Linnea cofnęła się, kiedy babka i ojciec padli na kolana przy pobladłym ciele Maynarda.

– On żyje. On żyje – powtarzała w kółko lady Harriet. – On żyje!

– Milady Beatrix uratowała naszego młodego lorda – odezwał się; stajenny. – Nastawiła mu ramię i pozszywała rany…

– Ramię dzierżące broń – rzekł cicho sir Edgar. – Czy będzie jeszcze kiedyś walczył? – Podniósł wzrok na Linneę.

Dziewczyna bezradnie potrząsnęła głową.

– Nie wiem, ojcze. Nie wiem. Nie mogę nawet obiecać, że przeżyje – dodała ledwie słyszalnym szeptem.

– Będzie żył. Będzie żył – oznajmiła z mocą lady Harriet Posłała wnuczce spojrzenie, w którym była pewność. I duma. Duma z Linnei!

Stara kobieta wstała powoli, przytrzymując się mocnego ramienia Idy. Nie odrywała jastrzębiego wzroku od wnuczki.

– Zawsze wiedziałam, że jesteś błogosławiona. Wiedziałam to od Chwili twoich narodzin. A teraz, dzisiaj, uratowałaś życie Maynardowi.

Otworzyła przed wnuczką ramiona, a to, choć się zawahała, nie miała w sobie dość siły, żeby się oprzeć… ani żeby wyznać prawdę.

Nie była Beatrix, ale jakże żałowała, że nią nie jest, wtulając się w ramiona babki. Być tak kochaną, I tak cenioną?

Zaraz potem, zawstydzona swoją zazdrością, i obawami… i tym, jak bardzo potrzebowała uznania ze strony babki, wybuchnęła płaczem.

3

Axton de la Manse siedząc w bogato rzeźbionym lordowskim krześle rozglądał się po wielkiej sali zamku Maidenstone. Pamiętał to pomieszczenie jako znacznie większe – dłuższe, szersze, z wysokim stropem wspartym na potężnych belkach. Pamiętał stoły z surowego drewna i ciężkie ławy. Stoczyli z Williamem na drewnianych blatach, a czasem i pod nimi, wiele bitów. Niektóre były długimi bataliami z wyimaginowanym wrogiem, toczonymi przy użyciu dziecięcej „broni”, inne stanowiły krótkie, lecz zacięte potyczki brata z bratem o jakąś zniewagę czy urażoną lekceważeniem młodzieńczą dumę.

Nigdy nie udało mu się pokonać Williama. Przynajmniej wtedy. William był o głowę wyższy, o ponad dwadzieścia funtów cięższy i o cztery łata mądrzejszy. Yves także był starszy i wyższy. Tyle że on nigdy nie miał talentu do walki, nawet jako chłopiec. Ileż razy Yves zmykał po schodach do dziecinnej komnaty, kiedy William z Axtonem toczyli zażarty bój?

Axton przymknął oczy. Yves niewiele miał szans w swym krótkim życiu. Byłby znacznie lepszym skrybą niż żołnierzem, lepszym księdzem lub zarządcą, jednak kiedy Stefan ukradł Matyldzie Brytanię, a de Valcourt odebrał Maidenstone Allanowi de la Manse, Yves nie miał żadnego wyboru. Musiał walczyć tak jak wszyscy pozostali mężczyźni w rodzinie. Walczyć dla królowej. Walczyć dla kraju. Walczyć o swój dom.

Yves pierwszy stracił życie. Następny był Allan de la Manse. a wkrótce po nim William. Z całej rodziny pozostali tylko Axton i Peter. Oni dwaj i ich matka.

Axton uświadomił sobie, że walka dziś dobiegła końca.

Niewidzącym wzrokiem rozglądał się po sali, która jakby się skurczyła przez te osiemnaście lat od dnia, kiedy ostami raz postawił tu nogę. Walka się skończyła, bo de la Manse'owie powrócili na swoje miejsce. Poprzysiągł sobie, że już nigdy nie wypuści z rąk zamku Maidenstone. Nigdy.

Stukot ciężko podkutych butów na schodach przyciągnął jego uwagę. Nie był zdziwiony ujrzawszy Petera z wilczarzem Moorem u nogi.

– Dlaczego nic mogę zająć komnaty w twierdzy? – spytał chłopiec bez wstępów. – Na górce są cztery pomieszczenia. Po dwa na każdym poziomie. Do tego obszerny hol, gdzie Moor mógłby trzymać straż.

– Musisz spać z pozostałymi giermkami, chyba że będę potrzebował twoich usług. Wówczas będziesz spał w holu… trzymając straż – dodał przyglądając się młodszemu bratu surowo. Być może nie powinien był dziś pozwalać chłopcu na tak wiele: trzymanie sztandaru de la Manse'ów, prowadzenie negocjacji w sprawie poddania zamku i wreszcie jazdę na czele kolumny, kiedy obejmowali zamek w posiadanie. Wtedy wydawało mu się to właściwe, ponieważ Peterowi odebrano wszelkie prawo dostępu do zamku Maidenstone na długo przed urodzeniem. Niestety, wyglądało na to, że ostatnie wydarzenia trochę przewróciły młokosowi w głowie.

Axton wiedział jednak, jak przywołać brata do porządku.

– Skoro miałeś czas na zwiedzanie, to znaczy, że masz za mało do roboty. Uprzątnij lordowską komnatę i dopilnuj, by zniesiono tam moje rzeczy. Każ wyczyścić moja. czerwono – czarną tunikę, bo chcę w niej wystąpić na wieczerzy. Dopilnuj też, żeby usunięto proporce de Valcourtów i zastąpiono je naszymi. – Wskazał na tkaniny zdobiące ściany wielkiej sali.

– Czyż matka nie będzie rada. wiedząc, że odzyskaliśmy jej dom? – spytał Peter nie okazując przejęcia czasochłonnymi zadaniami, jakie brat mu wyznaczył. – Poślemy jej wiadomość do Normandii?

– Napisałem już list. Chcę jednak, by wszystko było uporządkowane, nim tu przybędzie. To oznacza, że nie masz czasu, by siedzieć i gapić się na naszych wrogów. Bierz się do pracy – zakończył, bynajmniej nie braterskim tonem.

Wprawdzie Peter lubił wystawiać cierpliwość brata na próbę, lecz miał tez tyle rozsądku, by nie wzbudzać jego gniewu. Pomrukując z niezadowolenia udał się do naznaczonych obowiązków, z potężnym psem truchtającym przy jego nodze niczym przerośnięty szczeniak.

Axton nie ruszał się z miejsca; rozparty w ciężkim dębowym krześle na środku podwyższenia, rozglądał się ponuro po swym odzyskanym domostwie.

Stąd to poczucie niesmaku? Powinna go rozpierać radość, powinien teraz pić i świętować ze swoimi ludźmi, którzy byli mu oddani przez te długie lata, powinien wyszukać jakąś zgrabną dziewkę, chętną okazać względy nowemu panu na Maidenstone. Zamiast tego porozsyłał ludzi do różnych naprędce wymyślonych zadań, opróżniając wielka salę ze wszystkich poza służbą, która właśnie nakrywała stoły do wieczornej uczty z okazji zwycięstwa. Sir Reynold organizował zamkową straż ustawiając własnych ludzi na ważniejszych pozycjach i rozstrzygając, którzy z dotychczasowych obrońców zamku zechcą lojalnie służyć nowemu panu, a kto może sprawiać kłopoty.

Sir Maurice ustalał z zarządcą, sir Johnem, nowe zasady prowadzenia domowego gospodarstwa. Tym ostatnim miała się, oczywiście, zająć matka Axtona zaraz po przybyciu.

A może należało powierzyć to zadanie nowej żonie, którą miał zamiar pojąć?

Axton nie myślał o lady Beatrix od chwili ich krótkiego spotkania. Całkowicie i świadomie usunął ją na ten czas z pamięci. Teraz jednak, kiedy nic innego nie zaprzątało mu głowy, przypomniał sobie, jak wyglądała, kiedy ją zobaczył po raz pierwszy.

Była piękna. Nie dało się temu zaprzeczyć. Młoda, gładkolica, z oczyma Moru morza – były jak morze głębokie i wzburzone – z włosami złotymi niczym jesienny zachód słońca. Wysoka, szczupła… i dumna; wyglądała lepiej, niż mógł sobie wymarzyć. Przy tym stanie rzeczy warunek Henryka, by poślubiać najstarszą córkę – w tym wypadku jedyną córkę – wcale nie wymagał poświecenia, na jakie był przygotowany. A jednak należała do rodziny de Valcourtów.

Jej ojciec był przerażony, kiedy Axton wyjawił swój zamiar. Zacisnął dłonie w pięści, a ramiona aż mu się zatrzęsły z wściekłości. Jednak była to złość bezsilna, bo wiedział, że został pokonany.

Gdyby tak ten tchórz wyzwał go na pojedynek… Zabicie de Valcourta w walce z pewnością dałoby Axtonowi satysfakcję, której brak wciąż odczuwał.

Miał jednak świadomość, że do pojedynku nie dojdzie. Jeszcze raz omiótł wzrokiem wielką salę. Choć krew w żyłach nadal pulsowała mu żądzą zemsty, rozumiał, iż tego dniu już jej nie zaspokoi. Może nawet już nigdy. Będzie mu musiało wystarczyć to, że wygna de Valcourta z Maidenstone i ze jego syn już nigdy nie stanie do walki… o ile w ogóle jeszcze żyje.

– Niech to diabli! – Uderzył pięścią w stół; pusty kielich przewrócił się z hałasem.

Natychmiast pojawiła się służąca, napełniła go piwem i równie szybko się oddaliła.

Nie piwa potrzebował. Nie, tylko zemsta mogła zaspokoić jego pragnienie. Wygnanie de Valcourta i kalectwo jego syna nie wystarczały, by ugasić ogień podsycany gniewem przez osiemnaście lat. Potrzebował czegoś więcej. Potrzebował przeciwnika, z którym mógłby się zmierzyć, ale nikogo takiego nie widział.

Kobiety w tej rodzinie stawiały mu większy opór niż mężczyźni. Tą starucha zamordowałaby go we śnie, gdyby jej tylko dał okazję. A ta młodą…

Ta młoda miała wkrótce zostać jego żoną. Zamierzał ją poślubić i wziąć do łoża już następnego dnia.

Poruszył się na krześle: Już na samą myśl o pożyciu z tą wyniosłą dziewczyną poczuł mrowienie w lędźwiach. Może to od niej otrzyma upragnione zadośćuczynienie. W jej przepastnych zielonych oczach dostrzegł błysk zapowiadający ognisty temperament. Może okiełznanie jej i uczynienie oddaną, spolegliwą żoną da mu ulgę i zadowolenie, którego tak potrzebował.

Tak, zasługiwał na jakąś przyjemność w tym domu. A to, że dostarczy mu jej córka de Valcourta, wydawało się wyjątkowo przyjemne.

Możemy go otruć. Wystarczy odrobina beladonny albo słodkogorzu, żeby uśmiercić jego i całą resztę tych drani. – Lady Harriet przemierzała komnatę tam i z powrotem; okuty metalem koniec laski wybijał wściekły rytm na posadzce. – Na przykład w piwie. Podać mu miksturę, od której umrze w męczarniach, będzie wymiotował i płonął, będzie wił się w bólach po ziemi…

Linnea i Beatrix, mocno przytulone do siebie, słuchały w milczeniu tyrady babki. Stały w zagłębieniu ściany przy oknie; Linnea wciąż miała na sobie bogate odzienie siostry, teraz mocno zabrudzone. Nie było wcześniej czasu, żeby zamienić stroje i powrócić do własnych tożsamości, a w tej chwili stało się to niemożliwe. Lady Harriet wprost kipiała gniewem. Nawet sir Edgar skulił się starając się nie ściągać na siebie jej uwagi.

– Przynajmniej Maynard będzie żył, dzięki Bogu. – Lady Harriet spojrzała na Linneę, którą brała za Beatrix. – Dobrze się sprawiłaś opatrując jego rany. Chociaż nie powinno mnie to dziwić, bo zawsze byłaś błogosławieństwem naszej rodziny.