponieść, sczepiają się ze sobą, krzyżują, łączą na chwilę, by zaraz odchylić się do tyłu, są w swoim żywiole, ulegają jej rytmowi, pozwalają przeniknąć dźwiękom w głąb siebie. Skąpane w blasku reflektorów, jeszcze bardziej rzucają się w oczy. Strugi światła opromieniają ich obnażone nogi, ich drobne piersi, kuse stroje. – Stop! Dobrze, dobrze, to by było na tyle!

Muzyka cichnie. Choreograf, mały mężczyzna około czterdziestki, uśmiecha się zadowolony.

– Dobrze, zróbmy sobie przerwę. Później do tego wrócimy.

– To jest nasz zespól taneczny.

– Tak, sam się zorientowałem.

Przechodzą tuż obok nas, jedna za drugą, uśmiechnięte, spieszą się, by nie zmarznąć, wciąż są rozgrzane, ładnie pachną i mają zwiewne ruchy. Dwie czy trzy całują Marcantonia: – Cześć, dziewczyny. – Wygląda, jakby się dobrze z nimi znał. Jedną z nich nawet lekko klepie w tyłek. Ona bynajmniej się nie oburza, a wręcz cała uśmiechnięta zwraca się do niego: – W ogóle się do mnie więcej nie odezwałeś.

– Nie mogłem.

– Postaraj się móc. – I czmycha jakby nigdy nic, z wymownym uśmiechem na twarzy.

Patrzy na mnie, unosząc prawą brew:

– Tancerki… jakżeż ja kocham telewizję!

Uśmiecham się, spoglądając na ostatnią z kolei. Jest nieco mniejsza od pozostałych, wychodzi żwawo, została z tyłu za innymi, bo miała do zabrania jeszcze bluzę. Krągła i jędrna, odrobinę pulchniejsza, ale akurat tam, gdzie trzeba. Uśmiecha się do mnie. – Cześć. – Nawet nie zdążam jej odpowiedzieć, gdy tymczasem ona już dołączyła do reszty.

– Też zaczynam się w nich kochać.

– Świetnie, właśnie takim cię lubię. No a to jest scena, a tam nasze logo. Widzisz, tuż nad proscenium: „Wielcy geniusze". Wrodzona skromność na więcej mi nie pozwala, więc powiem tylko, że to moje dzieło…

– Nie miałem co do tego najmniejszych wątpliwości, od razu widać w tym twoją rękę…

Bezwstydnie kłamię.

– Co ty, jaja sobie ze mnie robisz?

– Żartujesz? – uśmiecham się.

– No, takie samo logo jest już obrobione graficznie w trzy de. Program polega na tym, że rozmaite osoby, zwyczajni ludzie, autentyczni wynalazcy przychodzą na tę scenę i pokazują, jak sobie poradzili z jakimś małym lub dużym problemem, z którym boryka się nasze społeczeństwo, kierują się przy tym tylko i wyłącznie własną intuicją.

– Niezły pomysł.

– My ich pokazujemy, dodajemy balet, robimy z tego widowisko, a oni demonstrują własne pomysły, to, co przyszło im do głowy, razem z gotowym prototypem. Idea programu jest prosta, ale myślę, że ludzi to interesuje. Mało tego, ci, którzy tu u nas prezentują swoje wynalazki, mają szansę się wypromować, dzięki telewizji mogą zrobić niesamowitą karierę. Mogą zacząć zbijać na tych swoich wynalazkach prawdziwą kasę.

– Ach, jasne, o ile tylko są interesujące i rzeczywiście się do czegoś przydają.

– Jak najbardziej. Nie myśl sobie, ten program to naprawdę nie byle co. To pomysł Romaniego… Według mnie odniesie olbrzymi sukces, jak zresztą wszystko, za co się weźmie. Romani… Nazywają go królem Midasem telewizji.

– Dlatego, że tyle zarabia?

– Dlatego, że ma na swoim koncie same sukcesy. Wszystko, czego się dotknie, daje znakomite wyniki.

– Dobrze, w takim razie powinienem się cieszyć, że z nim pracuję.

– Cóż, zacząłeś od samego szczytu. A oto i oni.

Widzę, jak nadchodzą, jakby byli na procesji. Romani kroczy na samym przedzie. A za nim podąża dwóch facetów w wieku około trzydziestu pięciu lat, jeden z nich jest krępy, całkiem łysy, zsunął na czoło okulary przeciwsłoneczne, ten drugi zaś chudy, ma wyraźne zakola. Z tyłu jest jeszcze koleś z włosami wprawdzie długimi, ale za to starannie ułożonymi. Wygląda na cwaniaczka, nieustannie się rozgląda. Ma orli nos, neurotyczne spojrzenie i rozbiegany wzrok. Ubrany w garnitur z ciemnozielonego aksamitu, pozbył się w nim mankietów. Nogawki spodni niedawno przeszły krawiecką poprawkę. Widać to po ciemniejszym załomie na materiale. Z całą pewnością jego nogi zyskały na tym kilka centymetrów więcej, ale jego elegancja niechybnie ucierpiała. O ile w ogóle było to jeszcze możliwe.

– No i co, na jakim etapie jesteśmy? – Romani rozgląda się wokół. – Ale jak to, nikogo nie ma? – Zjawia się w te pędy jakiś niski blondyn z błękitnymi oczami. – Dzień dobry, mistrzu. Właśnie kończę instalować oświetlenie, na dziś wieczór wszystko będzie jak trzeba.

– Świetnie, Terrazzi, zawsze powtarzam, że jesteś najlepszy.

Terrazzi uśmiecha się cały zadowolony.

– Wracam do konsoli, żeby popracować nad światłem punktowym.

– Dobra, idź.

Koleś z długimi włosami podchodzi do Romaniego: – Zawsze trzeba ich zachęcać, co? Wciąż nad nimi stać, bo wtedy bardziej się przykładają, prawda?

Romani z dezaprobatą mruży oczy, po czym patrzy na niego surowo.

– Terrazzi naprawdę jest dobry, najlepszy. Zajmował się oświetleniem, kiedy ciebie jeszcze na świecie nie było.

Długowłosy koleś w milczeniu wraca na swoje miejsce.

Ustawia się w korowodzie, jako ostatni. Znów nic tylko się rozgląda, udaje, że całą jego uwagę przykuwa pierwszy lepszy zakamarek scenografii. Wreszcie, żeby jakoś rozładować napięcie, wyżywa się na swojej prawej ręce i zaczyna obgryzać paznokcie.

– To realizatorzy we własnej osobie. Romani jest także reżyserem, chyba o tym nie zapomniałeś, co? – zagaduje mnie z ironią w głosie.

– Skąd. To ten, który najmuje nas do pracy.

– Dwaj pozostali, ten krępy i ten chudy, to Sesto i Toscani, na wpół wyleniały i łysy. Kiedyś mówiono na nich Kot i Lis, od niepamiętnych czasów są niewolnikami Romaniego. W pewnym momencie sami zabrali się za robienie własnego programu, ale już po dwóch odcinkach im go zdjęli i od tego czasu przechrzciliśmy ich na Kocur & Kocur. W tej grupce jedynym prawdziwym lisem jest wyłącznie Romani, i to nie byle jakim. Poza Kocurem & Kocurem, jest jeszcze Renzo Micheli, Żmija. Ten niziutki i tłuściutki z długimi włosami i zakrzywionym nosem pochodzi z Salerno, macza ręce w czym tylko się da, a oddech ma tak przykry, że nawet sam szczur przy nim wysiada. Romani już od roku pojawia się w jego towarzystwie. Sądzę, że to skutek zobowiązania, za które przyszło aż nadto słono zapłacić. Nazywają go Żmija, bo o wszystkich mówi źle, nawet o Roma-nim, a zwłaszcza o nim, choć to przecież jego jedyna przepustka w branży. A najbardziej absurdalne jest to, że sam Romani wie o tym doskonale.

– Żmija, niezła ksywa.

– Step, miej się przed nim na baczności, ma prawie czterdzieści lat, dużo wpływowych przyjaciół i przystawia się do wszystkich, a już zwłaszcza do młodziutkich dziewczyn.

– Mylisz się, Mazzocca, jeśli jest tak, jak mówisz, to raczej on powinien się mieć przede mną na baczności. A teraz mi pokaż, gdzie jest nasze stanowisko pracy.

25

Gin, nie rozumiem, dlaczego tak się upierasz, żeby brać mnie ze sobą na casting, jeszcze do ciebie nie dotarto, że wiecznie padam ofiarą selekcji negatywnej.

Patrzę na Eleonorę i się uśmiecham. Ona tymczasem kręci głową.

– To znaczy, według mnie, Gin, ty się tym napawasz, widząc, jak mnie oblewają. Musiałam czymś ci się narazić w poprzednim życiu albo w tym, choć sama nie wiem, co ja ci takiego zrobiłam.

– Ele, weź tak nie mów. To dlatego, że mi przynosisz szczęście.

– Rozumiem, ale dlaczego nie możesz być taka jak wszystkie inne, bo ja wiem, schować sobie do kieszeni talizman na szczęście, jakąś maskotkę typu żabka, prosiaczek, słonik z trąbą do góry?

– No, I want you.

– Zachowujesz się jak wujaszek Sam w stosunku do nieszczęsnych żołnierzy amerykańskich. Jeszcze tego tylko brakowało, żebyś postanowiła zgłosić się na casting do Wietnamu.

– A ty, naturalnie, pojechałabyś razem ze mną.

– Jasne, jakżeby inaczej… przecież przynoszę ci szczęście!

I nagle dochodzi do kolizji.

– Cholera jasna, mój mrożony jogurt.

Marcantonio ma całą marynarkę w jogurcie. Gin wybucha śmiechem: – Przynosisz szczęście, ale najwyraźniej nie jemu.

– Ej, dziewczyny, ale dlaczego nie patrzycie przed siebie, kiedy chodzicie?

– Sorry, a ty sam to niby co, gdzie miałeś oczy? Utkwione w swoim jogurcie?