Słucham, jak opowiada. Pewnie, by zacytować ten wielki film W sieci pająka, „Każdy robi to, czym sam jest". Ale postanawiam tego nie mówić. Wcześniej chcę go poznać, tego Mazzoccę. Pociąga łyk aperitifu.
Wita się z kimś, kto akurat tędy przechodzi. Po chwili wyciera sobie usta papierową serwetką. Uśmiecha się. Jest dumny z władzy, jaką posiada, z decyzji, które podejmuje, z tego, że zatrudnił arystokratę tylko po to, by pracował jako grafik przy jego produkcjach telewizyjnych.
– Zatem mam nadzieję, że będzie ci się z nim dobrze pracowało. Nie da się ukryć, że bywa trochę upierdliwy…
Jednak to ten od pierwszej rozmowy telefonicznej.
– … Ale jest niesłychanie dokładny w pracy, a poza tym…
Nie zdąża dokończyć zdania. – Step, to ty? – Podnoszę wzrok. Lepiej by było, gdyby sobie darował. Gepy stoi przede mną rozpromieniony, z twarzą jak przygłup i rozpostartymi, uniesionymi w górę ramionami. Wygląda jak lekko zidiociały kaznodzieja, gdyby nie te kłaki, które mu wystają spod niewymiarowej bluzy, i jego krótkie włosy.
– Wierzyć się nie chce, to ty! – Wali jedną dłonią w drugą z przesadną siłą. – Nikt inny, tylko właśnie ty. Gdzieś ty się, kurwa, podziewał?
– Cześć, Gepy, jak się masz?
– Świetnie i nawet nie masz pojęcia, jak się cieszę, że cię widzę. Co ty tu porabiasz taki cały odpalony. Ej, nie mogę w to uwierzyć. Step wrócił na stare śmieci.
Chciałby to komuś wykrzyczeć, rozgląda się wokół, ale jakoś do niego nie dociera, że ten jego popis odbywa się przy pustej widowni. Nie licząc mnie. No i pana Romani… Choć, prawdę powiedziawszy, nie sądzę, by zaliczał się do jego grupy docelowej.
– Sorry, Gepy, ale właśnie rozmawiamy. – Patrzę na pana Romani w poszukiwaniu, nie wiedzieć czemu, jego wsparcia. Uśmiecha się do mnie rozbawiony i robi taką minę, jakby chciał powiedzieć: „Ależ nic się nie martw, takie rzeczy się zdarzają, nawet nie masz pojęcia, ilu palantów takich jak ten spotykam na każdym kroku”. A przynajmniej taka interpretacja wyrazu jego twarzy najbardziej mi odpowiada.
– Ej, Step, wciąż pamiętam, jak sprałeś Mańkuta. Byliśmy wtedy u Giovanniego, tego lodziarza, pamiętasz, co? Koleś tam siedział i zgrywał ważniaka, a potem ty się zjawiłeś. Nawet nie zdążyłeś zsiąść z motoru, co tam, wcale go nawet nie zauważyłeś, a ten jak ci nie wyjedzie. Spuścił ci taki łomot, rany Julek. Mańkut myślał, że już po tobie, a tymczasem…
Gepy śmieje się ordynarnie.
– Trach, wyjechałeś mu z kopa w brzuch i nie dałeś mu ani sekundy do dyspozycji. Trach, trach, trach, cios za ciosem w twarz, coś niesamowitego.
Gepy podskakuje na naszych oczach, wymachując rękami w powietrzu. -Trach, trach, trach, pamiętam to jak dziś. Rzeźnia, koleś leżał jak nieżywy. A innym razem, wtedy na stacji benzynowej przy corso Francia, u Beppego. Kiedy w renault cztery przyjechało tych dwóch burasów, którzy mi potem dopiero powiedzieli, że są przyjaciółmi Mańkuta, i jak cię otoczyli…
– Gepy, zrozum, przecież ci mówię, że właśnie rozmawiam z tym panem.
– Ależ nie, nic się nie przejmuj. – Romani sączy sobie aperitif, wygląda na szczerze zainteresowanego. – Niech opowiada.
Gepy spogląda na mnie pytająco i zaraz, nawet nie czekając na choćby najmniejszy sygnał z mojej strony, kontynuuje niewzruszony:
– Na dodatek mieli ze sobą łańcuch. Ej, nic, co?… nie wyszło im to na dobre… Wygląda na to, że Mańkutowi nie został już ani jeden przyjaciel! Achychychychy!
Zaczyna się śmiać jeszcze bardziej ordynarnie niż poprzednio.
– Żywa legenda! Te czasy już się skończyły, minęły, i tyle. Teraz wszyscy złagodnieli, wszyscy się ustatkowali jak stado owiec, anonimowi, żadnych zasad, za grosz honoru… Pomyśl tylko, że jak teraz zaczniesz wyrywać dziewczynę innego kolesia, to ten nawet się nie podkurwi. Ludzie w nic już nie wierzą.
Ten jego ostatni wywód rozpięty między nostalgią a goryczą utwierdza mnie w przekonaniu, że najwyższy czas położyć temu kres.
– Posłuchaj, może spotkalibyśmy się któregoś wieczoru, co?
– No pewnie. Trzymaj, dam ci mój numer. – Z tylnej kieszeni dżinsów wyciąga wizytówkę. Najchętniej w ogóle bym jej nie oglądał. Jest na niej numer do niego na komórkę, a na odwrocie zdjęcie Gepy'ego, idealnie wydrukowane, czarno-białe, widać na nim jego nagą klatę, pozuje, udając kulturystę, czy coś takiego. – Zajebiste, nie? Kazałem sobie zrobić takich dwa tysiące. – I zaraz poważnieje. – W pracy też mi się przydają, no!
Następnie zaczyna się cofać, twarzą zwrócony w naszą stronę, przybiera przy tym klasyczną pozę. Kciuk, mały palec, ucho, usta.
– Zadzwoń do mnie, Step, to wybierzemy się na pizzę. Liczę na to! Potakuję, uśmiechając się niewyraźnie.
Gepy kręci głową i odchodzi, podrygując.
– Wygląda mi na sympatycznego kolesia. – Romani spogląda na mnie niepewnie. Nie jest w pełni przekonany o słuszności tego, co mówi.
– No, na swój sposób… Od lat go nie widziałem. Swego czasu był bardzo zabawny.
– Swego czasu? Myślałby kto, że to było przed naszą erą. A przecież to historia sprzed zaledwie kilku lat.
Jego pytanie pozostaje bez odpowiedzi. W gruncie rzeczy to rzeczywiście było przed naszą erą.
Romani kończy swój aperitif. – Oto i on. Właśnie idzie. To Marcantonio.
Przedziwna krzyżówka Jacka Nicholsona z Johnem Malkovichem maszeruje roześmiana w naszą stronę, paląc papierosa. Ma wyraźne zakola, krótkie włosy tuż nad uszami i długie pejsy, które okalają mu policzki, wtrącone między dwa przecinki włosów. Ładny uśmiech, bystre spojrzenie. Zamaszystym ruchem odrzuca papierosa gdzieś daleko, po czym jakby wykonywał piruet, siada na wolnym krześle obok nas. – No i jak, co słychać? Przez telefon byłem trochę upierdliwy, co?
Nie zostawia Romaniemu czasu na odpowiedź.
– Ale to moja główna zaleta. Dopiąć swego, powoli, ale dopiąć swego. Jak chińska kropla, plum, plum, dopóki nie skruszeje choćby i najtrwalsza nawet skała. To tylko kwestia czasu, wystarczy się nie spieszyć, a mnie wcale się nie spieszy. – Wyciąga paczkę błękitnych chesterfieldów light i kładzie je na stoliku, pod czarną zapalniczką Bic. – Marcantonio Mazzocca, podupadły arystokrata, choć powoli wraca do dawnej świetności. – Wyciągam do niego rękę. – Stefano Mancini, twój asystent, jak sądzę.
– Asystent, cóż za haniebne pojęcie ukuto, by przypisać nam określone role.
Romani mu przerywa: – Może być tak haniebne, jak ci się tylko żywnie podoba, ale on będzie twoim asystentem. No, to teraz was zostawiam. Wyjaśnij mu wszystko jak należy. Bo od poniedziałku zabieramy się do roboty. Za trzy tygodnie wchodzimy na antenę. Wszystko ma być bez zarzutu!
– I będzie bez zarzutu, szefie! Przyniosłem logo do tytułu, jeśli łaskawie raczy pan rzucić okiem… – I podaje mu małą teczkę, która pojawiła się jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wprost z wewnętrznej kieszeni jego letniej marynarki. Romani ją otwiera.
Marcantonio przygląda mu się spokojnie, zna wartość swojej pracy. Romani jest wyraźnie zadowolony, ale już po chwili się reflektuje.
– Mhm, logo powinno być trochę jaśniejsze, a poza tym… Trzeba się pozbyć stąd tych wszystkich zawijasów, tych strzałek tutaj… Wszystko ma być lżejsze!
Romani oddala się z teczką pod pachą.
– Zawsze musi dorzucić swoje trzy grosze, to sprawia, że czuje się pewniej. A my idziemy mu na rękę.
Zapala kolejnego papierosa. Po chwili się odpręża, wyciąga na krześle i wyjmuje z kieszeni jeszcze jedną teczuszkę. Otwiera ją. – Et voila. – To ten sam rysunek z jaśniejszym logo i bez strzałek, zupełnie taki sam, jak chciał Romani.
– Widziałeś? Gotowe!
Przeciąga się i rozgląda wokół. – Świetnie tu jest, nie sądzisz, asystencie? Popatrz tylko, co za kolory, co za kobiety… o, spójrz na tamtą!
Wskazuje krótkowłosą blondynkę, wysportowaną, konkretnie zbudowaną. Jej wysoko zawieszony tyłek znika pod obcisłą spódniczką, ma trochę zbyt wydatny nos w porównaniu z ustami, które mówią same za siebie, i to najgorsze bezeceństwa, jeśli tylko wyobrazimy je sobie zaangażowane w jakiś przyjemny proceder.
– Poznałem ją dogłębnie. Należy do grona, no wiesz…
– To znaczy?
– Do grona… tego związanego z naszą pracą, to kobiety na pokaz. – Zaciąga się i śmieje. – Widziałeś, jakie ma usta? Spiła ze mnie wszystko, do ostatniej kropelki!
Czyli potwierdza, że trudni się przyjemnym procederem. – Czyli co? Chcesz powiedzieć, że one wszystkie są takie?
– Nie wszystkie są takie. Są jeszcze lepsze, przepiękne. Sam zobaczysz, przekonasz się. Są prawdziwe. To fantastyczne kobiety, schowane pod kolorowymi ubraniami, tancerki, starletki, statystki. Śmieją się, wystarczy byle co, żeby je rozpalić, są zupełnie jak małe bomby z krótkim lontem. A za tymi ich piersiami, wciśniętymi w niepojęte gorseciki, za tymi jędrnymi tyłeczkami, opiętymi przez maciupeńkie stroje są ich historie. Smutne, wesołe, absurdalne. To dziewczyny, które jeszcze się uczą, i takie, które mają już dziecko, męża zaś już nie, również takie, które nigdy się nie uczyły i takie, które właśnie wychodzą za mąż albo się rozwodzą, takie, które nigdy nie wyjdą za mąż lub wciąż jeszcze marzą, że to zrobią. One wszystkie zebrane w tym samym miejscu, a łączy je tylko jedno: pragnienie, by wystąpić w tym zaczarowanym pudełku. Wystąpić…
– No, widać, że ci się podobają, i to jeszcze jak, skoro potrafisz o nich tak opowiadać. Zupełnie jak poeta.
– Jestem Marcantonio i przybywam z północy, i to nie z Mediolanu, tylko z najzamożniejszego Veneto. I nie mam grosza przy duszy. Jedyne, co mi pozostało, to błękitna krew i chęć, by obdarzyć miłością je wszystkie, bo tego zawsze będę miał pod dostatkiem. Musisz je zobaczyć… I zobaczysz, nieprawdaż?
– Myślę, że tak. – Nie, z pewnością tak. Jesteś w końcu moim asystentem, czy nie? A skoro tak, to setnie się ubawisz!
Klepie mnie w ramię i się podnosi. – No cóż, to do zobaczenia.
"Tylko ciebie chcę" отзывы
Отзывы читателей о книге "Tylko ciebie chcę". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Tylko ciebie chcę" друзьям в соцсетях.