– Morska choroba – jęknął Jake. – Tylko tego nam brakowało.

– Nic mi nie jest. Wystarczy, że posiedzę sobie pięć minut – upierała się, postanawiając nie dać mu żadnego powodu, by uznał ją za słabą i rozczulającą się nad sobą.

Jake zlekceważył jej protesty i postawił ją na nogi.

– Daj spokój, zawiozę cię do domu.

– Do domu Chris – przypomniała, nie chcąc, by korzystając z jej stanu, zabrał ją do siebie.

– W porządku – westchnął Jake. – Do Chris, jeśli tak bardzo tego pragniesz. Czy zawsze jesteś taka uparta?

– Nie jestem twoją niewolnicą – odparła. – Mam własny rozum.

– Szkoda, że go nie używasz – odciął się. – Zawiozę cię do Chris, ale to po raz ostatni. Jutro musisz sama dotrzeć na przystań, a jeśli sądzisz, że zapłacę za taksówkę, to się mylisz.

– Nie potrzebuję taksówki – rzekła wyniośle, kiedy zatrzymali się przed domem Chris. – Przyjdę pieszo.

Rozdział 5

– Spóźniłaś się!

Phyllida oparła się o otwarte drzwi i zmierzyła Jake’a nienawistnym spojrzeniem. Rano szybko pożałowała swojej buńczucznej zapowiedzi, że przyjdzie pieszo. Obudziła się z głębokiego snu nieprzytomna i obolała. Już sięgała po telefon, by wezwać taksówkę, gdy uświadomiła sobie, że w pośpiechu, z jakim dotarła do Port Lincoln, nie wymieniła pieniędzy.

Chris dała jej, co miała pod ręką, ale wystarczyło to zaledwie na opłacenie wczorajszego kursu na przystań. Wyglądało więc na to, że będzie musiała iść pieszo.

Odsunęła z czoła kosmyk włosów, zastanawiając się, czy wygląda równie okropnie, jak się czuje.

– Przepraszam, ale dotarcie tutaj zajęło mi ponad godzinę.

Wydawało się jej, że idzie dwa razy dłużej pustymi, szerokimi ulicami. Buty boleśnie obcierały jej pokiereszowane stopy. Dobrze przynajmniej, że pamiętała o kapeluszu i teraz wachlowała nim zaczerwienioną twarz.

Jake był wyjątkowo niemiły.

– Skoro zdecydowałaś się przychodzić tu na piechotę, powinnaś wziąć to pod uwagę. Pojutrze zgłaszają się klienci na te łodzie i jeśli będziesz spóźniać się codziennie, nie zdążymy ich przygotować.

– Przecież powiedziałam, że przepraszam – zgrzytnęła zębami Phyllida, ściągając niewygodne buty. – Jutro się nie spóźnię.

– Mam nadzieję – odparł chłodno Jake. – Jeśli chcesz utrzymać tę pracę dla Chris, musisz się bardziej starać. Teraz dokończ porządki na „Calypso” a potem przeniesiesz się na „Valli” i „Dorę Dee”.

Z wściekłością złapała wiadro i ruszyła na molo. Miała ochotę powiedzieć Jake’owi, gdzie ma jego pracę, ale wczoraj wieczorem dzwoniła Chris. Miała zmęczony głos i bardzo martwiła się o Mike’a, więc Phyllida nie chciała przysparzać jej dodatkowych kłopotów.

Zdenerwowało ją to, że Chris rozmawiała z Jakiem i entuzjastycznie odniosła się do pomysłu, by Phyll przeprowadziła się do niego.

– Będę czuła się o wiele lepiej, wiedząc, że mieszkasz u niego, zamiast siedzieć sama. To piękny dom, a Jake powiedział, że się tobą zaopiekuje.

Doprawdy? Phyllida odparła Chris, że się zastanowi, ale nie pragnie, być pod czyjąkolwiek opieką, zwłaszcza Jake’a.

Wściekłość pozwoliła jej przeskoczyć przez reling bez obawy, że wpadnie do wody. Szorowanie pokładu okazało się doskonałą terapią na wzburzone nerwy i skończyła pracę w błyskawicznym tempie. Potem nabrała czystej wody do wiadra i przeszła na „Valli”. Nie był to może najzręczniejszy manewr, ale przynajmniej dokonała tego bez niczyjej pomocy.

Czyściła, szorowała i polerowała zawzięcie, wyobrażając sobie, że trze szczotką twarz Jake’a. Marzyła, by móc z równą łatwością wymazać z pamięci ten okropny pocałunek, smak jego warg, dotknięcie rąk, dreszcz podniecenia…

Wspomnienia wracały natrętnie, w najmniej spodziewanych chwilach. Wówczas ze złością brała się ostro do roboty. Czas minął jej przy tym nadspodziewanie szybko.

Kiedy Jake zawołał ją i spojrzała na zegarek, nie mogła wprost uwierzyć, że już dochodzi pierwsza.

– Chodź na lunch – powiedział. – Masz teraz przerwę.

Phyllida otarła czoło wierzchem dłoni. Udało się jej stłumić złość i doszła do wniosku, że obwinianie Jake’a o wszystko było głupie i dziecinne. W końcu to ona spóźniła się prawie o godzinę.

– Nie mam pieniędzy – odparła, prostując zdrętwiałe nogi. – Czy jest tu gdzieś bank, gdzie mogłabym wymienić funty?

– Załatwisz to jutro, kiedy wybierzemy się po zakupy. Dziś ja stawiam. Wyglądasz na kogoś, kto potrzebuje solidnego posiłku. Kiedy jadłaś ostatnio?

– Na śniadanie zjadłam trochę owoców, wczoraj byłam niezbyt głodna – przyznała. – Chyba po raz ostatni miałam coś porządnego w ustach w samolocie.

– Trudno to nazwać przyzwoitym jedzeniem – mruknął Jake. – Pójdziemy do restauracji na przystani.

– Nie mogę iść tak ubrana! – zaprotestowała, pokazując na szorty i podkoszulek. Włożyła je, bo to były jedyne rzeczy nadające się do brudnej pracy. Poza tym była spocona i umorusana.

– Bez paniki. To nie żaden pięciogwiazdkowy lokal – parsknął Jake. Urwał, patrząc, jak dziewczyna zawiązuje sznurkowe sandałki.

Pomimo ciężkiej pracy, żółty podkoszulek i białe szorty prezentowały się dość świeżo i nawet podkreślały jej wdzięki. Phyllida nie upięła włosów w kok, pozwalając, by swobodnie rozsypały się wokół głowy.

– W rzeczywistości – ciągnął dalej, gdy już się wyprostowała – wyglądasz nawet ładnie, o wiele lepiej niż w tym śmiesznym kostiumie. Szykowny miejski wygląd absolutnie do ciebie nie pasuje.

– A właśnie, że pasuje! – sprzeciwiła się natychmiast, dotknięta określeniem „nawet ładnie”. Też ci komplement! – Może nie zwracasz uwagi na strój, ale w mojej pracy wygląd jest niezwykle ważny.

– W takim razie może to nie jest praca dla ciebie.

– Właśnie że jest. – Praca w Pritchard Price była absorbująca, wciągająca, nawet podniecająca. Taka, jaka powinna być praca. Uwielbiała to. – Praca jest najważniejszą częścią mojego życia.

– Rzekłbym raczej, że najważniejszą twoją cechą jest to, że byłaś gotowa pobrudzić sobie ręce przy ciężkiej pracy, byle pomóc swojej kuzynce – powiedział i ruszył wzdłuż mola.

Phyllida patrzyła w ślad za nim w zdumieniu. Stwierdziła, że Jake jest jakiś nieswój. Skąd wzięła się, pomimo zwykłej niechęci, ta nagła nuta podziwu w jego głosie?

Rupert miał zawsze na podorędziu całą litanię komplementów. Co prawda parę razy podejrzewała, że wyrecytował je machinalnie, bo nawet nie spojrzał, w co się ubrała, ani nie skosztował przygotowanych przez nią potraw. O wiele trudniej było zasłużyć sobie na komplement od takiego mężczyzny jak Jake. Być może nie doceniła w pierwszej chwili tego „nawet ładnie”.

Zgodnie z tym, co zapowiadał Jake, restauracja była niezbyt elegancka, za to jedzenie wyśmienite. Usiedli na tarasie, skąd rozciągał się widok na całą przystań, a Phyllida stwierdziła, że jedzenie od dawna jej tak nie smakowało. Kiedy podano miejscowe owoce morza z kruchą sałatą, rzuciła się na nie zachłannie.

Jake z rozbawieniem przyglądał się, jak dokłada sobie kolejną porcję.

– Czy do wszystkiego zabierasz się z taką zajadłością?

Phyllida z zażenowaniem spostrzegła, że zachowuje się w niezbyt dystyngowany sposób.

– Nie miałam pojęcia, że jestem taka głodna – uśmiechnęła się przepraszająco.

– Och, nie chodzi mi wyłącznie o jedzenie. Zwróciłem uwagę, jak dziś pracowałaś. Natarłaś na jacht z taką furią, że bałem się, że przetrzesz kadłub na wylot.

– To dlatego, że… – urwała nagle. Omal nie przyznała się, że myślała o nim przez cały ranek. – Zawsze wierzyłam w zasadę:, Jeśli coś robisz, zrób to porządnie” – wykręciła się w ostatniej chwili. Była to zresztą prawda. Nie cierpiała fuszerki i raczej gotowa była poniechać czegoś, co nie byłoby wykonane bezbłędnie.

– Czyli wszystko albo nic.

– Można to i tak określić – odparła, znów zerkając do talerza. – Pracy na ogół poświęcam się bez reszty.

– No a co z miłością? Czy również angażujesz się w nią bez reszty, czy jesteś zbyt zajęta robieniem kariery?

W głosie Jake’a znów usłyszała odrobinę goryczy i spojrzała na niego z zainteresowaniem. Ściskał szklankę tak mocno, że aż mu pobielały palce. Zielone oczy pociemniały. Gdy zauważył, że mu się przygląda, zmienił wyraz twarzy.

– Czemu o to pytasz?

– Bo zastanawiam się, czy odpowiadasz pewnemu typowi.

– Jakiemu typowi? ^

– Typowi kobiety ogarniętej obsesją na punkcie swej kariery, gotowej zrobić ją za wszelką cenę.

– Co za bzdury! – oburzyła się Phyllida. – Co ty w ogóle wiesz o takich kobietach?

– Wiem sporo. Byłem z taką żonaty przez pięć lat.

Żonaty? Phyllida odłożyła nóż i widelec wstrząśnięta myślą, że Jake żył z inną kobietą, że ją kochał…

– Nie wiedziałam, że byłeś żonaty.

– To doświadczenie, którego wolałbym nie powtarzać. Moja żona kochała swoją karierę bardziej niż mnie.

Phyllida przypomniała sobie chwilę, gdy stwierdziła, że utrata pracy boli ją bardziej, niż zerwanie z Rupertem i niespokojnie poruszyła się na krześle.

– Może pragnęła osiągnąć sukces równie mocno jak ty?

– powiedziała, starając się wejść w skórę żony Jake’a, chociaż niezbyt mogła sobie to wyobrazić. Jego żona musiała być niezwykle stanowcza, a może Jake, niczym typowy mężczyzna, zazdrościł jej sukcesów zawodowych? – Mężczyznom wolno łączyć małżeństwo z karierą. Czemu odmawia się tego kobietom? Przecież też są do tego zdolne.

– Oczywiście, ale tylko do momentu, kiedy praca nie zmienia się w obsesję, a wszystko inne przestaje się liczyć.

– Kapitalne! I mówi mi to mężczyzna, wolący łodzie od kobiet!

– Nie przejmuj się – roześmiał się nagle Jake. – Pozostaje mi jeszcze mnóstwo wolnego czasu, który poświęcam innym zainteresowaniom, z kobietami włącznie.

– To, co robisz w wolnym czasie, niezbyt mnie interesuje – nieszczerze odpowiedziała Phyllida.

– No pewnie, że nie. – Rozbawiony wzrok Jake’a dotknął ją do żywego.