Palce Jake’a zręcznie wyłuskały ją z ubrania, potem sam się rozebrał i bez słowa poprowadził do szerokiej koi w kabinie z odsłoniętym na rozgwieżdżone niebo dachem. Uśmiechnięci sięgnęli po siebie nawzajem. Jake wsunął się na nią, rozkoszując się dotykiem jedwabistej skóry.

Phyllida zadrżała z podniecenia, zetknięcie nagich ciał wzmogło pragnienie pieszczot. Jak Cudownie było móc gładzić muskularne ciało Jake’a, wodzić dłońmi po jego plecach. Wreszcie mogła nacieszyć się nim do woli i to dawało jej dziwne ukojenie.

Podmuch wiatru zakołysał lekko „Ali B”, a fala delikatnie plusnęła o burtę, lecz ani Jake, ani Phyllida niczego nie zauważyli. Pochłonięci sobą, szeptali czułe słówka niczym największy sekret, potwierdzając każde słowo rozkosznym pocałunkiem.

Phyllida prężyła się w jego ramionach, poddając się uniesieniu, aż wreszcie zatopiwszy palce we włosach Jake’a, wykrzyczała długo skrywane pragnienie.

Jake uśmiechnął się, wyszeptując kolejne miłosne zaklęcie, i wszedł w nią, a ona, przyjmując go, popatrzyła mu w oczy przez tę jedną chwilę doskonałego bezruchu, nim w końcu zaczęli się kochać.

W narastającym rytmie doszli wreszcie do momentu, w którym było już tylko spełnienie, a księżyc srebrnym blaskiem zdobił ich nagie ciała.


Obudziło ją delikatne kołysanie łodzi i refleksy odbitego od wody światła, tworzące dziwne wzory na ścianach kabiny.

Przeciągnęła się, wciąż pełna cudownego snu i kiedy odwróciła się na drugi bok, zobaczyła, że obok leży Jake. Wsparty na łokciu obserwował ją. Słońce zmieniło mu kolor oczu na bardziej zielony. W źrenicach igrały złote błyski. Przez dłuższą chwilę przyglądali się sobie w milczeniu, rozpamiętując tę długą, pełną rozkoszy noc.

Phyllida nagle zawstydziła się tego, co między nimi zaszło i policzki pokrył jej lekki rumieniec. Chciała odwrócić wzrok, lecz błyszczące oczy Jake’a przyciągały jak magnes.

– Cześć – powiedziała.

– Cześć – odparł Jake i jednym uśmiechem rozproszył całe zażenowanie.

Pochylił się, aby ją pocałować, a Phyllida objąwszy go ramionami, przywarła do niego, poddając się dłoniom kochanka.

– Nadal chcesz mnie udusić? – spytała, gdy całował jej szyję.

Jake uśmiechnął się, przesuwając usta ku jej piersiom.

– Pewnie doprowadzisz mnie do takiego stanu, ale na razie mam względem ciebie całkiem inne plany.

Uradowana taką odpowiedzią Phyllida wyciągnęła się wygodnie na koi, przeciągając palcami po ramionach Jake’a. Lubiła czuć prężące się pod ciepłą, gładką skórą mięśnie.

Podziwiała skumulowaną w nich siłę, połączoną z niespotykaną płynnością ruchów. Nigdy się nie spieszył, nie miotał, robił wszystko ze spokojną pewnością siebie. Uwielbiała przytulać twarz do jego piersi, wdychać jego zapach, czuć na sobie ciężar jego ciała. Kochała go.

Pozostając pod urokiem wspólnie spędzonej nocy, zapomniała o wczorajszych postanowieniach. Odsunęła od siebie myśl o rozstaniu, zlekceważyła fakt, że Jake nic nie wspomniał jej o swoich uczuciach. Słońce, rozświetlające spoczywającą na jej piersi ciemną głowę Jake’a, odsunęło w cień wszelkie obawy i wątpliwości.

Jednak rzeczywistość nie dała się tak łatwo zlekceważyć. Płomienne pocałunki przerwało nagle gwałtowne walenie w burtę.

– Ahoj na pokładzie! Obudziliście się już? – zawołał jakiś głos.

Jake zamarł w objęciach Phyllidy.

– Chyba lepiej wyjrzę – powiedział, całując ją w ramię. – W przeciwnym razie wejdą na pokład, żeby to sprawdzić.

Phyllida położyła się na wznak i obserwowała refleksy światła na ścianach. Słyszała, jak Jake rozmawia z kimś na pokładzie, ale nie chciało się jej wyjrzeć. Przeleżałaby tak najchętniej cały dzień.

– Zapraszają nas na śniadanie – oznajmił Jake, stając ubrany w drzwiach. – Nie udało mi się znaleźć odpowiedniej wymówki, a twoi zazdrośni zalotnicy za nic nie odpłyną, nie ujrzawszy cię ponownie.

Zarumieniła się i roześmiała, przypominając sobie, jak uparcie usiłowała przekonać Jake’a, że się nim wcale nie interesuje. Zastanawiała się nad tym, wkładając szorty i bluzkę. Twarz odświeżyła zimną wodą. Dawniej nie ruszyłaby się z domu bez eleganckiego stroju i pełnego makijażu.

Pospiesznie wybiegła z kabiny i zobaczyła, że Jake porządkuje salon.

– Wszystko sprzątnięte na tip-top? – zażartowała, głaszcząc go po plecach, kiedy schylił się, by podnieść jej rzucony wczoraj w pośpiechu podkoszulek.

– Zmniejszam racje żywnościowe obsłudze mesy – odparł, wręczając go jej.

– Nie wiem, skąd on się tutaj wziął, kapitanie – powiedziała z niewinną minką. – Ręczę, że to się już nie powtórzy.

– Nie domagam się aż tak rygorystycznej schludności – uśmiechnął się znacząco. – Zostało coś jeszcze – dodał, rzucając jej szorty i majteczki. – A skoro mowa o porządkach, zabierz to stąd.

Wziął z półki notes i stertę napisanych przez Phyllidę listów.

– Walały się wczoraj po całej podłodze.

– Rozkaz, kapitanie. – Phyllida zasalutowała, strącając przy tym leżący na wierzchu list. Jake schylił się po niego i przestał się uśmiechać. Podał go jej z taką miną, że dziewczynie przebiegły ciarki po plecach.

Spojrzała na kopertę. Wielkimi literami widniało na niej: Rupert Deverell.

– Napisałam też do Ruperta… – wybąkała niepewnie.

– Widzę.

– Należą ci się pewne wyjaśnienia…

Jake przerwał jej, unosząc dłoń.

– Niczego nie musisz mi wyjaśniać, Phyllido – rzekł przerażająco zimnym tonem.

– Ależ, Jake, nie rozumiesz… – Ku jej rozpaczy tym razem przerwał jej głos zza burty:

– Kawa gotowa! Idziecie, czy nie?

Jake bez słowa odwrócił się i wyszedł na pokład. W milczeniu wsiedli do pontonu.

Phyllida nie była w stanie pojąć, jak łatwo zniknęła radosna atmosfera poranka. Powróciły wszystkie dotychczasowe wątpliwości. Gdyby Jake ją kochał, nie odwróciłby się od niej z powodu takiej błahostki. Nie mógł jaśniej dowieść, że wczorajsza noc niczego pomiędzy nimi nie zmieniła.

– Wyglądasz niezbyt zdrowo – powiedział współczująco Rod. – Czy przypadkiem nie żałujesz, że wczoraj wypiłaś za dużo wina?

Przez sekundę spojrzenia Jake’a i Phyllidy skrzyżowały się.

– Żałuję wielu rzeczy z wczorajszego wieczoru – odparła twardo, a rysy twarzy Jake’a znów stężały.

Pomimo protestów zeszli jak najprędzej z drugiego jachtu. Jake twierdził, że musi wracać na przystań, a Phyllida poparła go, uśmiechając się promiennie.

Nie patrzyli na siebie płynąc do „Ali B”. Jake przygotował jacht do wypłynięcia w tempie, które zatrwożyło dziewczynę.

Doszła do wniosku, że oboje zachowują się idiotycznie.

– Posłuchaj, jeśli chodzi o Ruperta… – zaczęła, gdy Jake szykował grota do postawienia, ale najwyraźniej nie był w nastroju do rozmowy.

– Nie chcę niczego słuchać o Rupercie – warknął. – Do kogo piszesz, to twoja sprawa. Nie interesują mnie twoje zerwane zaręczyny ani co zrobisz z tym fantem po powrocie do Anglii.

Zanim zdołała coś powiedzieć, przeszedł na dziób, by podnieść kotwicę. Urażona do żywego poczekała, aż wróci na rufę i uruchomi silnik.

– Czy wczorajsza noc nic dla ciebie nie znaczy? – spytała cicho.

– Była fantastyczna – odparł z przerażającą obojętnością. – Nie będę udawał, że nie. Niemniej nie zmieni to faktu, że mieszkasz w Anglii, nie tutaj. Jeśli chodzi ci tylko o przelotny flirt, to bardzo mi to odpowiada, ale nic więcej. Przerobiłem już lekcję małżeństwa z Jonelle. Nie chcę stać się jednym z elementów twojego życia, wciśnięty pomiędzy pracę a inne zajęcia. Do tego wystarczy ci Rupert.

– Jake, ty nic nie rozumiesz – powiedziała błagalnym tonem, lecz tylko rozdrażniła go jeszcze bardziej.

– Dajmy sobie z tym spokój, dobrze?

Phyllida poddała się. „Nie chcę stać się jednym z elementów twojego życia”. A czego się spodziewała? Wczorajsza noc miała wszystko zmienić? Te wspaniałe chwile uniesienia nie wystarczyły do odmiany rzeczywistości. Jake miał rację. Nie należała do świata wiatru i otwartych przestrzeni. Nadawała się jedynie do przelotnego flirtu.

To określenie zabolało ją najbardziej. Być może dla niego była to jedynie przygoda, lecz dla Phyllidy stanowiła istotę miłości. Czyż nie powtarzał jej, że ją kocha? Widziała to również w jego wzroku.

Tępo wpatrywała się w fale, czując się biedna, chora i nieszczęśliwa.

Wiatr był łagodny. Wiał od strony rufy, więc Jake skierował grota maksymalnie w prawo, tak że bom tworzył niemal idealny kąt prosty z kadłubem. Zasłonięty w ten sposób fok trzepotał niespokojnie.

Jake nachmurzył się. Siedział przy sterze w milczeniu, z ponurą miną, odruchowo zerkając na żagle i sprawdzając wiatr. Phyllida nie miała nic do roboty, ale chemie słuchałaby komend Jake’a, byle tylko przerwać tę męczącą ciszę. Gdy się wreszcie odezwał, omal nie podskoczyła.

– Przejmij ster – rzekł oschle.

Phyllida nerwowo wykonała polecenie.

– Co chcesz zrobić?

– Przejdę na dziób, żeby przygotować fok do żeglowania „na motyla”. Jeśli odwrócę go w przeciwną stronę i zamocuję do spinakera, również złapie wiatr i będziemy płynęli szybciej.

– A co ja mam robić?

Jake pokazał jej kompas.

– Utrzymuj kurs i nie pozwól, żeby łódź minęła rufą linię wiatru, jasne?

Skinęła głową. Niewiele z tego rozumiała, ale gdyby się dalej dopytywała, Jake niechybnie odgryzłby jej głowę.

Jake odwiązał drążek spinakera i wspiął się na kokpit, żeby przejść na dziób. Phyllida odruchowo wiodła za nim wzrokiem. Nie patrzyła na niego od chwili kłótni, ale teraz, gdy odwrócił się do niej tyłem, wpatrywała się w jego szerokie ramiona, wąskie biodra i mocne, ogorzałe nogi. Niestety, spuściła przy tym z oczu kompas.

Zatopiona we wspomnieniach nie zauważyła, że słabiej trzyma ster. „Ali B” minął linię wiatru i ciężki bom przeleciał na drugą stronę łodzi. Z przerażającym trzaskiem uderzył Jake^ w plecy i ten wyleciałby jak nic za burtę, gdyby nie upadł na reling. Leżał bez ruchu.