– Cześć…
– No co ty, jaka piękna niespodzianka, wpadłeś po mnie do szkoły.
– Tak, ucieknijmy razem.
Mama chyba już sobie na to zasłużyła. Wiecznie się spóźnia.
Babi sadowi się za mną na motorze. Od razu mocno się do mnie przytula.
– To znaczy, nie rozumiem, nie tyle uciekasz, bo chcesz być ze mną, ile by ukarać własną spóźnialską matkę! Wiesz co, niezła jesteś…
– Sorry, ale skoro jedno nie wyklucza drugiego, to może nawet lepiej? Przejeżdżamy obok siostry, która stoi w umówionym miejscu i czeka.
– Dani, powiedz mamie, że wrócę do domu później. A ty się nie rozpędzaj, dobra?
Niedługo docieramy na via Cola di Rienzo. Smażalnia Franchi. Wychodzimy stamtąd z torbą pełną przyrządzanych na miejscu, panierowanych i chrupiących przekąsek z ryżu i warzyw, za którymi ona tak przepada, kruchutkimi, jeszcze ciepłymi, z siatką pełną serwetek, małą butelką wody dla nas dwojga, głodni jak wilki. Od razu zabieramy się do jedzenia, ona siedzi na motorze, a ja stoję naprzeciwko, nie odzywamy się, tylko patrzymy sobie w oczy. Ni stąd, ni zowąd zaczyna padać grad. I to jeszcze jak, coś niesamowitego. Niewiele myśląc, podrywamy się i pędzimy przed siebie, pędzimy jak szaleni i chowamy się pod daszkiem osłaniającym wejście na klatkę schodową, niewiele brakuje, byśmy się poślizgnęli, ale chcemy jak najszybciej schronić się przed gradobiciem. Tkwimy tam zziębnięci, pod zadaszeniem, które jest zarazem czyimś balkonem. Grad stopniowo przechodzi w śnieg. Śnieg w Rzymie. Ale zanim w ogóle zdąży dotknąć ziemi, ten śnieg już się rozpuszcza. Uśmiechamy się do siebie jeszcze przez chwilę, ona bierze kolejny kęs ze swojej porcji, a ja próbuję ją pocałować… I już po chwili puf, zupełnie jak ten śnieg, także i to wspomnienie się rozpływa. Nigdy nie wiadomo, z jakiej racji przypomina nam się akurat to, a nie co innego. Pojawia się nagle, ot tak, nie pytając o pozwolenie. I nigdy nie wiesz, kiedy da ci spokój. Jedyne czego możesz być pewnym, to że, niestety, nawiedzi cię ponownie. Ale zazwyczaj to kwestia kilku sekund. I już wiem, jak sobie z tym radzić. Wystarczy nie poddawać się temu zbytnio. Jak tylko pojawi się wspomnienie, należy niezwłocznie zostawić je samemu sobie, oddalić się natychmiast, bez żalu, nie idąc na żadne ustępstwa, pozwolić, by pozostało nieostre, nie dać mu się wciągnąć. Tak, by uniknąć bólu. Właśnie, już lepiej… Już po wszystkim. Tamten śnieg rozpuścił się definitywnie.
Gaszę silnik i wchodzę. Portier jest wciąż ten sam: – Dobry wieczór, jak miło pana widzieć.
Poznał mnie.
– Cała przyjemność po mojej stronie.
W pełnym tego słowa znaczeniu, ale tego już mu nie mówię.
– Chce pan, żebym go zapowiedział?
– Jeśli to konieczne.
Patrzy na mnie i się uśmiecha.
– Nie, nikogo u niej nie ma.
– Okay, wobec tego wejdę i zrobię jej niespodziankę.
Wsiadam do windy. Portier się do mnie wychyla.
– Dziś wieczór bez arbuza?
W ostatniej chwili mu odpowiadam: – Bez. – Coś niesamowitego. Nie ma na to rady. Portierom nic nie umknie. 202. Stoję pod drzwiami i pukam.
Słyszę jej szybkie kroki. Otwiera mi, nawet nie pytając kto tam.
– Cześć! Co za niespodzianka! – Eva jest wyraźnie szczęśliwa, że mnie widzi. – Próbowałam dodzwonić się do ciebie na komórkę, ale była wyłączona. Czyżbyś był z ukochaną?
– Tylko z przyjaciółmi.
Kłamię i mam lekkie poczucie winy, choć nie bardzo wiem dlaczego. Nie ma to przecież najmniejszego sensu.
– Ja do ciebie nie dzwoniłem.
– Cóż, przyszedłeś prosto z marszu. Dobrze zrobiłeś, bo jutro wyjeżdżam.
– Dokąd?
– Ameryka Południowa, chcesz się ze mną zabrać?
– Dobrze by było. Ale muszę zostać w Rzymie, wiesz, mam tu parę spraw do załatwienia.
– Aha, rozumiem.
Całe szczęście, że się nie dopytuje, co to takiego. W rzeczywistości sam nie mam pojęcia, co by to mogło być. Rozpoczęcie pracy, początek nowego związku. Zakończenie wreszcie tego poprzedniego. Tamtego. Nie. Nie teraz. To nie jest właściwy moment. Jego wspomnienie znów do mnie wraca, ale je przeganiam i przychodzi mi to z łatwością. Chyba dlatego, że Eva ma na sobie nowy komplet bielizny. Jest taki ładny, a zarazem elegancki, tak samo jak poprzedni. Bardziej prześwitujący. Widać jej piersi.
– Wiesz, Eva, sam nie wiedziałem, czy wpaść, czy aby nie będziesz miała towarzystwa.
– Po wczorajszym wieczorze… Za kogo ty mnie masz?
Eva zaczyna się śmiać, robi śmieszną minkę i kręci głową. Po chwili klęka. Rozpina mi dżinsy i oblizuje sobie wargi. Sprawia, że wszelkie moje wątpliwości pierzchają. Właśnie, za kogo ja ją mam?
24
Rano. U Vanniego aż roi się od ludzi. Wszyscy są zaganiani, ubrani bez zarzutu, obłędnie, źle, fatalnie. Różnorodni aż do bólu. Tacy, bez których ani rusz, oraz inni, bez których spokojnie można by się obejść w wielkim, mieniącym się refleksami świecie telewizji. Wszyscy tak czy siak obecni. Zawsze.
– Cześć, reżyserze.
– Witam pana magistra.
– Mecenasie, pamięta mnie pan? Nie chciałem panu przeszkadzać, ale jak tam projekt?
– Prawda to, czy nie, że zawiesili tamten program?
– To jak, ruszy w końcu czy też nie ta produkcja, której nie można się doczekać?
– W każdym razie musimy koniecznie wcisnąć tam tę dziewczynę.
– A jaka ona jest, ładna?
– A co to ma do rzeczy? Tak czy siak, ma tam wystąpić.
I tym podobne. Aranżowanie, manipulowanie, zarabianie, zabieganie o przysługę, negocjowanie, szantażowanie, kombinowanie, ekscytowanie się, produkowanie i pozyskiwanie dla siebie całych godzin czasu antenowego. Jak tylko się da, sięgając po nowe pomysły, stare formaty, zżynając, skąd popadnie, usiłując to i owo przy tym podrasować, byle tylko nadawać. Na tysiące sposobów, mając za nośnik ten niewielki sprzęt gospodarstwa domowego, z którym zetknęliśmy się wszyscy tuż po urodzeniu. To ona, telewizja, nasz wielki brat, albo raczej, jak to między siostrami, nasza druga mała mama. A może nawet pierwsza i jedyna.
Dotrzymywała nam towarzystwa, otoczyła nas miłością, wykarmiła nas pokolenie po pokoleniu, tym samym mlekiem katodowym, świeżym, o przedłużonej ważności, które skisło…
– Rozumiesz?
– Słowem takie jest twoje zdanie. I przyjechałeś tu aż z Verony, żeby robić telewizję.
– Żeby wymyślać obraz, realizować zamówienia na logo w sposób rzetelny… i takie tam.
– Dajmy sobie wreszcie spokój z tym powiedzeniem: i takie tam. Jest niekonkretne i to aż za bardzo. – Marcantonio patrzy na mnie i się uśmiecha.
– Świetnie, wyrabiasz się. Agresywny skurwysyn, takim cię lubię.
– Poznaję: Pluton.
– Rzeczywiście zaczynasz mnie zadziwiać… Chodź, pójdziemy zobaczyć, na jakim etapie jest TdV.
– A co to takiego TdV?
– Jak to, nie wiesz? Teatro delie Vittorie – Teatr Victorii, niezapomniana świątynia telewizji z dawnych lat.
– Skoro to „niezapomniana świątynia", w takim razie chodźmy. Przechodzimy przez ulicę. Stragan z książkami zajmuje część ogrodu.
Chłopaki i dziewczyny wyglądający na intelektualistów kartkują tanie książki. Jakaś pulchna panna trzyma w rękach książkę kucharską. Marcantonio jej nie przepuszcza.
– Lepiej kup coś o sporcie albo seksie, będziesz z tego miała większy pożytek.
Śmieje się sam do siebie, ona tymczasem spogląda na niego z urazą. Marcantonio od razu zapala sobie chesterfileda i pali go łapczywie, naśladując przy tym, trudno powiedzieć jaki, akt seksualny, który mu się z tym kojarzy.
– Dzień dobry. Tony.
– Witam, hrabio, co słychać?
– Kiepsko, od kiedy monarchia upadła.
Tony wybucha śmiechem. On, najzwyklejszy strażnik w Teatro delie Vittorie, ma świetny ubaw przy pracy. W ramach wykonywanych obowiązków znalazł sobie sposób, by się z nim Uczono. Odpowiada za drzwi. Wpuszcza ważnych ludzi, reżyserów, statystów, aktorów, zatrzymuje tych wszystkich, którzy są bez przepustki. Słowem, wykidajło show-biznesu.
– Co racja, to racja, hrabio. Mogłeś chociaż przysłać grupkę pachołków, żeby mi otworzyli to wyjście bezpieczeństwa. Już tydzień temu wezwałem technicznych. A tam, żaden się nie pokazał.
No, no, myślę, facet jest skrupulatny. Po chwili podchodzi i zwierza się ściszonym głosem. – Nie upominam się z byle powodu, tylko dlatego, że właśnie tędy chodziłem się odlać do kibla na dole. A teraz muszę chodzić naokoło… zawracanie dupy.
I wybucha śmiechem, nieźle to sobie wykombinował, oportunista, żadnej okazji nie przepuści.
– Świetnie, Tony, nareszcie mamy kogoś, kto rozwiąże twój jakże palący problem.
– A niby kto?
– On, Step!
– A kto to taki, jeden z twojej świty?
– Chyba żartujesz. To bohater, rangą równy królowi… Obcokrajowiec na ziemiach, którymi swego czasu rządził tyran… A tak w ogóle to sorry. Tony, ale chcesz móc się odlać raz-dwa, czy nie?
– Fajnie by było… Step, jak ci się uda, to jestem ci winien przysługę.
– Tony… Bohater rangą równy królowi oznacza ni mniej, ni więcej tylko szlachetnego duchem. Bohater nie jest kimś, kto kupczy, zrozumiano?! A zatem, jakby co, to mnie będziesz winien przysługę.
– Dobra, co to ma do rzeczy, on naprawi drzwi… Pomyślałem, że tak będzie sympatyczniej.
Mogliby tak godzinami. Bohater, jak zwał, tak zwał, wszystko jedno, czyli ja decyduję się im przerwać.
– Jak już skończycie, to powiecie mi łaskawie, gdzie są drzwi…
– Masz rację, wybacz… Tony nas prowadzi:
– Chodźcie tędy. – W samym teatrze wszyscy pracują, aż wióry lecą, rozlega się szczęk żelaza, słychać piły elektryczne, uwijają się spawacze.
– Już prawie skończone. Lada moment będą instalować światła. – Tony mówi, jakby się tłumaczył. – Właśnie, a to są te drzwi, próbowałem już na wszelkie możliwe sposoby. Nic, zero. Ni chuja, niema na nie rady.
Przyglądam się im uważnie. To jedne z tych drzwi ciśnieniowych, pewnie zablokował się zamek boczny. Ktoś zatrzasnął je od wewnątrz. Może nawet sam Tony, tylko że już nie pamięta albo nie chce się przyznać, że zrobił coś tak durnego. Przydałby się klucz. – Czy masz niezbyt szeroki, metalowy drążek?
"Tylko ciebie chcę" отзывы
Отзывы читателей о книге "Tylko ciebie chcę". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Tylko ciebie chcę" друзьям в соцсетях.