– Co pan tu robi?

– Czekam na profesor Giacci.

– To jestem ja. Czemu zawdzięczam pańską wizytę?

– Ach, to pani. Przepraszam za papierosa.

Step usadawia się wygodniej na fotelu. Przez chwilę wydaje się, że jest mu naprawdę przykro.

– Zostawmy to. Co pana do mnie sprowadza?

– Właśnie. Chciałem porozmawiać o Babi Gervasi. Pani nie powinna jej tak traktować. Widzi pani, ta dziewczyna jest bardzo wrażliwa. A jej rodzice to straszni nudziarze, pani rozumie. Więc jeśli ją pani za mocno pociśnie, to nie mogę z nią nigdzie wyjść, a to mi nie odpowiada, pani profesor, bynajmniej. Pani rozumie, nie?

– Nie, nie rozumiem, a przede wszystkim nie rozumiem, co pan tu robi. – Pani Giacci wychodzi z siebie. Jak śmie ten cham tak się do niej zwracać! – Jest pan kimś z rodziny? Bratem może?

– Nie, powiedzmy, że jestem przyjacielem.

Wtedy pani Giacci przypomina sobie, że już go kiedyś widziała. Tak, z okna. To ten chłopiec, z którym Babi odjechała ze szkoły. Rozmawiała o tym długo z jej matką, biedną matką. To jest niebezpieczny typ.

– Pan nie ma prawa tu przebywać. Proszę stąd wyjść albo każę wezwać policję.

Step podnosi się z uśmiechem.

– Przyszedłem, żeby tylko porozmawiać. Chciałem przedyskutować z panią jakieś wyjście z sytuacji. Ale widzę, że to nie jest możliwe. – Pani Giacci patrzy na niego z poczuciem wyższości. Nie ma lęku przed takim osobnikiem. Ma mocne ciało, ale słaby umysł. To chłopiec jeszcze, ktoś mało poważny. Step pochyla się w jej stronę, jakby chcąc z czegoś się zwierzyć. – Zobaczymy, czy zrozumie pani to słowo, pani profesor. Zechce pani nadstawić ucha: Pepito. – Pani Giacci blednie. Czy dobrze usłyszała? – Widzę, że zrozumiała pani sens sprawy. Jeśli będzie pani grzeczna, nie będzie żadnych problemów. W życiu najważniejsze jest, aby znaleźć właściwe słowo, prawda? Proszę zapamiętać: Pepito.

Zostawia ją pośrodku sali bladą, jeszcze bardziej postarzałą niż przedtem, z jedyną nadzieją: że wszystko jest nieprawdą. Pani Giacci udaje się do dyrektora. Prosi o krótkie zwolnienie i spieszy do domu. Niemal boi się wejść. Otwiera drzwi, żadnego dźwięku. Nic. Przechodzi przez wszystkie pokoje. Wołając, wzywając po imieniu, po czym opada na jakieś krzesło. Jeszcze bardziej zmęczona i bardziej samotna niż zawsze. W drzwiach pojawia się portier.

– Jak się pani miewa, pani profesor? Jest pani blada. Mówię, że dziś rano przyszli dwaj chłopcy i powołując się na panią, wyprowadzili na spacer pani Pepita. Otworzyłem im, co miałem zrobić, prawda? – Pani Giacci patrzy na niego, jakby go nie widziała. Potem bez gniewu, pełna melancholijnej rezygnacji i smutku, potakując, kiwa głową. Kiedy portier odchodzi, z trudem podnosi się z krzesła i zamyka drzwi. Oczekują ją w tym dużym domu puste dni bez wesołego poszczekiwania Pepita. Jakże się można pomylić co ludzi! Babi wydawała się jej dziewczyną dumną i inteligentną, może trochę przemądrzałą, ale przecież nie aż tak ą, żeby móc zdobyć się na coś takiego. Przechodzi do kuchni, by zrobić sobie coś do jedzenia. Otwiera lodówkę. Obok j sałaty jest gotowa porcja Pepita. Wybucha płaczem. Teraz jest naprawdę jest sama. Teraz naprawdę przegrała.

47

Tego popołudnia Paolo wcześniej kończy pracę. Wesoło podniecony wraca do domu. Ledwie wchodzi, słyszy jakieś szczekanie. W salonie zastaje białego szpica, który merda ogonem na jego tureckim dywanie. Naprzeciwko siedzi Pollo z drewnianą łyżką w ręku.

– Gotowy? Leć! – Pollo rzuca łyżkę na pobliską kanapę, ale pies nawet się nie odwróci, całkowicie obojętny na zachęty Polla. Czasem tylko szczeknie.

– Kurde, dlaczego on nie leci? Ten pies jest zepsuty! Wzięliśmy sobie niedorozwinięte zwierzę! Umie tylko szczekać.

Zagłębiony w fotelu Step przerywa lekturę nowego „Dago".

– To nie jest pies do aportowania bynajmniej. On się na tym nie zna. Czego od niego chcesz?

Step zauważa brata. Paolo stoi w drzwiach, jeszcze w kapeluszu na głowie.

– O, Pa', ciao, jak się masz? Nie słyszałem, jak wchodziłeś. Co się stało, że dziś tak wcześnie?

– Wcześniej skończyłem. Co ten pies robi w moim domu?

– Kupiliśmy go. Wzięliśmy go pół na pół z Pollem. Podoba ci się?

– Wcale. Nic chcę go tu widzieć. Popatrz tylko. – Podchodzi do kanapy. – Pełno tu już jego sierści.

– Daj spokój. Pa', nie bądź despotą. Będzie w mojej połowie domu.

– Co takiego?

Pies merda ogonem i poszczekuje.

– Widzisz, jemu to odpowiada.

– Nie dość, że ty mnie budzisz, kiedy wracasz, teraz ten de mi ciągle szczekał. Nie ma o czym mówić.

Paolo wychodzi wściekły.

– Ale się wkurwił! – Pollo wpada na pewien pomysł. I wykrzykuje go tak, żeby go było słychać w pokoju obok: – Paolo, za dwieście euro, jakie ci jestem winien… zabiorę go stąd!

Step śmieje się i powraca do swojej lektury. A Paolo pojawia się w drzwiach.

– Interes ubity. I tak tych pieniędzy nigdy bym nie zobaczył. A przynajmniej pozbędę się psa… Przy okazji. Step, czy chciałbym wiedzieć, co się stało z moimi biszkoptami na maśle? Kupiłem je przedwczoraj na śniadanie i już ich nie ma.

– Pewnie zostały zjedzone, może przez Marię. Ja ich nie brałem, sam wiesz, że ich nie lubię.

– Nie wiem, jak to się dzieje, ale ilekroć coś w tym domu jest nie tak, zawsze winna jest Maria. Skoro robi tyle szkód, zwolnijmy ją wreszcie!

– Nie żartuj, Maria jest wielka. Jak zrobi ciasto z jabłkami… To ostatnie, na przykład… – włącza się Pollo.

– Więc to wy je zjedliście, wiedziałem!

Step patrzy na zegarek.

– O rany, ale późno. Muszę iść.

Paolo zostaje sam w salonie.

– A pies?

– Zabiorę go później! – woła Pollo od drzwi.

– Uważaj, bo jak go nie zabierzesz, będziesz mi winien dwieście euro!

Paolo przygląda się szpicowi. Stoi na środku salonu i macha ogonem. Dziwne, że jeszcze nie nasikał na dywan. Otwiera swoją skórzaną walizeczkę i wyciąga z niej angielskie biszkopty na maśle. Gdzie je schować? Decyduje się na małą, niską szafkę przeznaczoną na koperty i listy. W tym domu nikt nigdy nie pisze. Tu chyba nikt ich nie znajdzie. Wsuwa je pod nienaruszoną jeszcze paczkę kopert.

Kiedy podnosi się, widzi, że pies go obserwuje. Przyglądają się sobie przez chwilę. Może umyślnie go tutaj zostawili. Są psy do szukania trufli. Ten może jest psem na biszkopty. I przez chwilę Paolo, niezbyt poważnie, nie jest taki pewny swojej kryjówki.

48

Babi z tylu za Stepem. Opiera policzek o jego kurtkę. Wiatr rozwiewa jej włosy.

Jak poszło dziś w szkole?

– Świetnie. Mieliśmy dwie godziny wolne. Nie było pani Giacci. Jakieś problemy rodzinne. Jakaż to rodzina… A przez to my mamy z nią problemy.

– Zobaczysz, że teraz wszystko z nią pójdzie dobrze. Mam takie przeczucie.

Babi nie rozumie dobrze sensu tych słów i nie rozwija tematu.

– Jesteś pewien, że nie będzie boleć?

– Absolutnie. Teraz to mają wszyscy. Widziałaś mój, jaki jest wielki? Po czymś takim mógłbym umrzeć, nie? Twój będzie malutki. Ani się obejrzysz.

– Nie powiedziałam, że sobie to zrobię. Powiedziałam, że pojadę zobaczyć.

– W porządku, nie ma sprawy, jeśli ci się nie spodoba, nie zrobisz, zgoda? To tutaj. Jesteśmy na miejscu. – Jeszcze tylko wąska uliczka. Przysypana jest piaskiem naniesionym przez wiatr z pobliskiej plaży.

Są we Fregene, w osadzie rybaków. Babi zastanawia się, czy nie zbzikowała. Ma być wytatuowana. Chryste, musi to zrobić w miejscu ukrytym, ale nie za bardzo. Wyobraża sobie minę swojej matki, gdyby to odkryła. Okropnie by się rozkrzyczała. Jej matka zawsze na nią krzyczy.

– Zastanawiasz się, gdzie masz to zrobić?

– Zastanawiam się, czy w ogóle to robić.

– Nie mów, mój tak ci się spodobał, kiedyś go zobaczyła. Pallina ma też ma, no nie?

– Owszem, wiem, ale co to ma do rzeczy? Ona zrobiła sobie sama w domu, igłami i tuszem.

– Tu robią lepiej, maszynką, może być w kolorach… To wielka frajda.

– Jesteś pewien, że wszystko jest sterylizowane?

– Jasne, skąd takie wątpliwości?

Nie bierze narkotyków, nie uprawia miłości, byłoby najwyższym pechem, gdyby złapała aids, robiąc sobie tatuaż.

– To tutaj.

Zatrzymują się przed czymś w rodzaju szopy. Wiatr szeleści trzciną przykrywającą blaszany dach. W oknie kolorowe szyby. Ciemnobrązowe, drewniane drzwi. Prawic czekoladowe.

– John, można?

– O, Step, wejdź.

Step wchodzi. Babi za nim. Uderza ją silny zapach alkoholu. Przynajmniej jest. Trzeba tylko sprawdzić, czy jest używany. John siedzi na jakimś stołku i pracuje nad ramieniem młodej blondynki usadowionej przed nim na ławce. Słychać cichy warkot silniczka. Babi przypomina to dentystyczne świdrowanie. Ma nadzieję, że nie sprawia też takiego bólu. Dziewczyna patrzy przed siebie. Jeśli czuje ból, nie okazuje tego. Chłopiec oparty o ścianę przerywa lekturę „Corriere delio Sport".

– Boli?

– Nic.

– No przyznaj się, że cię boli.

– Powiedziałam ci, że nie.

Chłopiec wraca do gazety. Jest bodaj niezadowolony, że nie bob.

– Gotowe. – John odkłada maszynkę i pochyla się nad ramieniem dziewczyny, żeby się przyjrzeć rezultatowi swojej pracy. – Wspaniały!

Dziewczyna oddycha z ulgą. Wyciąga szyję, żeby zobaczyć, czy może wierzyć entuzjazmowi Johna. Babi i Step podchodzi bliżej. Chłopiec spod ściany przerywa czytanie i wychyla się z ciekawością. Wszyscy przyglądają się w milczeniu. Dziewczyna szuka na ich twarzach aprobaty.

– Piękny, co? – Wielobarwny motyl lśni nieco sino na jej ramieniu. Skóra z lekka nabrzmiała. Kolory jeszcze świeże, zmieszane z czerwienią krwi, nabierają dodatkowych blasków.

– Przepiękny – odpowiada, uśmiechając się, ten, który pewnie jest jej chłopcem.

– Bardzo. – Babi też chce jej zrobić przyjemność.