Paolo się nie pojawił. Może nie wraca do domu na obiad. Wszędzie panuje nienaganny porządek. Przesadny wręcz ład. Chowam rzeczy do torby. Podkolanówki, koszulkę, spodenki, bluzę i slipki. Slipki. Pollo zawsze się ze mnie nabijał, że wszystko zdrabniam. – Zróbmy sobie rundkę po mieście. Nie napiłbyś się kawki? Kluseczki by się zjadło… – Musiałem się tego nauczyć od matki. Raz nawet przyznałem się do tego Pollo. Na co on zaczął się śmiać: – Z ciebie to jest dopiero kobieta – mówił mi – w głębi duszy jesteś kobietą. – Mama też się śmiała, kiedy jej to powiedziałem. Zamykam torbę na suwak. Brakuje mi ciebie. Pollo. Brakuje mi mojego najlepszego przyjaciela. I nie mogę zrobić nic, żeby go tutaj ściągnąć z powrotem. Nie mogę się z nim spotkać. Biorę torbę i wychodzę. Ja pierdolę, nie chcę o tym myśleć. W oczekiwaniu na windę przeglądam się w lustrze. Tak. Nie chcę o tym myśleć. Zaczynam podśpiewywać jakąś amerykańską piosenkę. Słów nie pamiętam. Jedyną, jakiej słuchałem w kółko w Nowym Jorku. Stary przebój Bruce'a. Kurwa, fajnie jest tak sobie pośpiewać. A ja chcę, żeby mi było fajnie. Wysiadam z windy z torbą przerzuconą przez ramię. Nucę: Needs a local hero, somebody with the right style.… Tak, mniej więcej tak to szło. Nieważne. Pollo i tak już nie ma. Bohater z sąsiedztwa. Lookin' for a local hero, someone with the right style…. Tak bardzo chciałbym z nim choć przez chwilę porozmawiać, ale to niemożliwe. Za to moja matka gdzieś tam sobie mieszka, ale nie chce mi się z nią gadać. Znów zaczynam nucić… Lookin'for a local hero. Ni chuja nie pamiętam z tej piosenki.
Flex Appeal, moja siłownia, nasza siłownia. Nasza, naszych przyjaciół. Zsiadam z motocykla. Jestem wzruszony. Co takiego się zmieniło? Czy wstawili jakieś nowe urządzenia? A tak w ogóle to kogo tam zastanę? Zatrzymuję się na chwilę na placyku przed wejściem. Zaglądam przez zaparowaną od wysiłku i potu szybę.
W dużej sali grupa dziewczyn tańczy w rytm jakiejś amerykańskiej piosenki. Wśród nich jest zaledwie dwóch mężczyzn, którzy rozpaczliwie usiłują nadążyć za instruktorem bodywork – Jimem. Tak przynajmniej wynika z kartki przyklejonej w wejściu, która informuje o specjalnych zajęciach, czy jak to się tam nazywa. Prawie wszystkie mają na sobie markowe body, kostiumy, topy i buty. Wyglądają jak na wybiegu. Arabesąue, Capezio, Gamba, Freddy, Magnum, Paul, Sansha, So Dańca, Venice Beach albo Dimensione Danza. Tak jakby chowając się za jakąś marką, miały same lepiej tańczyć. Jak to, kurwa, jest, że tych dwóch facetów jeszcze nie spaliło się ze wstydu, oddając się tym swoim pożałowania godnym popisom gimnastycznym. I to na dodatek pośród tych wszystkich kobiet. Obcisłe i kolorowe body, perfekcyjny makijaż, czarne legginsy, spodenki albo przylegające dresy… a tuż obok dwóch facetów w krótkich gaciach. Jeden łysy, drugi prawie. Mają na sobie szerokie koszulki, po to, by ukryć brzuch. Podskakują, wykonując nieskoordynowane ruchy, zdyszani rozpaczliwie usiłują złapać rytm. Ale bezskutecznie. Najwyraźniej już w dzieciństwie ktoś musiał go dobrze przed nimi schować. Słowem, są politowania godni. Idę dalej i wchodzę do środka. W recepcji siedzi chłopak z długimi u farbowanymi włosami, ma opaloną twarz. Ściszonym głosem rozmawia, przypuszczalnie ze swoją kobietą. Dostrzega mnie i dalej gada, po chwili wznosi oczy do góry i zaczyna przepraszać jakąś Fede, z którą wisi na telefonie.
– Słucham.
– Chciałbym wyrobić sobie kartę. Na cały miesiąc. Rozglądam się wokół, potem patrzę na niego.
– A co z Marco Tullio, nie ma go?
– Nie. Jest na mieście. Zastaniesz go jutro rano.
– Okay, w takim razie zapiszę się jutro, jestem jego przyjacielem.
– Jak wolisz…
Specjalnie się nie wysila, skądinąd pieniądze nie są jego. Idę do szatni. Dwóch chłopaków właśnie się przebiera, zaraz mają trening. Śmieją się i wygłupiają. Gadają o wszystkim i o niczym, i o jakiejś dziewczynie. – No nic, byliśmy na kolacji w Montecarlo, tej pizzerii. Stary, nie uwierzysz… Co dwie minuty brzęczała jej komórka. Wydzwaniał do niej koleś, który jest teraz w wojsku. A ona na luzie wciskała mu kit.
– No co ty, przysięgasz?!
– Przysięgam.
Przebieram się i jednocześnie ich słucham, ale i tak już z góry wiem, jak to się skończy: – Mówiła: „Ależ nie, skąd, jestem na kolacji z Dorą. No weź, pamiętasz przecież, to ta, która ma własny zakład, fryzjerka"…
– Ale jaja, a on co?
– A co miał zrobić? Uwierzył jej. W końcu poszliśmy do niej do domu i akurat kiedy robiła mi laskę, znów zadzwoniła jej komórka.
– No nie! I co zrobiłeś?
– Ja? Odebrałem, a co miałem zrobić?
– I co mu powiedziałeś?
– Żałuję, ale akurat teraz naprawdę nie może odebrać, właśnie dyskutuje zawzięcie z Dorą.
– No nie! Zajebiście! – I zanoszą się śmiechem.
– Od tamtej chwili Dora to przezwisko dla mojego ptaka. Proszę, oto on… – Wyciąga go na wierzch i pokazuje przyjacielowi. – Cześć, Dora, przywitaj się z Mariem!
Wyją ze śmiechu, a koleś z „Dorą" w dłoni pląsa na bosaka po mokrej posadzce. W końcu traci równowagę i upada na ziemię. Jego kumpel ryczy jeszcze głośniej, a ja tymczasem idę potrenować.
– Przypilnuj mi kluczy, kładę ci je tutaj. – Wkładam klucze, którymi zamknąłem szafkę, do pojemnika na długopisy u niego na biurku. Koleś w recepcji kiwa głową, potakując i dalej gada przez komórkę. Po chwili zmienia zdanie. Zasłania ręką komórkę i postanawia mi coś powiedzieć.
– Ej, szefie, dzisiaj możesz sobie potrenować, ale jutro musisz postarać się o kartę.
Patrzy na mnie cały zadowolony, po twarzy widać, że frajer zgrywa twardziela. Z debilnym uśmieszkiem wraca do przerwanej rozmowy.
Odwraca się do mnie plecami. Rozpiera go duma. Śmieje się. Docierają do mnie jego ostatnie słowa:
– Wyobrażasz to sobie, Fede? Dopiero co przyszedł, a już się czuje jak u siebie w domu.
Nie udaje mu się dokończyć. Chwytam go za włosy. Całą garść. Niemal podrywam go z krzesła. Staje na baczność z głową lekko przekrzywioną w moją stronę. Kiedy ciągnie się za włosy, szarpiąc wszystkie naraz, to ból jest nie do wytrzymania. Wiem o tym. Sam dobrze to pamiętam. Ale tym razem chodzi o jego włosy.
– Rozłącz się, ćwoku. – Mamrocze:
– Oddzwonię do ciebie, co, sorry. – I przerywa połączenie.
– To do rzeczy, po pierwsze to jest mój dom. A poza tym… – Ciągnę go jeszcze mocniej za pióra.
– Ała, ała, to boli.
– Chciałbym tylko, żebyś wysłuchał mnie uważnie: już nigdy więcej nie mów do mnie szefie. Zrozumiałeś?
Stara się skinąć na znak, że zrozumiał, ale ledwo ledwo udaje mu się ruszyć głową.
– Nie słyszałem… Zrozumiałeś?
– Ała, ała… Tak.
– Nie słyszałem.
– Tak. – Prawie krzyczy z bólu. W oczach ma łzy. Niemal robi mi się go szkoda. Puszczam go, lekko przy tym popychając. Pada na krzesło. Od razu zaczyna masować sobie głowę.
– Jak się nazywasz?
– Alessio.
– No już, uśmiechnij się. – Raz i drugi klepię go lekko w policzek. – Możesz sobie do niej teraz zadzwonić, jeśli ci się chce, a co tam, powiedz jej nawet, że mi nie przepuściłeś, że przepędziłeś mnie z siłowni, że sprałeś mnie na kwaśne jabłko, mów, co ci się tylko żywnie podoba, ale… zapamiętaj sobie raz na zawsze. Już nigdy więcej nie mów do mnie szefie.
I zaraz zza pleców dobiega mnie głos.
– Tym bardziej, że sam powinieneś wiedzieć, jak się do niego zwracać. On się nazywa Step. – Odwracam się zaskoczony, lekko się wręcz asekurując. Nie spodziewałem się usłyszeć swoje imię. Nie widziałem tu żadnego spośród moich przyjaciół, nikogo, kto mógłby wiedzieć, jak się nazywam. Ale najwyraźniej któryś tu jest. On. Szczupły, wręcz chudy. Wysoki, długie ręce, fryzura jakich wiele, brwi raczej gęste, zrastają mu się pośrodku tuż nad długim nosem, który sterczy nad wąskimi i szerokimi ustami. Być może są takie szerokie dlatego, że się uśmiecha. Wygląda jak Francuz. Jest pewny siebie, spokojny, trzyma ręce w kieszeniach i patrzy rozbawiony. Ma na sobie długie spodnie od dresu i poszarpaną bluzę w kolorze spranego różu. Do tego jasna kurtkę Levi'sa. Nie umiem go zidentyfikować.
– Nie przypominasz mnie sobie, prawda? – Nie, nie przypominam. – Przyjrzyj mi się dobrze, chyba nieco wyrosłem. – Uważniej mu się przyglądam. Ma szramę na czole, ale zasłaniają mu ją włosy, nie wygląda to poważnie. Dostrzega, w co się tak wpatruję. – To przez wypadek samochodowy, no co ty, sam nawet przyjechałeś odwiedzić mnie w szpitalu.
Kurwa, jakże mogłem zapomnieć!
– Guido Balestri! Kopę lat… Razem byliśmy w gimnazjum.
– Tak, i przez dwa lata chodziliśmy do jednego liceum. Potem rzuciłem szkołę.
– Oblali cię? Nie wszystko pamiętam.
– Nie, wyjechałem razem z ojcem.
Ach, tak, rzeczywiście. Jakżeby inaczej! Balestri. Jego ojciec jest ważną figurą, sam nie bardzo wiem, czym się zajmuje, wciąż robi jakieś interesy, spółki akcyjne i takie tam. Zawsze tylko jeździł po całym świecie.
– No i… jak się masz?
– Dobrze, a ty?
– Ja też dobrze. Fajnie znów cię spotkać. Tyle o tobie słyszałem, Step, tu, w Vigna Gara, jesteś postacią kultową.
– No nie, ja bym tego nie powiedział.
Spoglądam na Alessio. Porządkuje papiery i udaje, że nie słyszy. Nie potrafi się powstrzymać i przejeżdża sobie ręką po włosach. Guido śmieje się rozbawiony.
– A co to ma do rzeczy, jesteś postacią kultową dla tych, którzy znają nasze przygody. Wciąż mówi się o tych legendarnych bijatykach… Sam pamiętam, jak pobiłeś się z Toscano w lasku, za Villa Flaminia.
– Byliśmy wtedy dzieciakami…
Guido wygląda na lekko rozczarowanego.
– Wiem, że byłeś w Nowym Jorku.
– Tak, siedziałem tam dwa lata.
– Mamy się spotkać dziś wieczorem. W szerszym gronie, idziemy na pizzę. Może byś się wybrał razem z nami?
– A kto tam będzie?
– Trochę ludzi z Villa Flaminia. Musisz ich pamiętać, no wiesz… Pardini, Blasco, Manetta, Zurli, Bardato, całe to towarzystwo. Niektórzy z dziewczynami, inni bez, rozumiesz. No weź, chodź, kurwa, wszyscy się ucieszą, że cię znów zobaczą. Wybieramy się do Bracciano, do Acqua delie donnę.
"Tylko ciebie chcę" отзывы
Отзывы читателей о книге "Tylko ciebie chcę". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Tylko ciebie chcę" друзьям в соцсетях.