– Z pewnością i mnie uważasz za świnię… czy nawet coś jeszcze gorszego. – Pochylił się ku niej; zniżył głos do intymnego szeptu. – Wierzę, moja śliczna oblubienico, że nim wstanie jutrzejszy ranek, będziesz do mnie przychylniej usposobiona.

Tym razem nawet nie ukrywała przestrachu. To go tylko bardziej podnieciło. Chciał ją widzieć zupełnie bezbronną.

– Ponieważ nie ma mnie kto zarekomendować, sam ci powiem, piękna Beatrix, że biorę sobie do serca zalecenia rycerskiego kodeksu. Dbam o czystość, zachowuje dobre obyczaje i lubię być w dobrym humorze… chyba że rozzłości mnie jakiś głupiec. – Kiedy nie odpowiadała siedząc sztywno, z opuszczonym wzrokiem, wyciągną! rękę i dotknął jej szerokiego rękawa. – I jestem biegły w miłosnych sztukach. Nie musisz się obawiać, że cię zawiodę, jeśli idzie o mężowskie powinności, Beatrix.

Wzdrygnęła się, tak jak się spodziewał. Tym razem, gdy odwróciła głowę, by rzucić mu spłoszone spojrzenie, zdążył ją chwycić za podbródek.

Miała śliczną buzię o nieskazitelnej cerze. Spod welonu wysuwały się kosmyki rudozłotych włosów. Natychmiast wyobraził sobie te włosy spływające na nią luźną kaskadą. Spływające na niego.

– Niech mnie diabli – mruknął. Puścił jej rękaw, zmieszany nagłym porywem żądzy. Wystarczyło poczekać do wieczora. Nie był przecież rozpalonym młokosem niezdolnym do panowania nad popędami. Można się cieszyć z urody narzeczonej, ale nie wolno zapominać, że jest córką znienawidzonego de Valcourta. Przeciwnie, należało pamiętać, że przeżyła te osiemnaście lat w Maidenstone, a wszystko, co posiadała, okupione było śmiercią jego ojca i braci.

Poza tym nie zamierzał pozwolić, by kierowały nim zwierzęce chucie.

Z radością powitał czyjś zawadiacki okrzyk, który odwrócił jego uwagę od dziewczyny.

Linnea także była zadowolona, że przestała być obiektem zainteresowania. Dręczenie jej sprawiało mu wyraźnie sporo przyjemności, a ona, niemądra, jeszcze mu pomogła opowiadając o odrzuconych zalotnikach siostry.

Ale była taka przerażona, szczególnie kiedy wspomniał o małżeńskich powinnościach.

Najciszej jak umiała odsunęła krzesło, cały czas nie spuszczając z Axtona czujnego wzroku. Święty Juda usłyszał jej prośbę i spełnił ją, przysyłając do sali dwóch rycerzy. Jeden z nich, barczysty osiłek z ciemno – radymi wąsami, obrzucił ją niespokojnym spojrzeniem, nim przeniósł wzrok na swego pana i zaczął mówić. De la Manse od razu pojął jego wahanie, Linnea również. Ten człowiek nie chciał rozmawiać w obecności wroga, nawet jeśli ten wróg za parę godzin miał się znaleźć w łożu jego pana.

Odchodząc de la Manse posłużył się gładką wymówką, jakby sądził, że swą obecnością sprawia jej przyjemność. Nadęty głupiec! Ponieważ jego uwagę całkowicie pochłonęły wieści dostarczone przez przybysza, Linnea postanowiła skorzystać z okazji i czmychnąć. Ale choć w ducha sobie z niego kpiła, miała świadomość strasznego ryzyka, jakie podejmowała oszukując takiego człowieka. Gdyby się dowiedział, kim ona naprawdę jest… Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach. Nie chciała o tym myśleć w tej chwili.

Przecisnęła się za oparciem krzesła zerkając na lewo, w stronę schowka na naczynia, oddzielonego od sali ciężką kotara. Zamierzała się tam schronić, ale kiedy jednym susem wskoczyła za kotarę, jej stopa trafiła na cos* miękkiego, co ustąpiło pod jej ciężarem, tak że straciła równowagę. Nagły skowyt ostrzegł ją, że nadepnęła na śpiącego psa. Gdy nie mogąc się pozbierać upadła na zwierzę całym ciężarem, skamlenie przeszło w groźne warczenie.

– Nie ruszaj się, bo ci odgryzie głowę – rozległ się młodzieńczy głos.

Linnea posłusznie, zastygła w bezruchu. Nawet nie patrząc w stronę mówiącego wiedziała, że jest to głos tego nieznośnego młokosa. Żaden inny chłopiec w zamku nie ośmieliłby się przemawiać do niej takim tonem. Mógł to być tylko Peter de la Manse, brat jej przerażającego oblubieńca. Któż inny prowadzałby się z tą wielką bestią u boku? I któż inny tak jak on lubował się w złośliwych zaczepkach?

– Spokojnie, Moor. Spokojnie – nakazał psu półchłopięcym, półmęskim skrzekliwym głosem. – To tylko drobny wypadek, niewart naszej uwagi.

Zwierzę strzasnęło z siebie Linneę, jakby rzeczywiście była drobiazgiem niegodnym większego zainteresowania. Jednak mimo iż leżała skulona pod ścianą nie mając odwagi się poruszyć, pies stanął nad nią gotowy do ataku, z opuszczonym łbem, najeżony, szczerząc żółte zęby.

– Spokój – powtórzył jeszcze raz chłopiec; choć w jego tonie więcej było rozbawienia niż surowości, chwycił bestię za nabijaną ćwiekami obroże.

W Linnei zaświtała słaba nadzieja, że jednak nie skończy zjedzona żywcem.

– Masz zwyczaj wyskakiwać z ukrycia w niespodziewanym momencie? – spytał brat jej przyszłego męża, – Chybaby ci się przydał dzwonek na szyję, żeby nas ostrzegać.

Linnea podniosła się wolno z ziemi. Podczas upadku welon zsunął jej się z głowy; ze złością zmięła go w dłoniach. Niedbale odrzuciła włosy przez ramię, stając przed warczącym psem i jego bezczelnie uśmiechniętym panem.

– Może byś mnie przepuścił – syknęła, przygryzając język, by nie powiedzieć za dużo.

– Wracaj tą samą droga, którą przyszłaś – odparł zaczepnie. – Chyba że przed czymś uciekasz… albo przed kimś. Może przed męskością mojego brata? – dodał z typową dla nieopierzonych młodzików nutą sprośności.

Dotychczas Linnea niewiele rozumiała z wulgarnych aluzji, poza tym, że odnosiły się do jakichś nieprzyzwoitych rzeczy, ale po wielce niepokojących objaśnieniach babki na temat tego, co mężczyźni robią z kobietami, i po krępujących uwagach Axtona de la Manse, zrozumiała słowa chłopca aż za dobrze.

– Twój brat jest zajęty z jednym ze swoich ludzi.

– Jednym ze swoich ludzi? Och, całkowicie się mylisz. Nie ma takich perwersyjnych upodobań… podobnie, jak ja – zakończył chełpliwie.

Linnea patrzyła na niego z osłupieniem. Co miał na myśli? Postanowiła nawet się nie wysilać na zrozumienie, jako że dzisiaj miała serdecznie dosyć męskiej bezczelności.

– Zrób mi przejście… chłopaczku – zażądała, czując, że ponosi ją furia. Zebrała w garść ciężkie fałdy spódnicy i podeszła bliżej, jakby miała ochotę zepchnąć go z drogi. Pies poderwał się, więc odruchowo zrobiła krok do tyłu. Chłopiec wciąż uśmiechał się lekceważąco.

– Chłopaczku, powiadasz? Jestem wystarczająco męski, by panować nad tym potężnym zwierzęciem, i dość męski, by zapanować nad tobą.

Miarka się przebrała. Najpierw jego wielki braciszek groził jej małżeńskimi prawami. A teraz on. ze swoim obleśnym uśmieszkiem i tą psią bestią.

– Zdajesz sobie sprawę, jak łatwo rozprawić się z takim zwierzakiem? – syknęła zbyt wściekła, by panować nad językiem. – Posmarować kawał mięsa olejkiem z beladonny i nakarmię nim tego potwora, którego nazywasz psem, to dla maje betka. – Ucieszył ją wyraz niedowierzania na jego twarzy. – Lepiej obaj nic wchodźcie mi w drogę.

Następnie, bojąc się go wyminąć, ale jeszcze bardziej obawiają się powrotu do sali, gdzie mogła spotkać jego brata, prześliznęli się obok chłopca, starannie unikając zetknięcia z psem.

Na szczęście nie zatrzymywał jej, więc najszybciej jak mogła przebiegła niedługi korytarzyk wiodący do zamkowej kancelarii. Zaskoczył ją panujący tam nieporządek. Na stole leżały otwarte Księgi, a szkatuła z pieniędzmi także była otwarta… ł pusta.

Niech ich piekło pochłonie, zaklęła. Ci złodzieje ograbili jej rodzinę z praw. godności i majątku. Opuściwszy kancelarie zawahała się znowu. Dokąd miała uciekać, skoro w tych grubych kamiennych ścianach nie było dla niej bezpiecznego schronienia? Siostro odeszła. Ojciec nie dawał żadnego oparcia. Od babki mogła się spodziewać raczej cierpień niż pociechy.

Rozległ się dzwon w kaplicy wzywający na sekstę; uznała to za odpowiedź na swe rozterki… albo kolejny znak od świętego Judy. Linnea Wiedziała, że ojciec Martin miał pomagać w ucieczce Beatrix. Może więc siostra ukrywała się teraz w kaplicy? Nawet jeśli jej tam nie było, ksiądz mógł mieć jakieś wiadomości od niej albo mógł się zgodzić przekazać jej wiadomość.

Ojciec Martin znajdował się w małej absydzie naprzeciwko ołtarza. gdzie zwykle modliła się lordowska rodzina. Była tam też babka. Modlili się… Czy raczej naradzali nad czymś Z opuszczonymi głowami, ściszając głosy do szeptu. Doszedłszy do wniosku, że i tu nie znajdzie ukojenia, Linnea próbowała się wycofać, nim zauważa jej obecność. Zajrzała ostrożnie do komnaty księdza i przylegającego doń schowka, ale i tam nie było śladu siostry. Z ciężkim sercem powoli skierowała się z powrotem do baraku. Mogła przynajmniej posiedzieć chwilę przy Maynardzie i pomodlić się za niego, za nich wszystkich. Święty Judo, nie opuszczaj nas, wzniosła ku niebu bezgłośne błaganie. Nic opuszczaj nos.

Ku jej zaskoczeniu, ktoś już się modlił przy posłaniu Maynarda; jakaś szczupła, schylona postać, która poderwała się z przestrachem na wejście Linnei.

– Co tu robisz? – spytała Linnea, pełna obaw o bezpieczeństwo brata. Gdzie się właściwie podziewał giermek?

– Wszystko w porządku, siostro – zabrzmiała odpowiedź. – To tylko… to tylko ja, Linnea – powiedziała Beatrix zerkając niespokojnie na lezącego.

Dzięki Bogu! Linnea podbiegła do siostry i wzięła ją w ramiona.

– Och. jak ja się o ciebie martwiłam…

– Beatrix. – Głos Maynarda był słaby i chrapliwy.

Obie siostry zgodnie spojrzały na rannego. Beatrix promieniejąc radością. Linnea jedynie z ulgą.

– Beatrix – powtórzył. – Jestem ranny… Moja głową… Czemu jestem w rym… w tym ohydnym miejscu?

– Nowy lord tak rozkazał – zaczęła Beatrix.

– Mówiłem do Beatrix! – przerwał jej Maynard. Nawet cierpiąc nie zapominał, która siostra jest tą pierwszą.

Bliźniaczki wymieniły porozumiewawcze spojrzenia. Beatrix cofnęła się nieco, a Linnea, w wymiętych, lecz bogatych szatach siostry, uklękła przy bracie. Choć słaby i oszołomiony, zachował ten sam nieprzyjemny sposób bycia co zawsze.