– Myślę, że nawet szybciej.

– O, nie. Zdobywając córkę, sir Axton przynajmniej się spoci. Przy ojcu nawet tego nie musiał!

Linnea zaczerpnęła łyk czerwonego wina z pucharu, który dzieliła z Axtonem de la Manse, po czym z hukiem odstawiła naczynie, jak śmieli mówić w ten sposób o porażce ojca? Tym razem chciała się wychylić zza męża, żeby sprawdzić, czy szydercze słowa dotarły do ojca, ale Axton z rozmysłem zasłonił jej widok.

– Jest mężczyzną… tak przynajmniej o nim mówią – Niech matka go broni, skoro sam nie umie się bronić. Nie powinnaś się nim więcej przejmować.

Posłała mu wściekłe spojrzenie.

– Jest moim ojcem, niezależnie od tego, że zmuszono mnie, bym wyszła za ciebie. A teraz, przez małżeństwo, jest twoim teściem – dodała. – Gdybyś miał choć odrobinę honoru, nie pozwoliłbyś go tak obrażać!

– A gdybyś ty miała choć odrobinę rozumu w głowie, nie broniłabyś go przede mną – odpowiedział jej z gwałtownością, na jaką nie była przygotowana.

Linnea zawahała się, po czym, nim strach zdążył odebrać jej mowę, dorzuciła:

– Udana z nas zatem para. Ty bez honoru, ja bez rozumu. Ostatnie słowa rozbrzmiały donośnie w nagłe ucichłej sali. Linnea oddychała szybko, na poły z przejęcia, na poły ze strachu, jak Axton przyjmie zniewagę. Zastygła w oczekiwaniu, podobnie jak cała reszta gości.

Przez chwilę siedział spokojnie, więc zaczęła mieć nadzieję, że występek ujdzie jej płazem. Potem uniósł rękę i pogładził ją wierzchem dłoni po ustach.

– Zadbam, żeby twój ognisty temperament mógł się wyładować w inny sposób, Beatrix.

Dotykała głową oparcia krzesła, więc nie mogła uniknąć jego pieszczoty, która była dla niej trudniejsza do zniesienia niż policzek. Tym na pozór niewinnym gestem Axton de la Manse przeraził ją bardziej, niż gdyby wpadł we wściekłość.

– Zjedz jeszcze trochę potrawki z sarniny – zachęcił, obserwując ją wzrokiem drapieżnika.

– Mam dosyć – mruknęła, ale w jej głosie nie było już tyle pewności siebie co wcześniej.

– Dobrze. – Z uśmiechem odchylił się na oparcie krzesła. Wszyscy biesiadnicy wyciągnęli szyje, starając się nie uronić ani słowa. – Peter! – zawołał do brata, Który jak wiedziała, służył mu jako giermek. – Odprowadź moją żonę do lordowskiej komnaty.

Od dalszych stołów dobiegł znaczący pomruk, ale Linnea słyszała jedynie łomot krwi w uszach. Nie, jeszcze nie teraz. Jeszcze nie!

– Zaraz przyjdę, moja droga – zwrócił się do niej z uśmiechem: – Nie zamartwiaj się o mnie.

Nie była pewna, jak udało jej się wstać od siołu. Chłopiec odsunął jej krzesło, podczas gdy jej mąż rozsiadł się jeszcze wygodniej i obserwował ją z miną właściciela zadowolonego z nowo nabytego sokoła czy wierzchowca. Albo nowej dziewki do cielesnych uciech.

– No. chodź – ponaglił chłopiec niecierpliwie.

Linnea z trudem oderwała wzrok od kpiącego uśmiechu człowieka, który był odtąd jej mężem. Rozejrzała się bezradnie po sali, szukając dachowego wsparcia. Ale ojciec patrzył ponad jej głowa na ścianę, gdzie wisiał proporzec z niedźwiedziami de la Manse'ów. Babka natomiast wpatrywała się w nowego lorda z wyrazem nienawiści i skrywanego lęku na pomarszczonej twarzy. Żadne z nich nie było w stanie jej pomóc.

Zrozpaczona odwróciła się do chłopca.

Miał niechęć dosłownie wypisaną na twarzy, ale widząc przerażenie bratowej nie zaczął z niej drwić, czego się spodziewała.

– No, chodź – powtórzył trochę uprzejmiejszym tonem. – Nie warto mu się sprzeciwiać.

– Idź za nim, żono. – Nowy lord wstał unosząc kielich, reszta towarzystwa także podniosła się z miejsc.

– Za moją żonę, Beatrix de la Manse.

– Za lady Beatrix…

– …Beatrix de la Manse.

Toasty dźwięczały jej w uszach, ale w żaden sposób nie dodawały otuchy. Przeciwnie, jeszcze pogłębiały ogarniający ją strach.

Chłopiec chwycił ją za rękę i zamierzał wreszcie wyprowadzić z sali. ale zostali oboje zatrzymani przez Axtona.

– Dziś wieczorem nie będziemy potrzebowali żadnej służby. Zajmę się tobą bez pomocy pokojówek czy rodziny. Nie chcę nikogo w naszych osobistych komnatach. Nikogo – dodał, wodząc ostrzegawczym spojrzeniem po reszcie swoich ludzi, zwłaszcza po rycerzach. – Nie potrzeba też straży, poza dwoma ludźmi u stóp schodów. Wszystkie komnaty na wyższych piętrach mają pozostać puste na te noc. – Następnie spojrzawszy Linnei prosto w oczy, powiedział ściszonym głosem, który i tak niósł się po całej sali: – Możemy potrzebować wszystkich tych komnat przez kilka następnych dni.

Linnea uciekła, bo nie można inaczej nazwać pospiesznego opuszczenia przez nią sali. To nie chłopiec ją prowadził, tylko ona jego. Pędem wbiegła po schodach, mimo iż wiodły do miejsca kaźni. Jakiż miała wybór? Dopiero na piętrze, przed ciężkimi drzwiami do lordowskiej komnaty, zatrzymała się niepewnie.

– Wejdź do środka. On zaraz przyjdzie.

Linnea zastygła w bezruchu. Nie mogła tam wejść. Wiedziała, że musi. ale po prostu nie była w stanie.

– No, wejdź – ponaglił chłopiec, popychając ją lekko.

– Nie dotykaj mnie! – rzuciła ze złością, traktując go tak, jak powinna była potraktować jego starszego brata. Tyle że nic by jej to nie dało. A jednak wyładowawszy złość na chłopcu poczuła cień ulgi; w końcu on też nazywał się de la Manse.

Popatrzył na nią spode łba.

– Bardzo się cieszę, że nie muszę cię dotykać, ty czarownico. Ja się ożenię… jeśli w ogóle się ożenię… z jakąś miłą kobietą, nie z taką, która najchętniej wydrapałaby człowiekowi oczy.

Przez dłuższą, chwilę nieufnie mierzyli się wzrokiem.

– Wynoś się – rozkazała mu Linnea, ale zamiast złości w jej głosie zabrzmiał smutek. Opadło ją poczucie bezsilności. – Idź już sobie i zostaw mnie w spokoju.

Odchodząc zatrzymał się na moment, spoglądając na nią z nowym zainteresowaniem.

– On cię nie skrzywdzi, jeśli tego się obawiasz. Nie skrzywdzi cię… jeżeli, oczywiście, nie będziesz z nim walczyć, na co tylko głupiec by się poważył.

Linnea zadarła podbródek.

– Nie przypuszczam, żebyś dużo wiedział o cierpieniach, jakie mężczyźni zadają kobietom… szczególnie tym, które uznają za swoich wrogów. W końcu jesteś jeszcze chłopcem.

Żachnął się, tak jak tego oczekiwała. Jednak zamiast odpowiedzieć podobną złośliwością, rzucił jej łobuzerskie spojrzenie.

– Nie jesteś taka znowu brzydka, wiesz. Według mnie, gdybyś okazała mojemu bratu trochę względów zamiast nienawiści, przekonałabyś się, że nie jest złym człowiekiem. Nie skrzywdziłby cię.

– Mówisz mi to wszystko, żeby mnie podnieść na duchu, co? – spytała zaczepnie, krzyżując ramiona na piersi.

Spochmumiał, patrzył na nią chłodno.

– Możesz nie słuchać. Nic mnie to nie obchodzi. – Obrócił się na pięcie i ruszył w stronę schodów.

Linnea nie zatrzymała go. choć miała wielką ochotę przywalać go z powrotem. Lepsze już było jego towarzystwo niż samotność. Słuchała, jak cichną kroki na schodach. Pozostał jej tylko strach przed tym, co ją czeka. Kłótnia z Peterem de la Manse przynajmniej odwracała jej uwagę od nadchodzących wydarzeń.

Odetchnęła kilka razy głęboko, starając się uspokoić. Daremny wysiłek, Broniąc się przed paniką, zdjęła z czoła przepaskę i rozejrzała się po przedsionku komnaty. Wszystko było jak dawniej, zniknął tylko herb de Valcourtów znad drzwi. W miejscu, gdzie zawsze wisiał, pozostał ślad w kształcie herbowej tarczy.

Podeszła do masywnych drzwi, których progu nie przekraczała od dnia śmierci matki przed ośmioma laty. Kiedy je otwierała, zawiasy skrzypnęły cicho. W środku panował wzorowy porządek. Większą część pomieszczenia zajmowało łoże z ciężkim baldachimem. Na palenisku płonął spokojnie niewysoki ogień, roztaczając wokół miłe ciepło. Dwa świeczniki ustawione na wąskich stolikach po obu stronach drzwi dawały łagodne złociste światło. Czyżby sadził, że to mu wystarczy, by ją uwieść?

Przeszła nieco dalej w głąb komnaty. Skrzynia, dwa malowane krzesła i wysoka rzeźbiona komoda stały pod jedną ściana, a przy drugiej na kołkach wisiały męskie tuniki. Nie były własnością jej ojca, musiały więc należeć do Axtona.

Axton. Myślała już o nim po imieniu? Nie, miał dla niej pozostać de la Manse'em. Albo milordem. Albo mężem.

Nie, mężem też nie, bo w oczach Boga nie byli małżeństwem, skoro ona udawała Beatrix, a on w to wierzył. Nie, bo uznał jej przysięgę podszytą kłamstwem.

Linnea nie chciała w tej chwili myśleć o swoim kłamstwie ani o swym strasznym grzechu. O czymże więc miała myśleć?

Rozglądała się niespokojnie po komnacie. Jej wzrok padł na schludnie ułożoną zbroję – kolczugę, rękawice i hełm. Z pewnością gdzieś w jego rzeczach musiała być także broń. Jakiś sztylet, który mogłaby łatwo ukryć.

Podeszła do komody i zaczęła szperać w czystych, równo poskładanych ubraniach. Nie miała zamiaru używać broni, chyba że w obronie własnej, usprawiedliwiała się przed sobą. Zamierzała się poddać żądaniom męża, bo taka była jej rola. Ale gdyby próbował ją skrzywdzić…

Natrafiwszy na chłodny metal, odruchowo cofnęła rękę. Zaraz potem jej palce zamknęły się na rękojeści sztyletu.

Krótkie ostrze połyskiwało matowo w słabym świetle. Dotykając go kciukiem stwierdziła, że jest niezwykle ostre.

Zastanawiała się, gdzie mogłaby ukryć sztylet. Najlepiej w pobliżu miejsca, gdzie będzie jej najbardziej potrzebny.

Spojrzała na potężne łoże. Zdjęta nagłym dreszczem strachu postanowiła ukryć broń w zasięgu ręki.

Kiedy jednak zamknąwszy komodę zmierzała w kierunku złowrogiego mebla, zza drzwi dobiegł odgłos czyichś kroków. Nadchodził jej mąż!

Bez namysłu wsunęła sztylet pomiędzy materac a rzeźbione wezgłowie łoża. Ledwie zdążyła się odwrócić, gdy drzwi stanęły otworem i ujrzała w nich swego świeżo poślubionego małżonka.

– Cóż, żono – odezwał się stojąc w progu. Miała wrażenie, że wypełnił sobą nie tylko drzwi, ale całą komnatę. – Nareszcie jesteśmy sami.