Tylko ciebie chcę

Ho voglia de ti

1

„Chcę umrzeć". Z tą myślą wsiadłem do samolotu niemal dwa lata temu. Chciałem ze sobą skończyć. Właśnie, jakiś banalny wypadek byłby w sam raz. Żeby nikogo nie obarczać winą, żebym nie musiał się wstydzić, żeby nikt się nie dopytywał dlaczego… Pamiętam, że rzucało samolotem przez całą drogę. Była burza i wszyscy zamarli, spięci i przerażeni. Ja nie. Tylko mnie jednemu chciało się śmiać. Kiedy jest ci źle, kiedy widzisz wszystko w czarnych barwach, kiedy nie masz przed sobą przyszłości, kiedy nie masz nic do stracenia, kiedy… każda chwila jest dla ciebie ciężarem. Ogromnym. Nie do udźwignięcia. I nic, tylko ciągle się gryziesz. I chciałbyś za wszelką cenę się od tego uwolnić. W jakikolwiek sposób. A choćby i w najprostszy, ten najpodlejszy, tak by uniknąć tego zmartwienia, ciągłego pamiętania dziś i nazajutrz tego samego: nie ma jej. Już jej nie ma. A skoro tak, to chciałbyś po prostu, żeby i ciebie już nie było. Chciałbyś zniknąć. Cyk. Bez zbędnych problemów, bez zawracania głowy. Tak, by nikt nie musiał dopytywać się z troską: „Ojej, słyszałeś? Tak, dokładnie ten… Nie wiesz, co się stało…". Właśnie, zamiast tego koleś opowie, jak skończyłeś. Bóg jeden raczy wiedzieć z iloma i jak bardzo wymyślnymi szczegółami, wyjedzie z czymś absurdalnym, jakby cię znał od niepamiętnych czasów, jakby tylko on jeden miał naprawdę pojęcie o tym, co cię gnębiło. Jakie to dziwne… Tym bardziej że być może nawet ty sam nie zdążyłeś się w tym wszystkim na dobre połapać. I nic już nie będziesz mógł poradzić na to jedno wielkie „podaj dalej". Zawracanie dupy. Pamięć o tobie padnie ofiarą pierwszego lepszego złamasa, a ty nic nie będziesz mógł na to poradzić. Właśnie, jaka szkoda, że tamtego dnia nie spotkałem jednego z tych dziwacznych magików. Zarzuca taki pelerynę na gołębia, którego sam dopiero co wyczarował i, trach, już po ptaku. Nie ma go, i już. A ty po skończonym przedstawieniu wychodzisz cały zadowolony. Być może tancerki, które widziałeś, były trochę za bardzo przy kości, może siedziałeś akurat na jednym z przestarzałych foteli, ciut przytwardym, w pomieszczeniu zaaranżowanym, w najlepszym wypadku, w piwnicy. Owszem, czuć było pleśń i wilgoć. I tylko jedno jest pewne. Nigdy więcej nie będziesz zachodzić w głowę, co się stało z gołębiem. Ale nas to nie dotyczy. My nie możemy tak po prostu zniknąć. Sporo czasu upłynęło. Dwa lata. A teraz popijam sobie piwo. I kiedy przypomina mi się, jak bardzo zazdrościłem temu gołębiowi, to się uśmiecham, a zarazem robi mi się trochę wstyd.

– Może jeszcze jedno?

Steward uśmiecha się do mnie i nie odstępuje swojego wózka z napojami.

– Nie, dziękuję.

Wyglądam za okno. Chmury, zabarwione na różowo, ustępują nam z drogi. Miękkie, lekkie, nieskończone. Gdzieś w dali zachodzi słońce. Wprost nie mogę w to uwierzyć. Wracam. A27. To jest właśnie moje miejsce w samolocie. Rząd po prawej, tuż za skrzydłami, środkowe przejście. Bardzo ładna stewardesa znowu się do mnie uśmiecha, przechodząc blisko mojego miejsca. Zbyt blisko. Wygląda, jakby ją przysłała Nirvana: If she comes down now, oh, she boks so good… Ładnie pachnie, ma na sobie nienaganny mundurek, do tego lekko przezroczystą bluzkę, na tyle by dało się docenić koronkowy stanik pod spodem. Krąży to tu, to tam, bezkolizyjnie, beztrosko, uśmiechnięta. If she comes down now…

– Przepiękne imię: Eva.

– Dziękuję.

– Jest pani trochę jak pierwsza Ewa, wodzi mnie pani na pokuszenie…

Przez chwilę nic nie mówi i tylko badawczo mi się przygląda.

Uspokajam ją.

– Ale to dozwolona pokusa. Czy mogę dostać jeszcze jedno piwo?

– Ale to już trzecie…

– Pewnie, że trzecie, skoro pani tak tu krąży… Piję, żeby o pani zapomnieć.

Uśmiecha się. Wygląda na szczerze rozbawioną.

– Czy zawsze pani liczy, ile piją pasażerowie, czy to ja tak szczególnie zapadłem pani w pamięć?

– Proszę samemu ocenić. Niech pan tylko uwzględni, że jako jedyny zamawiał pan piwo.

Uśmiecha się znowu. Po czym odchodzi seksownie kręcąc biodrami. Wychylam się nieznacznie. Świetne nogi, nieprzezroczyste rajstopy, obciskające, bez połysku, ciemne, do tego buty identyczne jak te, które noszą pozostałe stewardesy. Włosy blond z delikatnym balayagem zebrane do tyłu, w kucyk, przesadnie wymyślny. Przystaje. Widzę, jak rozmawia z mężczyzną, który siedzi po tej samej strome co ja, tyle że bardziej z przodu. Słucha, w czym może pomóc. Przytakuje skinieniem głowy, w milczeniu. Po czym mówi coś uśmiechnięta i go uspokaja. Po raz ostatni, zanim się oddali, odwraca się w moją stronę. Patrzy na mnie. Zielone oczy. Delikatnie podkreślone. Na górnej powiece odcień hebanowy, w oczach przebłysk zainteresowania. Rozkładam ręce. Tym razem to ja się do niej uśmiecham. Mężczyzna mówi jej coś jeszcze. Odpowiada mu kompetentnie, po czym odchodzi.

– Bardzo ładna ta stewardesa.

Siedząca obok mnie kobieta wtrąca się, przerywając, ni stąd, ni zowąd, mój tok myślenia. Czujna i uśmiechnięta, bystre spojrzenie zza grubych szkieł. Około pięćdziesiątki, nieźle się trzyma, w odróżnieniu od swoich zbyt dużych kolczyków i od przesadnie niebieskiego, ciężkiego turkusu na powiekach.

– Tak, gnocca, superlaska.

– Co takiego?

– Gnocca. Właśnie tak mówimy w Rzymie na stewardesy takie jak ta. – Tak naprawdę, to jesteśmy o wiele bardziej dosadni, ale to chyba nie czas i miejsce.

– Gnocca. – Potrząsa głową. – W życiu nie słyszałam.

– Gnocca, a jakże… Czasami piękna gnocca. To takie figlarne określenie zapożyczone od klusków. Zna pani gnocchi , prawda?

– Ech, jakżeby inaczej. O tych to się nasłuchałam, a i zajadałam się mmi nie raz.

Śmieje się rozbawiona.

– Właśnie, i co? Smakowały pani?

– I to jeszcze jak.

– Widzi pani, jakie to proste. Kiedy jakiejś dziewczynie mówi się, że jest gnocca, to znaczy właśnie, że jest taka „smakowita" jak danie, którym się pani zajadała.

– Tak, ale śmiać mi się chce, kiedy zaczynam myśleć o niej jak o klusku. Jest w tym coś… no, jak to się mówi… o, wiem: nieporadnego!

– No nie! Musi pani myśleć o gnocchi okraszonych ciepłym sosem, o smakowitym pomidorze, o rozpływających się w ustach kopytkach, które niemal przyklejają się do podniebienia, tak że trzeba je potem odrywać językiem.

– Dobrze, z grubsza rozumiem. Pan uwielbia gnocchi?

– Są całkiem, całkiem.

– Często je pan te kopytka?

– W Rzymie nawet i bardzo często. W Nowym Jorku ani razu nie zjadłem nic włoskiego, bo ja wiem, tak dla zasady.

– Dziwne. A mówią, że jest tam mnóstwo wyśmienitych włoskich restauracji. Oho, proszę, właśnie wraca ta… gnocca.

Kobieta zaśmiewa się rozbawiona i wskazuje stewardesę, która zbliża się, uśmiechnięta, ze szklanką piwa. Obrazek prawie jak z reklamy, taka jest piękna.

– Niech jej pani powie, że prawdziwa z niej gnocca, zobaczy pani, że się ucieszy.

– Nie, nabiera mnie pan.

– Ależ skąd, zapewniam panią, że to komplement.

– To co, mam jej to powiedzieć?

– Jasne, że tak.

Stewardesa podchodzi, podaje mi małą tackę, na której jest szklanka, pod szklanką papierowa podstawka.

– Proszę, piwo dla pana. Więcej nie będę mogła panu podać, bo schodzimy do lądowania.

– I tak więcej bym już nie zamawiał. Zaczynam panią zapominać. Choć wcale nie jest to łatwe.

– Ach tak… Cóż, dziękuję. Pociągam łyk piwa.

– Jest znakomite, dziękuję, idealne, zmrożone w sam raz. A już zaserwowane przez panią, wygląda zupełnie jak to piwo z reklamy.

– Niechże mi pan zdradzi tylko jedną tajemnicę, co zapomni pan w pierwszej kolejności?

– Może to, w co była pani ubrana…

– Nie podobają się panu nasze mundurki?

– Ależ wręcz przeciwnie. Tyle że będę sobie panią jakoś inaczej wyobrażał…

Patrzy na mnie lekko zaskoczona, ale nie zostawiam jej czasu na odpowiedź.

– Na długo się pani zatrzyma w Rzymie?

– Na kilka dni… Wrzesień w Rzymie jest wprost bajeczny. Chcę się wybrać do miasta, na zakupy. Może uda mi się znaleźć coś, co sprawi, że nie sposób będzie o mnie zapomnieć.

– O, nie mam najmniejszych wątpliwości. Z pewnością znajdzie pani coś w sam raz dla siebie. Bo pani to… jakby to powiedzieć… no, jak to się mówi?

Odwracam się w stronę kobiety siedzącej tuż obok mnie.

– Może pani mi pomoże.

Kobieta robi wrażenie cokolwiek onieśmielonej, ale po chwili zbiera się na odwagę: – Pani to… po prostu gnocca!

Stewardesa w pierwszej chwili patrzy na nią zdezorientowana, potem spogląda na mnie. Unosi brew i ni stąd, ni zowąd wybucha śmiechem. Bogu dzięki. Udało się. Śmieję się razem z nią.

– O tak, znakomicie się pani spisała, dokładnie to samo bym powiedział! Stewardesa o imieniu Eva odchodzi potrząsając głową.

– Proszę zapiąć pasy.

Jej wysoko ściągnięty kucyk faluje i wygląda idealnie, jak zresztą i wszystko pozostałe. Jest doskonała jak skrzydła motyla. Jak motyl, który aż się prosi, by go schwytać. Leciał w Stanach taki kawałek, na którego punkcie miałem totalnego świra, to angielski numer sprzed kilku lat… I’m gonna keep catching that butterfly… Verve. Staram się przypomnieć go sobie w całości. Ale mi się nie udaje. Czyjś głos mnie rozprasza. Kobieta obok wyraźnie się z czymś mocuje. I bynajmniej nie robi tego bezszelestnie.

– O rety, nigdy nie mogę znaleźć pasa w tych wszystkich samolotach. Pomagam jej, kobieta dosłownie się na nim rozsiadła.

– Jest tutaj, proszę pani, pod spodem.

– Dziękuję, choć zupełnie nie pojmuję, czemu właściwie ma to służyć. Przecież i tak nie zdoła nas utrzymać.

– A, co to, to z pewnością nie.

– Otóż to, właśnie… Dlatego mówię, jeśli dojdzie do kolizji, to przecież zupełnie nie to samo, co taki samochód.

– Nie, z samochodem to nie ma rzeczywiście nic wspólnego… Denerwuje się pani?