– Zadałem głupie pytanie. Zapomniałem, ze twój brat nadal cierpi od ran, które ja mu zadałem, a twoja rodzina została rozdzielona z powodu mojego powrotu do Maidenstone,

Linnea nie była w stanie zdobyć się na odpowiedź. Dlaczego musiała być Beatrix? Dlaczego? Wszystko, co mówił, było prawdą: Maynard leżał bliski śmierci, a rodzina była rozdarta bardziej, niż mógł przypuszczać. Nic to było jednak najgorsze, lecz oszustwo, którego się dopuściła. Parzyła na Axtona, pragnąc najgoręcej wyznać mu prawdę.

– Axtonie, muszę… muszę ci wyznać…

– Nie. Nie mów nic o swojej rodzinie. Jeszcze nie jesteśmy gotowi zawrzeć w tej sprawie pokoju. To wymaga więcej czasu. niż dotąd mieliśmy – Przeczesał włosy palcami, zapatrzony w odległy brzeg potoku. – Ale mam nadzieję, że nadejdzie taki dzień; Na razie nazbieraj kwiatów. Pospacerujmy chwilę nie myśląc o tym. co nas czeka w zamku.

Ich spojrzenia się spotkały i po raz pierwszy Linnea zobaczyła w nim tylko człowieka, nie żołnierza czy pana zamku, ani szukającego ze syna czy surowego zdobywcę.

Skoro był gotów zapomnieć o swojej roli, więc może i ona mogła sobie pozwolić na to, by zapomnieć o Beatrix… nie całkowicie, przynajmniej na jakiś czas wymazać ją z pamięci. Wyznanie mu całej prawdy zniweczyłoby nadzieje na pokój miedzy nimi, nawet tymczasowy. Choć wiedziała, ze jedynie odkłada na później to, co nieuniknione, chciała zachować go dla siebie nawet za cenę zatajenia prawdy. Chciała udawać, ze ich związek jest dobry i radosny.

A prawda była taka, że chciała wierzyć, że on ją kocha, ponieważ ona… Zadrżała uświadomiwszy sobie stan własnych uczuć. Chciała przed sobą udawać, że Axton darzy ją miłością, bo sama zaczynała go kochać.

Święta Panienko! Była głupsza, niż babka mogła sobie wyobrażać!

Łzy zakłuły ją pod powiekami; chcąc je ukryć opuściła głowę i patrzyła pod nogi, na ścieżkę obrośniętą paprociami, które czepiały się rąbka jej sukni. Sukni Beatrix.

Odejdź, Beatrix! Zostaw mnie w spokoju, chociaż na trochę, prosiła w myślach.

– Tak – odezwała się cicho. – Tak, chciałabym… chciałabym na chwilę zostawić kłopoty za sobą.

Schyliła się, by zerwać gałązkę ruty. Pokazując mu jaskrawożółty kwiatek, powiedziała:

– Pożyteczne ziółko. Pomaga pozbyć się robaków. Axton posłał jej bezbarwne spojrzenie.

– Może są wśród nich takie, które pomagają wymazać pamięć? Linnei serce się ścisnęło ze współczucia.

– Mówi się, że waleriana pomaga na złe sny. Ale pamięć… – Przyjrzała się jego twarzy, jakby ją widziała po raz pierwszy. – Myślę, ze tylko czas może uśmierzyć tego rodzaju ból.

– A głód?

– Głód? Jeśli jesteś głodny, możemy poszukać poziomek albo jagód.

– Nie taki głód, Beatrix,

Linnea starała się nie słyszeć imienia siostry, skupiając uwagę na reszcie jego słów. Mówił o głodzie, ale nie miał na myśli jedzenia. Łańcuszek przypomniał o sobie ocierając się o wrażliwą skórę.

– Są zioła, które potrafią osłabić ten… ten rodzaj głodu

– Wolałbym go nie osłabiać, tylko zaspokoić. – Przysunął się bliżej a ona skryła się głębiej w cień zarośli. – Może znalazłoby się coś w tym uroczym zakątku, czym mógłbym sie nasycić? Jestem w wielkiej potrzebie – dodał, podążając za nią w głąb jaworowego zagajnika.

Dreszcz tęsknoty przebiegł Linnei po całym ciele. Często myślała O nim jako o wielkim, groźnym drapieżniku, niedźwiedziu polującym na zdobycz. Siebie uważała wtedy za bezbronną ofiarę, z lękiem poddającą sie przeznaczeniu – Teraz jednak przepełniał ją nie lęk, lecz przyjemne napięcie oczekiwania.

Cofnęła się w głęboki cień wielkiego buka, w gęste poszycie z paproci i ostrokrzewu. Wiosenna zieleń przesłaniała widok zamku, a nawołujące się wiewiórki i ptactwo zagłuszały wszelkie odgłosy z pobliskiej wsi. Byli naprawdę sami w tym odludnym miejscu.

Serce zabiło jej żywszym rytmem. To chyba niemożliwe, żeby znów pragnęła zbliżenia. Nie tutaj. Cały czas cofała się przed nim, nie tracąc nadziei, że wkrótce zostanie schwytana, czując w środku narastający żar, od którego lada chwila mogła stanąć w płomieniach.

Axton złapał swą śliczną, spłonioną żonę pod starym rozłożystym cisem, który zapewne krył już w cieniu swych potężnych konarów tysiące kochanków. Ale Axton był pewien, że to dostojne drzewo me widziało jeszcze człowieka tak głęboko jak on pogrążonego w otchłani uczuć. Ani młokos ogłupiony pierwszą miłością, ani wytrawny zalotnik uwodzący swą damę po wielekroć ćwiczonymi słowami i wprawną pieszczotą nie mógł sie z nim równać w sile pożądania i miłości, jakie odczuwał do kobiety, która stała teraz przed nim.

Miłość.

Przypierając ją do cisowego pnia, tonąc spojrzeniem w przepastnej zielonej głębi jej oczu, nie mógł ufać swoim uczuciom.

Miłość? Nie, raczej całkiem zrozumiałe pożądanie i potrzeba zaznania oczekiwanego życiu długo oczekiwanego spokoju. Pragnął radości i zadowolenia jakie mogła mu dać miła, zgodna żona. Tylko tyle.

Biorąc ją pod wielkim, cierpliwym drzewem, napawając się jej smakiem i zapachem, chłonąc dźwięki, które wydawała w chwili, gdy i ona doznała rozkoszy, powtarzał sobie, że to tylko żądza, nic więcej. Oddając mu swe ciało pozwalała mu zaznać uspokojenia. Każdy mężczyzna przy zdrowych zmysłach czułby na jego miejscu to samo. Miłość nie miała tu nic do rzeczy; nie mogła przecież istnieć pomiędzy nim i córką Valcourta.

A jednak wypełniając ją sobą musiał w duchu przyznać, że znaczy dla niego coraz więcej. Gdyby dowiodła swego oddania, gdyby postępowała tak, jak przystało dobrej żonie… Gdyby dała mu dziecko i nadal go zadowalała…

Kto wie, może któregoś dnia mógłby ją nawet pokochać. Może.

Wyruszyli w drogę powrotną, kiedy nad Maidenstone zaczął zapadaj szaro – purpurowy zmierzch. Nisko nad ziemią unosił się wielki lśniący księżyc Linnea miała nadzieję, że to dobry znak.

Z całą pewnością zapowiadał pogodny dzień.

Odgarnęła z czoła luźny kosmyk potarganych włosów. Miała mokre stopy i rąbek sukni, a zielone ślady na ubraniu rozgłaszały wszem i wobec, jak. ona i Axton spędzili ostatnie kilka godzin.

Mimo to była zadowolona i on także, jeśli można było tak wnioskować po łagodności w zachowaniu. Obejmował ją w pasie, a jego dłoń spoczywała wygodnie na jej biodrze. Kiedy wyszli z lasu na gościniec prowadzący do zamku i dostrzegli z daleka dwie jednakowe pochodnie znaczące bramę, ona też odruchowo go objęła.

– Boisz się wracać? – spytał znienacka.

– Czy się boję? – powtórzyła. Trudno było wyrazić, co czuła na myśl o tych wszystkich kłopotach, oszustwach i obowiązkach czekających ją w zamku. – Chciałabym… chciałabym, żeby w Maidenstone wreszcie zapanował pokój.

Wreszcie? Czyżby nie było pokoju przed moim przybyciem – Zatrzymał się i odwrócił ją twarzą do siebie. – Jak wyglądało to w zamku, nim ja się zjawiłem?

Było puste, miała ochotę powiedzieć. Nim ty się zjawiłeś w moim życiu, było puste i samotne.

Nie była to cała prawda. Nie czuła tego wówczas, bo nie wiedziała, ze może być inaczej. Ale teraz wiedziała. Dzięki niemu i przepełniającym jej serce uczuciom do niego wiedziała, jak straszne było jej dawne życie. Jak dalece pozbawione celu.

– Proste i monotonne – odpowiedziała po dłuższej chwili.

– Ale nie spokojne?

Wzruszyła tylko ramionami, wiec mówił dalej:

– Nadejdzie taki dzień, Beatrix, ze znów będzie prosie i spokojne.

– Ale nie monotonne – dopowiedziała. Jak zawsze, gdy nazwano ta imieniem siostry, nie potrafiła znaleźć właściwych słów.

Ujął w dłonie jej twarz i pocałował ją. Rozchylił jej usta językiem, jakby chciał ją w siebie wchłonąć. W jego pocałunku było nie tylko pożądanie ale i… coś więcej.

Kiedy wreszcie wolno odsunął się od niej, uświadomiła sobie, że bardzo rzadko ją całował. Właściwie tylko podczas ceremonii zaślubin, bo nie robił tego potem, nawet kiedy się kochali.

A dziś pocałował ją tam pod drzewem i później, kiedy ją kładł na łożu i paproci.

I teraz znowu.

Coś się dziś między nimi zmieniło. Czy on także to czuł? Czy zdawał sobie sprawę, że ona go kocha? Czy dała mu to odczuć jakimś słowem lub gestem?

Patrzyła mu w oczy z lękiem i nadzieją zarazem. Nagle jego uwagę zwrócił czyjś krzyk. Linnea dostrzegła zbliżających się ku nim trzech jeźdźców, za którymi gnał pies. Rozpoznała wielkie zwierzę należące do Petera. Tak, to był Peter, sir Maurice i jeszcze jeden rycerz.

– Co z tobą, bracie? – Wierzchowiec Petera, podniecony galopem, zaczął wokół nich taneczne kręgi -. Dwaj pozostali jeźdźcy zatrzymali sie w pewnej odległości. – Już zaczynaliśmy myśleć, że dopadł cię jakiś wilkołak – ciągnął Peter. – Widzę jednak, że to nie wilkołak, tylko leśna nimfa zatrzymała cię tak długo.

– Być może – odezwał się Axton, przyciągając Linneę mocniej do swego boku. – Jestem poruszony twoją troską – dodał sucho.

– To lady Mildred nas wysłała… – Sir Maurice urwał widząc że Linnea wyprostowała się sztywno, a Axton zmarszczył czoło. – Obawiała się że wieczorny posiłek może się opóźnić – dokończył niepewnie.

– Może cię podwieźć? – Peter wyciągnął rękę do Linnei. Przyglądał jej się uważnie, ciekawy, jak poradziła sobie z uśmierzeniem gniewu Axtona. W odpowiedzi położyła dłoń na ramieniu męża, choć trochę się bała, czy gest nie jest zbyt zuchwały.

– Pójdziemy pieszo – zdecydował Axton. – Jedźcie przodem dojdziemy w swoim czasie. Zdążymy na wieczerze o zwykłej porze

Sir Maurice i drugi rycerz pokiwali głowami, zawrócili niespokojne konie i odjechali natychmiast. Peter raz jeszcze ich okrążył, prowadząc potężnego ogiera z godną podziwu zręcznością, podczas gdy Moor przysiadłszy na ziemi obojętnie drapał się za uchem.

– Mam ogłosić twoim ludziom, że już się nie muszą bać, iż wezwiesz ich na ćwiczenia z mieczem, lancą lub jakąś inną niebezpieczną bronią?

Axton rzucił młodszemu bratu ostrzegawcze spojrzenie.

– Powiedz im to. Jeśli przyjdzie mi ochota walczyć z kimś dzisiejszego wieczoru, mogę obiecać, że ty zostaniesz wezwany jako pierwszy.