Trochę się jeszcze wałęsa. Niemal mimo woli trafia na swój motor. Postanawia pojechać do domu Schella. Tam się spotykają dziś wszyscy jego przyjaciele.

Jego przyjaciele. Kiedy drzwi się otwierają, przeżywa dziwne uczucie.

– Ciao, Step. Kurwa, od lat cię nie widzę. Wesołych świąt! Bawimy się w koniki. Dołączysz?

– Wolę popatrzeć. Jest piwo? Siciliano podaje mu już otwarte.

Uśmiechają się do siebie. Tamto to przeszłość. Pociąga trochę piwa. Przysiada na jakimś stopniu. Telewizor jest włączony. Na świątecznym tle konkurenci oznakowani kolorowymi kokardkami grają w jakąś głupią grę. Jeszcze głupszy prowadzący nazbyt długo wyjaśnia zasady następnej. Nie wciąga go to. Z jakiegoś stereo ukrytego gdzieś w kącie dobiega go muzyka. Piwo jest chłodne, ale szybko się ogrzewa. Wszyscy jego przyjaciele są porządnie ubrani lub tak sądzą. Granatowe marynarki, trochę zbyt szerokie do dżinsowych spodni.

To jest cała ich elegancja. Ktoś ma na sobie pełny garnitur, ktoś inny nazbyt ciasne welwetowe spodnie. Nieoczekiwanie przypomina mu się pogrzeb Polla. Byli oni wszyscy i jeszcze inni. Lepiej ubrani i poważni. Teraz się śmieją, żartują, rzucają w siebie kolorowymi żetonami i kartami, czekając i pożerając duże kawałki panettone. Na pogrzebie mieli wszyscy łzy w oczach. Żegnali prawdziwego przyjaciela i było to pożegnanie szczere, wzruszające, z głębi serca. Potem zobaczył ich znowu w kościele, w niewygodnych, ciasnych koszulach, słuchających kazania, w milczeniu wychodzących za trumną. W głębi płaczące dziewczyny, które uciekły ze szkoły. Przyjaciółki Palliny, towarzyszki wieczornych i nocnych wypraw na piwo przy barze. Tamten dzień wszyscy przeżywali poważnie. Każda łza była szczera. Ich oczy, ukryte za ray-banami, webami, szkłami lustrzanymi albo persolami, wilgotniały, patrząc na to „Cześć, Pollo", ułożone z różowych chryzantem, a podpisane „Przyjaciele". Chryste, jak mi go brakuje. I jego oczy na chwilę pokrywają się lśnieniem. Spotyka czyjś uśmiech. To Madda. Stoi w kącie w ramionach jakiegoś faceta, którego Step widywał często na siłowni. Odpowiada uśmiechem, potem patrzy gdzie indziej.

Step znowu wypija trochę piwa. Cholernie mu brakuje Polla. A wtedy przed Gildą, udając parkingowych, podpieprzyli to ferrari z niesłychaną telefonizacją w środku. Jeździli nim przez całą noc, dzwoniąc do wszystkich, do przyjaciół w Ameryce, do jakichś świeżo poznanych pań, obrzucając mięsem rozespanych rodziców. Albo wtedy, gdy pojechali do tej Giacci, żeby zwrócić jej psa. A Pollo bardzo nie chciał go oddać.

– Kurwa, jakżem się przywiązał do tego Arnolda. Wspaniały pies. Dlaczego miałbym go zwracać tej starej wiedźmie? Jestem pewny, że gdyby Arnold mógł wybierać, pozostałby przy mnie. Kurde, nigdy nie nazabawiał się tyle w życiu swoim, pozwalam mu ruchać suczki każdego dnia, śpi ze mną, jada bajkowo, czego miałby chcieć więcej?

– Owszem, ale aportować go jednak nie nauczyłeś…

– Jeszcze jeden tydzień, a będzie prymusem, zapewniam cię.

Step śmieje się. Dzwonią z domofonu do pani Giacci. Przywiązują psa na sznurku do bramki. Kryją się za jakimś wozem parkującym w pobliżu. Widzą, jak nauczycielka spiesznie wychodzi z domu, uwalnia psa i ściska go w ramionach. Płacze.

– Niech skisnę, gorzej niż Merola – komentuje Pollo z daleka. I wtedy staje się cud.

Pani Giacci uwalnia psa ze swego rodzaju smyczy, jaką mu założyli, i odrzuca ją daleko. Arnold na to skacze na ziemię i pędzi za smyczą, szczekając wniebogłosy. A potem wraca do swojej pani, przynosząc jej w zębach odrzucony sznurek, merdając ogonem, wielce dumny z tego aportu doskonałego. Pollo nie wytrzymuje. Wyskakuje zza samochodu, wyjąc triumfalnie:

– Wiedziałem! Kurwa, wiedziałem! Zrobił to! Zrobił!

Pollo zamierza odebrać Arnolda. Pani Giacci krzyczy jak wariatka, biegnąc ze złością w ich stronę, a pies przygląda się tym swoim dziwnym panom z o wiele mniejszymi wątpliwościami niż Buck. Step za ramię wciąga Polla na motor. Ruszają zrywem i uciekają stamtąd szybko, wrzeszcząc jak zwykle. W dzień czy nocą bez świateł, wydzierając się na cały głos, lecą tak zuchwale, władcy wszystkiego, władcy życia… I ta wizja jeszcze bardziej pogarsza mu samopoczucie. Uważali się za nieśmiertelnych, a nie są.

– Jak się masz?

Step odwraca się. To Madda. Swój uśmiech skrywa w musującym kieliszku, oczy połyskują, podobnie jak włosy.

– Chcesz? – Step podnosi ku niej swoje piwo.

– Ach. – Madda jest zapewne nieco rozczarowana, ale to skrywa. – Co robisz wieczorem? Gdzie zjesz kolację? – Podchodzi bliżej.

– Jeszcze nie wiem. Nie zdecydowałem.

– Dlaczego nie zostaniesz tu? Będziemy wszyscy razem. Jak dawniej. Co?

Step przygląda się jej przez chwilę. Ileż nocy, ileż namiętnych przeżyć. Wyścigi z nią za plecami, jej ogród, okno, gorące ciało, prężne, prowokujące, piosenki Erosa. To wszystko w jej oczach, przypomnienie i zapowiedź. Jeszcze przez chwilę patrzy na nią. Ale widzi też tego chłopca w głębi, który wpatruje się w niego z narastającym niepokojem, zastanawiając się, czy nie pora aby na interwencję. Widzi pewną dziewczynę gdzieś jeszcze dalej, gdzieś w mieście, w samochodzie albo na zabawie z kimś innym. Myśli, jak to jest możliwe. Przecież cała jest w moim sercu. Step przesuwa ręką po włosach Maddy. Uśmiecha się do niej i kręci przecząco głową. Ona wzrusza ramionami.

– Szkoda.

Madda odchodzi do chłopca o twardym spojrzeniu. Kiedy się odwraca, Stepa już nie ma. Na stopniu została tylko puszka po piwie. Głośne stereo tłumi odgłos zamykających się drzwi. Na dworze jest zimno. Step zapina szczelnie swoją skórzaną kurtkę. Nastawia kołnierz, osłaniając szyję. Niemal bezwiednie uruchamia motor. Kiedy go wyłącza, jest już pod domem Babi. Utyka tam na swojej hondzie, przyglądając się przechodzącym ludziom, spieszącym się, obciążonym paczkami. Chłopiec i dziewczyna, trzymając się za ręce, udają, że wypatrują czegoś na wystawie. Ich prezenty na pewno są już w domu, pięknie opakowane. Śmieją się spokojni, że wybrali dobrze, i odchodzą, zostawiając miejsce zapewne matce i córce, parze o podobnych nosach, ale w różnym wieku. Pan Fiore wychodzi z dyżurki, robi kilka kroków przez furtką i wita Stepa ruchem ręki. Nic nie powiedziawszy, wraca do ciepłego wnętrza. Step zastanawia się, czy on wie. Głupiec. Portierzy zawsze wiedzą wszystko. Na pewno go widział. Pewnie zna osobiście tego, o którym Step dowiedział się tylko przez telefon.

– Słucham?

– Ciao.

Tkwi przez chwilę w milczeniu, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć, pozwalając swojemu sercu walić bez umiaru. Już od dwóch miesięcy tak nie waliło. Potem najbanalniejsze pytanie:

– Jak się miewasz?

Potem tysiące innych, pełnych uniesienia. Powoli jednak, stopniowo wygasa ono w słowach pustych, zbędnych, pełnych ogólnych, miejskich nowości przebrzmiałych przynajmniej dla niego. Dlaczego zadzwonił? Słucha jej beznamiętnych relacji, wciąż pytając siebie o to samo. Po co on dzwoni? Potem nagle już wie;

– Step… Związałam się z innym.

Zamiera w milczeniu uderzony, jak nigdy dotąd w swoim życiu, mocniej niż tysiącem pięści, czując to boleśniej niż wszystkie rany, wszystkie upadki, ciosy bykiem w twarz, wszystkie ukąszenia i wyrywane włosy. Z najwyższym wysiłkiem wydobywa z siebie głos, głos z głębi serca, lecz opanowany.

– Mam nadzieję, że będziesz szczęśliwa.

A potem już tylko cisza. Głuchy telefon. To niemożliwe. To jakaś zmora. Gdy się cofa w czasie, to przedtem, nim się dowiedział, staje na rozdrożu, bo wie, że tak nie może żyć, ale nie wie, jak ruszyć do przodu. Zaczarowany krąg strasznej równowagi. Zostaje uwięziony w swoim umyśle wśród hipotez tylko, wśród mglistych myśli bez wyrazu. Sam wobec przedsennego wiru twarzy gdzieś zauważonych, hipotetycznych kochanków, w zamieszaniu oczu, nosów, ust, ciał nawet. Wyobraża ją sobie i kogoś innego, jej twarz koło twarzy tamtego, wyobrażonego tylko, ale przecież istniejącego. Widzi ją, jak się uśmiecha. W pierwszym uścisku, przy pierwszym pocałunku? Widzi ją w jej domu, jak nerwowo przygotowuje się do wyjścia, przymierzając części garderoby, kolory, kosmetyczne cuda, pełna podniecenia, w poczuciu nowości. Czuje, jak jej serce bije mocniej na dzwonek domofonu. Widzi, jak wychodzi z domu piękna, jak była tyle razy dla niego, piękniejsza, ponieważ już nie dla niego. Widzi, jak wsiada do wozu niewątpliwie wytwornego i wesoło wita się z kimś pocałunkiem w policzek i odjeżdża z nim, od razu o czymś gawędząc. Swobodni, tryskający dobrym humorem, pełni spraw łatwych do powiedzenia, sprawdzając na sobie zapachy dobrych perfum i wspólne o nich wyobrażenia. A potem kolacja wśród czujnych spojrzeń i uwag, wśród śmiechów i grzeczności. Słowem całe przedstawienie, kolacyjna inscenizacja. Potem widzi ją spacerującą po jakimś mieście, dalekim od niego, od ich przeżyć, od tysiąca wspomnień. Widzi, jak przesuwa włosy z twarzy, jak zawsze to robiła, ale teraz dla kogoś innego, widzi, jak ona się uśmiecha i powoli ich usta zbliżają się do siebie. Wtedy cierpi okropnie. Więc pyta. Jeżeli jest jakiś Bóg, dlaczego na to pozwala? Dlaczego jej nie powstrzymał? Dlaczego w tej chwili nie pokazał czegoś ze mnie, czegoś wspaniałego, jakiegoś pięknego wspomnienia, promienia naszej miłości? Cokolwiek mogłoby przeszkodzić w tamtej obcej przyszłości, jest już spóźnione wobec tego nowego pocałunku.

Step czuje, jak gorący dreszcz przebiega mu przez ciało, zaczyna dygotać z zimna. Zsiada z motoru i zaczyna spacerować. Coś w jednym ze sklepów mu się podoba. Wchodzi, by to kupić. Kiedy wychodzi, czuje, że za chwilę umrze. Jakaś Lancia Thema przepływa szybko przed nim. Nie tak szybko jednak, by ich spojrzenia się nie spotkały. W tym momencie wyrażają wszystko, cierpią gorzko, znowu razem. Babi jest tam, za tą elektrycznie przesuwaną szybą. Jakiś czas nie odrywają się od siebie, wywołując w sobie dawne wspomnienia, ale i nowy smutek. Potem ona znika w osiedlu. Dlaczego? Gdzie się podziały te wszystkie popołudnia, te noce tajemne, kiedy jej rodzice byli poza domem? A teraz przy niej jest tamten. Co to za kutas? Co ma wspólnego z jej życiem? Z naszym życiem? Wsiada na swój motor. Mógłby czekać na nią. A potem przypomina sobie to, co zawsze powtarzała Babi.