– Jestem tu obok.

Potem hałas przedłużony, jakby drewniany. Chyba podnoszone rolety. Step ostrożnie ściąga z jej oczu przepaskę. Babi otwiera oczy i nagle pojawia się przed nią wszystko.

Najpierw to morze o zachodzie słońca. A słońce, jeszcze ciepłe i czerwone, uśmiecha się do niej. Jest w jakimś domu. Pod uniesionymi roletami wychodzi na taras. Na dole po prawej spoczywa romantycznie plaża ich pierwszego pocałunku. W oddali jej ulubione wzgórza, jej morze, jej skały: Port'Ercole. Bliziutko przelatuje mewa, pozdrawiając ją. Babi rozgląda się wokół pełna podniecenia. To posrebrzone morze, żółty żarnowiec, ciemnozielone zarośla, ten samotny dom na wzgórzu. Jej dom, dom jej marzeń. A ona jest w nim ze Stepem i nie śni. Step obejmuje ją.

– Jesteś szczęśliwa? – Ona, potakując, kiwa głową. Porusza powiekami. Wilgotne, rozmarzone oczy i drobne, czyste łzy, lśniące miłością i pięknem. On patrzy na nią.

– Co jest?

– Boję się.

– Czego?

– Że już nigdy nie będę taka szczęśliwa jak teraz… Szalona z miłości całuje go gorąco, poruszona życzliwym ciepłem zachodu.

– Chodź, wejdźmy do środka.

Zaczynają wędrować po domu nieznanym, zaglądając do tajemniczych pomieszczeń, wymyślając dla nich dziwne historie, wyobrażając sobie ich dawnych mieszkańców.

Podnoszą wszystkie rolety, znajdują jakieś wielkie stereo i włączają je.

– Tu też będziemy mieli Tele Radio Stereo. – Śmieją się. Otwierają różne szuflady, ujawniają ich sekrety, radując się wszystkim wspólnie. Rozdzielając się, wzywają się co chwila, by razem cieszyć się każdym, najśmieszniejszym nawet odkryciem. Wszystko tu wydaje się ważne, jakieś niewiarygodne, magiczne.

Step zdejmuje z motoru kuferek i przynosi go do domu. Potem zaprasza ją do pokoju. Babi rozgląda się z nowym zainteresowaniem. Wielkie okno wychodzi na morze. Słońce, zda się, puszcza oko. Znika w milczeniu za dalekim horyzontem. W ostatnim miłym mrugnięciu barwi na różowo puszyste obłoki rozrzucone po niebie wyżej. Jego pożegnalne odbicie biegnie po wodzie złotą ścieżką. Przecina morze, żeby zgasnąć na ścianach tego pokoju, w jej włosach, wśród świeżych, właśnie rozłożonych prześcieradeł.

– Sam je kupiłem, podobają ci się? – Babi nie odpowiada. Mały bukiecik róż stoi w wazoniku przy łóżku, notuje Babi, wciąż się rozglądając. Step dowcipkuje na ich temat. – Przysięgam, że nie kupiłem ich przy światłach na skrzyżowaniu…

Otwiera kuferek

– Et voila!

Jest tam szampan, trochę lodu nie do końca, na szczęście, rozpuszczonego, i dwa kieliszki owinięte w gazetę.

– Żeby się nic rozbiły – wyjaśnia. Z kieszeni kurtki wyciąga jeszcze małe radyjko.

– Nie wiedziałem, czy tu jest.

Włącza je, nastawiana częstotliwość domowego stereo i stawia na szafce nocnej przy łóżku. Ciche echo Certę notti rozchodzi się po pokoju.

– Jakby specjalnie dla nas… choć dopiero zmierzch zapada.

Step podchodzi do Babi, bierze ją w ramiona, całuje. Ta chwila wydaje jej się tak piękna, że zapomina o wszystkich niepokojach: okolicznościach, lękach, skrupułach. Powoli pozwala się rozebrać, rozbierając równocześnie jego. Odnajduje się w jego ramionach, po raz pierwszy całkowicie naga, a dziwne światło szarzejącego morza podświetla srebrzyście ich ciała. Pierwsza gwiazda przedwieczorna lśni wysoko na niebie. I wtedy, wśród morza pieszczot, szumu dalekich fal, krzyku rozbawionej mewy i zapachu kwiatów – staje sic.

Step ostrożnie układa się na niej. Babi otwiera oczy przepełniona czułością. Step patrzy na nią. Nie wydaje się zalękniona. Uśmiecha się do niej, głaszcze ją po włosach, dodając otuchy. W tejże chwili małe radio obok i duże w całym domu podejmuje niewinnie motyw z Beautiful, choć żadne z nich jeszcze tego nie zauważa. Nie wiedzą, że stanie się to wkrótce „ich piosenką". Ona wstrzymuje oddech, potem porwana tym nieprawdopodobnym uniesieniem, tym bólem miłości, tą cudowną świadomością stawania się jego na zawsze. Podnosi twarz ku niebu, wzdychając, wczepiając się w jego plecy, obejmując z całej siły. I poddaje się, ulega swoistej pewności. Jemu. Otwiera oczy. On jest tu, w niej. Ciepły uśmiech ożywia miłością jego twarz, gdy pochyla się, całując ją co chwila. Ale jej już nie ma. Tej dziewczyny o zalęknionych, błękitnych oczach, z tysiącem wątpliwości i niepokojów – zniknęła. Babi przypomina sobie, jak bardzo w dzieciństwie fascynowały ją motyle. Ten kokon, ta larwa w tysiącu kolorowych lśnień, wykonuje skok w nieznane i już lata. I oto widzi siebie na nowo. Młody, ledwie narodzony motyl w objęciach Stepa. Uśmiecha się do niego, obejmuje go i patrzy mu w oczy. I całuje go ostrożnie, z pasją, ale inaczej. Pierwszy pocałunek młodej kobiety.

Nieco później, wyciągnięci wśród prześcieradeł, on bawi się jej włosami, a ona tuli się do niego z głową na jego piersi.

– Nie jestem w tym dostatecznie dobra, prawda?

– Jesteś znakomita.

– Nie, nic nie umiem. Musisz mnie nauczyć.

– Jesteś perfekt. Chodź.

Step bierze ją za rękę i wyprowadza. Wśród kwiatów na prześcieradle pojawił się nowy, czerwony, ledwie rozwinięty, różni się od innych, bo jest czysty i niewinny.

A oni tulą się w wannie. Popijają szampana, gawędząc wesoło, trochę oszołomieni miłością. Wkrótce upojeni pożądaniem kochają się znowu. Tym razem bez lęku, swobodniej, namiętniej. Ona czuje się lepiej, łatwiej rozwija skrzydła, nic boi się wzlotu, raduje się swoim pięknem młodego motyla… Potem wkładają płaszcze kąpielowe i schodzą w dół prywatną ścieżką. Bawią się, wymyślając imiona, które mogłyby pasować do liter wyszytych na piersi. Skończywszy konkurs na wynajdywanie najdziwniejszych, docierają do skał nad wodą.

Babi, która przegrywa, skacze do wody jako druga. Pływają trochę w wodzie rześkiej i słonej, w księżycowej na niej drodze, popychani przez drobne fale, co pewien czas wpadają sobie w objęcia, opryskując się wodą, uciekają i powracają do siebie, by skosztować nawzajem ze swoich ust smaku morskiego szampana. Potem, siedząc na skale w kąpielowych płaszczach Amarilda i Sigfridy, patrzą marzycielsko na tysiące gwiazd nad sobą, na księżyc, na noc, na morze ciemne i spokojne.

– Przepięknie jest tutaj.

– To twój dom, nie?

– Wariat!

– Wiem.

– Jestem szczęśliwa. Nigdy w całym swoim życiu nie czułam się tak dobrze. A ty?

– Ja? – Przytula ją do siebie. – Ja czuję się znakomicie.

– Tak, że mógłbyś dotknąć palcem nieba?

– Nie, nic tak.

– Jak to, nic tak?

– O wiele wyżej. Co najmniej trzy metry ponad niebem.


Następnego dnia, kiedy Babi po przebudzeniu idzie do łazienki, żeby zmyć pod natryskiem ostatnie ślady soli we włosach, jeszcze nie ostygła z emocji, wraca myślą do przeżyć ostatniego wieczoru.

Zjada śniadanie, żegna się z matką i wsiada z Danielą do samochodu, aby, jak każdego ranka, pojechać do szkoły. Jej ojciec zatrzymuje wóz przed światłami pod mostem na Corso Francia. Babi jest jeszcze zaspana i nieuważna, ale jednak to zauważa. Nie wierzy własnym oczom. Wysoko, ponad wszystkim innym, na białej kolumnie mostu króluje ten napis. Nie do zatarcia. Jest tam, na zimnym marmurze, ale błękitny jak jej oczy, piękny, jak zawsze tego pragnęła. Jej serce zaczyna bić szybciej. Przez chwilę wydaje się jej, że wszyscy je mogą usłyszeć, że wszyscy czytają to zdanie, podobnie, jak teraz ona to robi. Jest tam wysoko, prawie nieosiągalne. Tam, dokąd tylko zakochani docierają. Ja i ty… Trzy metry ponad niebem.

63

Dwudziesty czwarty grudnia.

Już nie śpi. Prawdę mówiąc, w ogóle nie spal. Radio jest włączone. Ram Power: Jedno przeżywasz i jedno pamiętasz. Co tu jest do pamiętania? Boli go głowa i pieką oczy. Przewraca się na łóżku.

Z kuchni dobiegają hałasy. Jego brat je śniadanie. Patrzy na zegarek. Dziewiąta. Ciekawe, dokąd Paolo wybiera się o tej porze, w Wigilię Bożego Narodzenia. Są ludzie, którzy zawsze mają jakieś zajęcia, myśli, nawet w dni świąteczne. Słyszy odgłos zamykanych drzwi. Wyszedł. Uczucie ulgi. Potrzebuje chwili samotności. A jednak coś go gnębi. Nie, nie chce być sam, ale jest sam. Ta myśl jeszcze pogarsza jego stan. Nie jest głodny, nie jest senny, nic nie czuje. Leży jakiś czas na brzuchu. Jaki czas, nie ma pojęcia. Stopniowo powracają z zamglenia obrazy tego pokoju z dni szczęśliwszych. Ileż to razy, budząc się rano, znajdował na nocnej szafce kolczyki Babi albo jej zegarek, ileż to razy przebywali razem w tym łóżku, objęci, zakochani, spragnieni siebie. Uśmiecha się. Przypomina sobie jej zimne nogi, te małe, zlodowaciałe palce, które ona, śmiejąc się, ogrzewała na jego, cieplejszych jednak, nogach. Albo jak potem, gdy już pokochali się, zostawali tu, gawędząc, patrząc na księżyc za oknem, na gwiazdy lub na chmury i deszcz, szczęśliwi niezależnie od pogody. Pieszcząc jej włosy, choć tam za oknem były wojny, problemy świata, nowe drogi i ludzie. Przypomina sobie, jak ona idzie do łazienki, jak podziwia, znowu zakochany, jaśniejsze ślady na jej skórze, miejsca po zdjętej właśnie bieliźnie, po staniczku. Słyszy, jak śmieje się za tamtymi drzwiami, widzi, jak idzie zabawnie, po swojemu, z rozpuszczonymi włosami, jak biegnie wstydliwie do łóżka i rzuca się na niego świeża po kąpieli, po tych bojaźliwych zabiegach, ale pachnąca jeszcze miłością i pożądaniem. Step znowu przewraca się w łóżku, patrzy w sufit. Ileż to razy, gdy przychodziła pora rozstania, z żalem odprowadzał ją do domu. A przedtem ubierali się powoli, w milczeniu, wymieniając się pomylonymi rzeczami, ale i uśmiechami, pocałunkami. Czasem, rozmawiając niewygodnie, wciągając coś na siebie, pochylali się przy zakładaniu butów, słuchając jeszcze radia, które pozostawiał włączone aż do powrotu. Gdzież ona jest w tej chwili. I dlaczego. Czuje ucisk w sercu.


W świątecznych dniach robi się porządek w pokoju i trzeba być weselszym albo smutniejszym. Nie wiadomo, dokąd upchnąć pewne myśli.