– Czy pan nie rozumie, że człowiek bezwiednie szuka schronienia w miejscach, które zna? Lomann to zasiedziały mieszczuch, poza miastem czuje się kompletnie zagubiony i bezradny, ale tam bywał już nieraz i doskonale wie, gdzie można by ukryć takiego małego brzdąca jak Sindre.

– Jedźmy tam! Natychmiast! – zawołała Mali.

– Spokojnie! Hurumlandet jest bardzo rozległe. Najpierw odwiedzimy Excelsior. O, właśnie dojechaliśmy. Poczekajcie na mnie w samochodzie.

Kiedy Brustad zatrzasnął za sobą drzwiczki, Gard odwrócił się i ujął czule dłonie Mali. Nie mogła zapanować nad nimi: bezustannie zaciskała je mocno lub pocierała jedną o drugą bądź też dotykała nerwowo wszystkiego wokoło.

– Chyba trafiliśmy w końcu na jakiś ślad. Wreszcie coś konkretnego, to bardzo pomaga, prawda?

– Tak. Ale wprost boję się pomyśleć…

– I nie myśl! – powiedział zdecydowanie Gard. – Lomann był tam prawdopodobnie dwa razy. Wczoraj i dzisiaj. To znaczy, że można mieć nadzieję. Nie uważasz?

– Może. Ja już dłużej tego nie wytrzymam!

– Spokojnie. Brustad wie, co robi.

– Ale to wszystko trwa tak strasznie długo! Tyle tych formalności!

Właśnie w tym momencie wrócił komisarz.

– Mam adres domku! – oznajmił z triumfem. – Od czasu, kiedy wynajmowali go Lomannowie, zapodział się gdzieś klucz do niego. Ciekawe, prawda? Zadzwoniłem już do moich ludzi i na miejscowy posterunek policji. Jedziemy!

– Do Hurumlandet?

– Tak jest. Jedziecie ze mną?

– A jak pan myśli?

ROZDZIAŁ XXVI

W gabinecie dyrektora banku cały personel ustawił się w długim szeregu. Wszystkim udzielił się uroczysty nastrój i lekkie wzruszenie. Najstarszy skarbnik wygłaszał mowę pożegnalną, podkreślając we wzniosłych słowach pełną oddania pracę swego zwierzchnika dla banku. Przejawem tej godnej podziwu postawy była zwłaszcza jego reakcja na brutalny napad sprzed kilku miesięcy. Gdy oni wszyscy po prostu się bali, dyrektor Lomann poważnie się rozchorował. Choć rozumieją, że do odejścia zmuszają go względy zdrowotne, będzie im go jednak bardzo brakować…

Bla, bla, bla, pomyślał Lomann z niecierpliwością. To piękne słowa i, oczywiście, jestem ich godzien, tylko że teraz nie pora na podniosłe przemowy! Muszę pojechać do domu i trochę odpocząć, żebym w nocy mógł bez obaw opuścić się na dno.

Ciekawe, czy zauważyli, że mam trochę zniszczone ubranie? Co prawda wyczyściłem je i starałem się usunąć wszystkie plamy, ale ta dziura na rękawie…

Do licha, że też musiałem biegać po zaroślach!

Nasz szef wygląda jakoś nie najlepiej, zatroskała się stara księgowa. Widać, że jest zmęczony i blady, poza tym jakiś taki wyjątkowo zaniedbany! On, taki pedant! Biedny, chyba jeszcze nie doszedł do siebie. A może miał wypadek? Może mu zaproponuję, żeby usiadł? Lepiej nie, pewnie poczułby się urażony.

Nie powinienem się obawiać tego dzieciaka, myślał dyrektor. Pobiegł prosto do lasu, przypuszczalnie się w nim zgubi. Jestem też spokojny o mojego koteczka, który czeka na mnie niecierpliwie w Hiszpanii. Jak to wspaniale, że nie będę już musiał oglądać mojej żony! Przydała mi się w zrobieniu kariery, ale teraz, kiedy osiągnąłem wszystko, co się dało, już jej nie potrzebuję. Jedyne, czego się obawiam, to czy zdołam dziś w nocy zejść na dno, żeby wydobyć skrzynię. Ale doktor powiedział przecież, że jestem zdrowy. To kołatanie serca wywołane jest nerwami. Czyli powinienem się najpierw uspokoić.

Łatwo powiedzieć. Jak można się uspokoić, kiedy człowiek musi się zmagać z takim nieznośnym smarkaczem? To on zburzył mój spokój i znowu zaszkodził mojemu sercu. Ale drogo za to zapłaci!

Aha, zaraz wręczą mi kwiaty! I jakiś składkowy prezent. Czy to się nigdy nie skończy?

Mali siedziała jak na rozżarzonych węglach. Droga nie miała wprost końca. Niebawem dołączył do nich policyjny radiowóz i pędził razem z nimi na południe z najwyższą dozwoloną prędkością.

– Nie powinniśmy spodziewać się zbyt wiele – odezwał się Brustad. – Nie ma żadnej pewności, że chłopiec jest w domku, to wszystko są tylko przypuszczenia. Ale jeśli rzeczywiście się tam znajduje, jesteśmy odpowiednio przygotowani. W drugim samochodzie jedzie lekarz i trzech moich ludzi. No, to chyba posterunek policji. Komendant jest o wszystkim poinformowany i pokaże nam drogę.

W towarzystwie samochodu miejscowej policji ruszyli dalej wzdłuż brzegu. W miejscu, gdzie teren zaczął się lekko wznosić, zatrzymali się wszyscy przed odnowionym gospodarstwem na skraju lasu. W tego rodzaju wiejskich posiadłościach dobrze sytuowani mieszkańcy miast lubili bawić się w wiejskie życie. Widok na fiord był po prostu wspaniały.

– Oho – odezwał się jeden z młodych policjantów – tu musiał stać jakiś samochód. Chyba dzisiaj. Ale był tu też wcześniej, i to niedawno.

Brustad pokiwał w zamyśleniu głową.

– W Excelsiorze powiedziano mi, że w tym roku nikomu jeszcze nie wynajmowali tego domku. Ale może przyjechali tu jacyś zbieracze… grzybów albo…

– Jeżyn, na przykład – dodał inny policjant.

Mali nie mogła powstrzymać drżenia całego ciała. Widząc tę odludną okolicę, wyobraziła sobie najgorsze. Wielkim wysiłkiem woli zmusiła się jednak, by myśleć pozytywnie. Przecież są być może już blisko, bardzo blisko…

Komisarz nie pozwolił jej popaść w histerię.

– Na szczęście udało mi się pożyczyć w agencji klucz do domku. Chodźmy!

Serce Mali waliło jak młotem, gdy komisarz wkładał klucz w zamek. Chwyciła za rękę Garda, który był równie zdenerwowany i przejęty jak ona.

– Ktoś wchodził tu po schodach w zabłoconych butach – stwierdził młody, bystry policjant o imieniu Engen. Podniósł głowę ku ciężkim deszczowym chmurom.

– W instytucie meteorologicznym mówili, że nad fiordem padało dopiero dzisiaj rano.

Drzwi się otworzyły.

Minęła dłuższa chwila, zanim ktoś wreszcie zdobył się na odwagę i pierwszy przestąpił próg. Za nim weszli pozostali.

Najpierw stali w milczeniu, przyglądając się pustemu pomieszczeniu. Oczy niemal wszystkich spoczęły na plastykowej torebce leżącej na stole.

Brustad lekko ją rozchylił i zajrzał do środka.

– Butelka z lemoniadą. I rozgnieciony kawałek tortu. Czekoladowego.

– Wygląda na to, że ktoś leżał tu na kanapie – powiedział policyjny lekarz.

– Tu jest jakaś używana szklanka – zawołał Engen, który zdążył już wejść do kuchni. – I opróżniona do połowy butelka. Jest też mała łyżeczka. Doktorze, niech pan spojrzy, na dnie szklanki widać jakiś osad.

Lekarz ostrożnie wziął naczynie do ręki i powąchał jego zawartość. Pokręcił głową, po czym odstawił je z powrotem.

– Wygląda na jakąś rozpuszczoną tabletkę. Musimy to zbadać.

– Za fotelem jest wilgotna plama – zauważył ktoś jeszcze. – Poza tym żadnych innych śladów.

Gard wyszedł na zewnątrz i rozejrzał się dookoła. Po chwili dołączyła do niego Mali.

– Bardzo możliwe, że to oni byli tu dzisiaj – bąknął. – Ale już ich nie ma. Może Lomann zawiózł chłopca w jakieś inne miejsce?

Kobieta czuła, że znowu ogarnia ją bezsilność i rozpacz.

Z domku wyszło kilku policjantów, wśród nich także Brustad. Wpatrywał się w bezkresną przestrzeń przed sobą.

Gdy opuścił wzrok ku ziemi, nagle zamarł.

– Spójrzcie! – powiedział powoli. – Ślady dużych butów odciśnięte w błocie! Zwrócone w kierunku zarośli.

Na dworze znaleźli się już także pozostali policjanci i teraz wszyscy razem ruszyli ostrożnie przed siebie, wypatrując śladów na rozmokłej ziemi. Mali i Gard szli, zgodnie z poleceniem Brustada, na końcu.

Im bliżej zarośli się znajdowali, tym bardziej błotnisty stawał się grunt. Nagle policjanci stanęli jak wryci.

– Popatrzcie! – komisarz wykrzyknął podniecony. – Odcisk małego bucika!

Mali zapomniała o ostrożności i skoczyła do przodu.

– To może być but Sindrego. O Boże! Spraw, żeby tak było! Sindre! – zawołała z całej siły.

Komisarz próbował ją uspokoić.

– Równie dobrze to może być ślad jakiegoś innego dziecka. Chłopcy, uważajcie, idziemy dalej!

– Tu jest mnóstwo śladów dwóch osób – oznajmił komendant miejscowej policji, także mający do pomocy swojego człowieka. – Nie szły obok siebie, wygląda na to, że jedna biegła za drugą. Ta większa za mniejszą.

Komendant czuł się dumny, że choć trochę mógł przyczynić się do wyjaśnienia zagadki.

– Obaj biegli – stwierdził Brustad. – Nie, tutaj ten większy się zatrzymał. Dalej szedł.

– Spójrzcie! – odezwał się Gard. – Małe ślady zniknęły w zaroślach.

– Duże też – stwierdził ponuro lekarz. – Nie powinniśmy wchodzić tam wszyscy, żeby ich nie zadeptać. Niech komisarz zdecyduje, kto ma iść.

Brustad wahał się nieco.

– Myślę, że będzie najlepiej, jeśli pani zostanie przy domku.

– Nie! – zaprotestowała wzburzona Mali. – Nie wytrzymałabym tego! Nie może mnie pan o to prosić.

– Mali, przecież to dla pani dobra – przekonywał łagodnie komisarz.

Kobieta przymknęła oczy.

– Wiem, co ma pan na myśli. Ale przez ostatnią dobę zdążyłam się oswoić nawet z tym najgorszym. Proszę mi pozwolić pójść z wami! Jeśli to Sindre jest tym dzieckiem, które tutaj przywieziono i jeśli jest gdzieś teraz w lesie, przytomny (wolała użyć takiego określenia), to na pewno się boi. Jest śmiertelnie wystraszony! Kiedy zaczniecie go wołać i on usłyszy wasze męskie głosy, pomyśli być może…

– Rzeczywiście – przyznał Brustad. – Sindre doskonale zna pani głos. Tylko nie może iść pani jako pierwsza. Proszę dać nam czas, by w razie czego…

Nie dokończył zdania.

Przeczesywali las metodycznie. Ślady chłopca – jeśli to w istocie był on – odcisnęły się mocno w rozmokniętym od deszczu podłożu. Wciąż czujny Engen zawołał nagle:

– Stop! Zatrzymajcie się! Co to jest?

Pochyliwszy się, podniósł z ziemi jakiś nieokreślony, bardzo zabłocony przedmiot, który Mali i Gard rozpoznali od razu.