– Potem poszliśmy do mnie i kochaliśmy się. Moi starzy gdzieś wybyli, więc było bajkowo. On włączył Cremoniniego, wariuję, jak go słyszę. Potem rozłożyliśmy się na tarasie pod puchowcem i patrzyliśmy w gwiazdy.

– Dużo ich było? – Maddalena jest z pewnością największą romantyczką w grupie.

I – Całe mnóstwo! Nieco dalej słychać inną wersję.

– Ej, wczoraj zniknąłeś gdzieś na cały wieczór…

Hook. Przepaska na oku, na stałe. Włosy kręcone, długie, trochę rozjaśnione na końcach, upodabniałyby go do aniołka, gdyby nie to, że był, o czym wszyscy wiedzieli, z piekła rodem.

– No więc gadaj, co robiłeś wczoraj wieczorem?

– Nic takiego. Poszedłem z Glorią coś zjeść do Buffetta, a potem, ponieważ nie było jej starych, poszliśmy do niej i pofiglowaliśmy trochę. Zwyczajnie, nic specjalnego… A widzieliście, jak przerobiono Pandę? Dario próbuje zmienić temat, ale Hook nie ustępuje.

– Co trzy, cztery lata przerabiają wszystkie lokale… Ale czemuż to nam nie daliście znać?

– Wyszliśmy niewiele myśląc, ot tak, bez zastanowienia.

– Dziwne. Ty raczej nic nie robisz bez zastanowienia.

Ten ton nie zapowiada niczego dobrego. Inni to zauważają. Pollo i Lucone przestają kopać pogniecioną puszkę. Uśmiechają się i podchodzą bliżej. Schello zaciąga się mocniej papierosem i po swojemu krzywi się ironicznie.

– Zrozumcie, chłopcy, wczoraj Gloria i Dario mieli swoje półrocze, i on chciał to świętować sam.

– Nieprawda!

– Czyżby? Widziano cię, jak jadłeś pizzę. A czy to prawda, że chcesz pracować na swoim?

– Właśnie, mówią, że chcesz otworzyć kwiaciarnię.

– Uau! – Wszyscy zaczynają go poklepywać i grzmocić po plecach, a Hook zakłada mu nelsona i kostkami zaciśniętej pięści jeździ mu po głowie.

– Delikatny chłoptyś…

– Rany! Zostawcie mnie…

Ale wszyscy już zwalili się na niego, śmiejąc się po wariacku i niemal dusząc w swoich napakowanych anabolikami ramionach. A Bunny szczerzy te swoje dwa wielkie, wysunięte do przodu zęby, z powodu których tak go z angielska nazwano, i pokrzykuje bez opamiętania: „Weźmy Glorię, weźmy Glorię!".

Błękitne all stary z czerwoną gwiazdką na środku gumki obejmującej kostkę zręcznie zsuwają się z vespy na ziemię. Ale Gloria zdążyła zrobić ledwie kilka kroków, już zostaje pochwycona i uniesiona przez Siciliana. Jej jasne włosy tworzą dziwny kontrast z podbitym okiem chłopca i jego źle zszytą brwią, z nosem zmiażdżonym i miękkim, bo pozbawionym kruchej chrząstki przez lewy prosty sprzed kilku miesięcy zaliczony w winiarni Fiermonti.

– Zostaw mnie, proszę. Przestań.

Schello, Pollo, Bunny są już obok i udają, że chcą mu pomóc podrzucić te ładnie skomponowane pięćdziesiąt pięć kilo, obmacując ją tymczasem gdzie tylko się da.

– Przestańcie, u licha! Nadbiegają inne dziewczęta.

– Dajcie jej spokój!

– Zamiast świętować z nami, wystawili nas do wiatru. No to zorganizujemy im święto teraz, po naszemu.

Znowu podrzucają Glorię do góry, śmiejąc się i dowcipkując.

Dario, choć trochę niższy od innych i jedyny, który kupuje róże, rozpycha ich gwałtownie. Chwyta Glorię za rękę, kiedy spada, i ostania ją.

– Dość już, zostawcie ją!

– A jeśli nie?

Siciliano uśmiecha się i staje przed nim na szeroko rozstawionych nogach. Dżinsy, nieco jaśniejsze i jakby wytarte na udach, napinają się. Gloria wychyla się do połowy zza pleców Daria. Do tej pory powstrzymywała łzy, teraz powstrzymuje też oddech.

– Bo jeśli nie, to co będzie? Dario patrzy przeciwnikowi w oczy.

– Zejdź mi z drogi. Czego, kurwa, chcesz? Zawsze musisz cyrk robić? Z ust Siciliana znika uśmiech.

– Coś powiedział?

Narasta w nim wściekłość. Dario zaciska pięści. Aż zatrzeszczą stawy w palcach. Gloria zamyka oczy. Schello zamiera z papierosem w ustach. Zapada cisza… Rozrywa ją nagły ryk motoru. To Step nadjeżdża na pełnym gazie. Kładzie się na zakręcie, rwie do przodu i po chwili hamuje w środku grupy.

– No jak? Co fajnego się robi?

Gloria wreszcie oddycha. Siciliano jeszcze patrzy na Daria. Lekki uśmieszek rozładowuje sytuację, na razie.

– Nic fajnego. Step. Za dużo się gada, a za mało się robi.

– Masz ochotę rozruszać się trochę?

Podpórka maszyny strzela jak nóż sprężynowy i wbija się w ziemię. Step zeskakuje z siodełka i zdejmuje kurtkę.

– Przyjmuje się współzawodników.

Podchodzi do Schella, obejmuje go i wyjmuje mu z rąk dopiero co otwartego heinekena.

– Cześć, Sche'.

– Cześć.

Schello uśmiecha się szczęśliwy, że został uznany za przyjaciela, a trochę mniej, że nie ma już piwa.

Kiedy po długim hauście Step spuszcza głowę, jego oczy napotykają spojrzenie Maddaleny.

– Cześć.

Jej miękkie usta, blade, jasnoróżowe, ledwie się poruszają, gdy wymawia cicho słowa powitania. Białe, drobne i równiutkie zęby nabierają światła, kiedy tymi swoimi zielonymi oczyma stara się przekazać mu całą swą miłość – ale to na nic. Tego nie da się wytrzymać. Step podchodzi do niej, zaglądając jej w oczy. Ona patrzy na niego jak urzeczona, nie może wprost oderwać od niego wzroku, ruszyć się, zrobić czegokolwiek, zatrzymać swe małe, oszalałe serce, które gra solówkę jak sam Clapton.

– Potrzymaj mi to.

Odpina daytonę na metalowej bransolecie i przekazuje zegarek w ręce dziewczyny. Maddalena odprowadza go wzrokiem, a potem czule podnosi zegarek do ucha. Słyszy cichy szmer, który pamięta sprzed paru dni, dochodzący nocą spod jego poduszki, gdy on spał, a ona przyglądała mu się w milczeniu. Wydawało jej się wtedy, że czas się zatrzymał.

Step zręcznie wdrapuje się na dach nad Lazzareschim, omijając bramę kina Odeon.

– No, kto idzie? Czy potrzebne jest pisemne zaproszenie? Siciliano, Lucone i Pollo nie dają się długo prosić. Jeden po drugim, ze zwinnością małp, choć w kurtkach marki Avi-rex zamiast futer, dostają się na dach. Wszyscy po kolei dokonują tego wyczynu, ostatni jest Schello, złamany w pół z trudem łapie oddech.

– Ja pierdzielę, ale jestem wykończony… Będę sędzią! – Pociąga łyk heinekena, którego w jakiś cudowny sposób udało mu się uratować podczas wspinaczki, dla jednych dziecinnie prostej, dla niego trudnej, niczym alpinistyczne wyczyny Messnera.

Sylwetki kolegów rysują się w wieczornym półmroku.

– Gotowi? – Schello krzyczy, unosząc szybko rękę. Trochę piwa wylewa się z puszki i obryzguje stojącą na dole Valentinę, ładną brunetkę z wysoko upiętym końskim ogonem, która niedawno związała się z Gianlu, przysadzistym chłopakiem, synem bogatego krawaciarza.

– Kurwa! – wykrzykuje dziewczyna, a jej ostra reakcja zabawnie kontrastuje z eleganckim wyglądem. – Może byś uważał, co?

Dziewczyny śmieją się, otrzepując krople, które spadły i na nie. Na dachu dziesięć sprawnych, umięśnionych ciał gotowych do startu. Ręce wyciągnięte przed sobą, twarze skupione, piersi na wdechu.

– Jazda! Raz! – krzyczy Schello i wszystkie ramiona zginają się bez trudu. Milczący, jeszcze na luzie, opadają bez pośpiechu na zimny marmur. – Dwa! – Znowu w dół, szybciej, bardziej zdecydowanie. – Trzy!

Jeszcze raz, jak przedtem i jeszcze szybciej niż przedtem. – Cztery! – Ich twarze, odrealnione grymasem wysiłku, opadają w dół równocześnie. Łatwo, szybko, niemal dotykają ziemi zmarszczonymi nosami, by potem znowu szarpnąć się do góry. – Pięć! – krzyczy Schello i pociągnąwszy po raz ostatni z puszki, podrzuca ją nad sobą. – Sześć! – Trafia puszkę nożycowym kopnięciem. Ta wylatuje wysoko, a potem jak spadająca gołębica ląduje wprost na vespie Valentiny.

– Co za dupek! – wola Valentina. – Ja się stąd wynoszę! Dziewczyny wybuchają śmiechem.

Gianluca, jej chłopiec, przerywa swoje ćwiczenie i zeskakuje z dachu.

– Nie, Vale, nie rób tego!

Bierze ją w ramiona i stara się zatrzymać, co mu się w końcu udaje za pomocą ciepłego pocałunku, którym gasi jej gniewne słowa.

• – No dobrze, ale powiedz coś do słuchu temu…

– Osiem! – Schello tańczy na dachu, machając wesoło rękami.

– Panowie, jeden wysiadł, bo mu się kobieta wkurzyła. Ale zawody trwają!

– Dziewięć! – Wszyscy się śmieją i już rozgrzani „pompują" rytmicznie. Gianluca patrzy na swoją Valentinę.

– Co mam powiedzieć takiemu? – Bierze jej twarz w swoje ręce. – Skarbie, wybacz mu, on nie wie, co czyni. – Wykazuje pewną znajomość wiedzy religijnej, ale małą życiowej, skoro podejmuje paktowanie z nią przy innych dziewczętach.

Głos Siciliana z silnym akcentem charakterystycznym dla stron, z których pochodził i które obdarzyły go oliwkową cerą oraz przydomkiem, rozbrzmiewa na placu.

– Hej, Sche', żywiej trochę, bo usypiam!

– Dziesięć!

Step lekko schodzi w dół. Krótka niebieska koszulka nie zasłania jego ramion. Mięśnie ma nabrzmiałe. W żyłach krew pulsuje mocno, ale wciąż niespiesznie, spokojnie. Nie jak kiedyś. Tamtego dnia, gdy jego młode serce zaczęło bić szybko, jak zwariowane.

4

Dwa lata wcześniej. Dzielnica Fleming. Jakieś popołudnie. Byłoby zupełnie nijakie, gdyby nic chodziło o jego nowiutką, jak spod prasy, vespę, jeszcze niedotartą, jeszcze niewzmocnioną. Step właśnie ją wypróbowuje; przejeżdża koło Caffe Fleming, kiedy słyszy, że ktoś go woła:

– Cześć, Stefano!

To Annalisa, ładna blondyneczka, którą poznał u Pipera. Idzie mu naprzeciw, Stefano zatrzymuje się.

– Skąd się tu wzięłaś!

– Byłam u kolegi, uczyliśmy się razem, a teraz wracam do domu.

W tej samej chwili ktoś za jego plecami zrywa mu czapkę z głowy.

– Masz dziesięć sekund, żeby stąd zniknąć. To niejaki Poppy, mocny facet, starszy od niego. Trzyma ręku jego czapkę. W tej dzielnicy takie mają wszyscy. Kolorowe, ręcznie robione na drutach zazwyczaj przez jakąś dziewczynę. Tę podarowała mu matka, bo dziewczyny jeszcze nie ma.

– Słyszałeś? Wynocha!

Annalisa rozgląda się i widząc, na co się zanosi, zawraca. Stefano schodzi z vespy. Grupa Poppy'ego jest już obok. Śmiejąc się, przerzucają czapkę z rąk do rąk. Aż powraca do Poppy’ego.