– Daruj sobie przepis. – Jake uniósł rękę i odwrócił się w stronę radia. – „Valli”, tu Sailaway. Potwierdzono załadunek koperku. Phyllida twierdzi, że możecie zmieszać go z majonezem albo dodać do ryby. Odbiór.

Po chwili ciszy, w głośniku rozległ się rozbawiony głos:

– Zastosujemy się. Jeśli ta twoja Phyllida przygotowała wczorajszą kolację, powiedz jej, że była wyśmienita. Szkoda, że nie zamówiliśmy jedzenia na cały rejs. „Valli” bez odbioru.

Jake odłożył mikrofon i pokręcił głową.

– Garnirowanie potraw. I co jeszcze? Koktajle i tartinki?

– To świetny pomysł – ucieszyła się Phyllida. – Moglibyśmy…

– W żadnym wypadku – przerwał jej Jake surowo, choć oczy mu się śmiały. – Moja reputacja może wytrzyma plotki o koperku, ale nie ma mowy o kanapkach. Czy chcesz, żebym się stał pośmiewiskiem w kręgu żeglarzy?

– Wygląda na to, że do niczego się nie nadaję – westchnęła zasmucona.

– Nie poznaję cię, Phyllido – droczył się Jake. Odsunął krzesło i wstał. – Co się stało z twoim uporem? Przysięgałaś, że udowodnisz, że jesteś twardsza, niż przypuszczam i dopięłaś swego. – Uśmiechnął się lekko. – Pracowałaś ciężko przez ostatnie trzy tygodnie. Słyszałaś, co mówili ludzie z „Valli” i nie jest to pierwsza pochwała twojej kuchni. Myślałem, że nie dasz sobie rady, ale myliłem się.

Phyllida stała spokojnie, ale serce biło jej gwałtownie, a po całym ciele rozlała się fala ciepła.

Atmosfera stała się coraz bardziej napięta. Jake postąpił krok w jej stronę i… rozległo się głośne pukanie do drzwi. W progu stanął olbrzymi, brodaty mężczyzna.

– Jake, nic nie mówiłeś, że masz nową asystentkę.

– Rod! – Jake z trudem opanował się i podał rękę przybyszowi. – Nie spodziewałem się ciebie tak wcześnie.

– Dostałem się na wcześniejszy lot – odparł mężczyzna, przyglądając się Phyllidzie z nie ukrywanym zainteresowaniem. – Nie przedstawisz nas sobie?

– Phyllido, to jest Rod Franklin. – Jake czynił to z wyraźną niechęcią. – Będzie szyprem na „Persephone” dla załogi, która przybywa jutro. Rod, to Phyllida Grant.

Opowiedział Rodowi o wypadku Mike’a i o tym, jak Phyllida musiała zastąpić Chris.

– Tym gorzej dla Mike’a – powiedział Rod, podając dziewczynie masywną dłoń. Miał wesołe, niebieskie oczy.

– Tym lepiej dla nas. Dużo żeglowałaś?

– Phyllida wciąż uczy się odróżniać dziób od rufy – skłamał złośliwie Jake. Spojrzał na nią i dziewczyna szybko wyrwała dłoń z uścisku Roda.

Rozzłoszczona własną reakcją uśmiechnęła się promiennie do przybysza.

– Bardzo chciałabym się nauczyć żeglować.

– Nie ma sprawy. Moja załoga zjawi się dopiero jutro po południu. Mogę zabrać cię z samego rana.

– Mamy mnóstwo roboty – wtrącił z ponurą miną Jake.

– Cóż – odparł Rod, spoglądając na nich w zdumieniu.

– To może innym razem.

– Czekam z niecierpliwością. – Tym razem Phyllida ubiegła Jake’a.

– Nigdy nie mówiłaś, że chcesz się uczyć żeglarstwa – zaatakował ją, gdy Rod wyszedł z biura.

– Bo nigdy mnie nie spytałeś – odcięła się, wrzucając tobół do worka na brudną bieliznę. Ciepła atmosfera, która wytworzyła się pomiędzy nimi przed przybyciem Roda, zniknęła zastąpiona starą wrogością. Choć Jake przyznał, że mylił się w stosunku do niej, najwyraźniej nie przestał traktować jej jak niewolnicy. – Nie martw się. Pamiętam, że jestem tu, by pracować, a nie dla przyjemności.

Rod, zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, miał nocować w domu Jake’a. Był wręcz zachwycony, kiedy dowiedział się, że Phyllida też tam mieszka. Okazał się wspaniałym kompanem. Jak z rękawa sypał ciekawymi historyjkami i chociaż większość z nich wiązała się z żeglarstwem, bardzo podobały się Phyllidzie. Tylko Jake był w złym humorze.

Uparł się, że zabierze wszystkich na obiad, twierdząc, że Phyllida wystarczająco dużo czasu spędzała ostatnio w kuchni, lecz jej radość osłabła, gdy dowiedziała się, że zaprosił jeszcze kogoś.

Zmarkotniała do reszty, kiedy tym kimś okazała się wysoka, posągowo zbudowana blondynka o imieniu Val. Jake wybrał ją jako kontrast dla Phyllidy. Val przypominała nieco Chris. Z tym, że brakowało jej ciepła i poczucia humoru kuzynki.

Val była również doświadczoną żeglarką, brała udział w regatach Sydney-Hobart jako członkini żeńskiej załogi. Widać też było, że jest zainteresowana Jakiem, choć ten udawał, że niczego nie zauważa.

Phyllida doszła do smutnego wniosku, że Val byłaby bardziej w typie Jake’a niż ona, co wprawiło ją w ponury nastrój.

Wymówiwszy się od rozmowy, obserwowała podejrzliwie Jake’a. Pochylając głowę w stronę Val, słuchał uważnie relacji o warunkach pogodowych panujących na Bass Strait. Phyllida wodziła wzrokiem po jego twarzy, wpatrując się w kuszącą opaleniznę. Palce zadrżały jej na myśl, że mogłaby dotknąć jego policzków.

Jake, podchwytując jej nastrój, spojrzał na nią swymi zielonymi oczami, a Phyllidę coś ścisnęło za serce. Odwrócenie wzroku od Jake’a wymagało od niej dużego wysiłku. Val, widząc, że Jake przestał się nią interesować, zmierzyła Phyllidę nienawistnym spojrzeniem. Dziewczyna uśmiechnęła się do swej rywalki i odwróciwszy się w stronę Roda, przez resztę wieczoru skupiła się wyłącznie na nim.

Rod był jedynym, który się dobrze bawił. Nie ukrywał, że podoba mu się Phyllida. Schlebiał jej, co irytowało Jake’a. Val, potrząsając burzą blond włosów, usiłowała nawiązać do żeglarstwa, ale Jake zajął się tymczasem Phyllida. Dziewczyna doszła do wniosku, że o to jej właśnie chodziło.

Rod odpłynął następnego popołudnia, a przez kilka następnych dni Jake i Phyllida unikali siebie nawzajem. Jake wychodził wieczorami, nie mówiąc dokąd. Phyllida wyobrażała sobie, że wspólnie z Val natrząsają się z głupiutkiej Angielki, która nie odróżnia dziobu od rufy i nie potrafi zawiązać najprostszego węzła.

Siedziała wieczorami w domu, czując się bardzo samotna, i nawet nie pocieszyły jej wieści od Chris i Mike’a. Chris sądziła, że wróci za dwa tygodnie i wtedy Phyllida będzie mogła zacząć swoje wakacje. Koniec z czyszczeniem, szorowaniem i gotowaniem.

Phyllida usiłowała wzbudzić w sobie entuzjazm podczas rozmowy z kuzynką, ale kiedy odłożyła słuchawkę, ogarnął ją smutek. Koniec sprzątania oznaczał koniec życia na przystani.

Koniec obecności Jake’a.

Żeby czymś wypełnić czas, przesiadywała w kuchni, przygotowując kolejne zestawy potraw dla załóg jachtów. Dzięki temu nie wychodziła na werandę, kojarzącą się jej z pocałunkiem. Jedzenie gotowało się, a ona rozkładała na kuchennym stole podręcznik żeglarstwa i za pomocą sznurka do bielizny ćwiczyła wiązanie węzłów marynarskich na oparciu krzesła.

Pewnego wieczoru zmagała się z węzłem przesuwnym, gdy Jake wszedł niespodziewanie do kuchni. Wrócił z Adelajdy i miał na sobie dobrze skrojone ubranie, co przypomniało Phyllidzie ich pierwsze spotkanie. Całymi tygodniami widywała go w wypłowiałych podkoszulkach i dżinsach, a teraz przypomniała sobie, że Jake jest bogatym przedsiębiorcą.

Pospiesznie wcisnęła podręcznik pod książkę kucharską i zajęła się garnkami.

– Wcześnie wróciłeś – powiedziała bez tchu, zastanawiając się, czemu w jego obecności oddychanie przychodzi jej z takim trudem. Powinna się już do niego przyzwyczaić! – Spodziewałam się ciebie o wiele później.

– Nie spotkałem na szczęście żadnej Angielki z olbrzymią walizką – odparł. – To usprawniło całą podróż.

– Niezbyt się ubawiłeś. – Phyllida zaczepnie wysunęła podbródek.

– Niezbyt – rzekł niechętnie. – W samolocie było bardzo pusto bez ciebie. – Podsunął sobie krzesło, rozluźnił krawat i usiadł. Nachmurzył się, widząc, że Phyllida jest wciąż w fartuszku. – Nie musisz pracować wieczorami, mamy trochę luzu.

– Nieważne – odpowiedziała, zastanawiając się, czy się nie przesłyszała. Czyżby Jake stęsknił się za nią? – Gotuję na zapas, żeby Chris miała mniej pracy po powrocie.

– Rozumiem… – zawahał się. – Czy orientujesz się, kiedy Mike wyjdzie ze szpitala?

– Chyba za dwa tygodnie. Chris dzwoniła dziś wieczorem.

– Dwa tygodnie – powtórzył obojętnym tonem Jake. – To wspaniała wiadomość.

– Tak – zgodziła się bez przekonania.

– Pewnie nie możesz się już doczekać wakacji.

– Tak.

Po chwili krępującej ciszy Jake spojrzał na nią, jakby chciał coś dodać, ale rozmyślił się. Sięgnął do oparcia krzesła.

– Co to?

– Nic takiego. – Phyllida chciała schować podręcznik żeglarstwa, jednak Jake był szybszy. Wyciągnął go spod książki kucharskiej, popatrzył na okładkę i uniósł kąciki warg.

– Odrabiasz lekcje?

– Pomyślałam sobie, że warto przećwiczyć kilka węzłów.

– A to niby, co jest? – zapytał, spoglądając na węzeł.

– Przesuwny.

Jake uśmiechnął się, a Phyllidzie serce podeszło do gardła.

– Ta plątanina ma być według ciebie węzłem przesuwnym?

– Pomyliłam się – tłumaczyła Phyllida. – Instrukcje są takie zawiłe, że ciężko się w nich połapać.

– Bzdura. Węzeł przesuwny jest niezwykle prosty. Siadaj, pokażę ci. – Zaczął rozsupływać sznurek.

Usiadła naprzeciwko, tak stawiając krzesło, by nie stykali się kolanami.

– Zobacz, tu zawijasz, przeciągasz tędy pod spodem i gotowe.

Phyllida nie mogła się skupić na sznurku. Przyglądała się wprawnym palcom, przypominając sobie ich dotyk na twarzy.

– Łatwe, prawda?

Skinęła głową.

– Teraz ty, spróbuj. – Wręczył jej sznurek.

Wzięła go drżącymi dłońmi, niezdolna myśleć o niczym innym, prócz ogarniającej ją nagłej fali pożądania. Zaczęła coś splatać, ale Jake cmoknął z niezadowoleniem i zabrał jej sznur.

– Co za bałagan! Zacznij od nowa.

Tym razem prowadził jej palce. Phyllida odczuwała jego dotknięcia jak serię drobnych, elektrycznych wstrząsów, co zatykało jej dech w piersiach. Zamiast skupić się na sznurze, znów wpatrywała się uważnie w jego palce.

– Rozumiem – wydusiła, gdy cierpliwie, krok po kroku pokazywał jej, jak zawiązać węzeł. Ku jej uldze, Jake rozparł się w krześle.