– Nie jestem niezdarą! Każdy potknąłby się o te głupie sznurki.

– Wczoraj nie widziałem żadnych sznurków, a jednak potykałaś się, ciągnąc walizkę – zauważył podle. – A tak dla porządku, to wcale nie są sznurki tylko olinowanie łodzi.

– Dla mnie wyglądają jak sznurki – mruknęła pod nosem Phyllida. Zeszła w ślad za Jakiem po drewnianych schodkach do zdumiewająco przestronnego i jasnego pomieszczenia, wystarczająco wysokiego, by mogli stać swobodnie. Znajdował się tam stół, a po obu jego stronach wygodne, wyściełane kanapy. W kącie mieściła się niewielka kuchenka umocowana na przegubach i pokrywa z metalową rękojeścią. Phyllida podniosła ją i zajrzała w głąb schowka z jakimś urządzeniem przytwierdzonym do bocznej ścianki.

– Co to jest?

– Lodówka akumulatorowa. Oprócz tego wkładamy do niej kawał lodu i to wystarcza na przechowywanie żywności przez tydzień. Musisz pamiętać o tym, zanim zaczniesz ją napełniać.

– Czyli to jest kuchnia? – Dziewczyna rozglądała się z zaciekawieniem. W rozsuwanych szafkach stały czyste nakrycia i szklanki.

– Nie, to jest kambuz – z naciskiem wyjaśnił Jake, wznosząc oczy do nieba.

– No dobrze, kambuz.

Szybko pogubiła się w żeglarskich terminach, którymi zasypywał ją Jake. Zwiedziła trzy nieskazitelnie czyste kabiny i maleńkie pomieszczenie, w którym był prysznic, wanna i ubikacja. Twarz Jake’a promieniała, gdy pieszczotliwie gładził drewniane wykończenia, pokazywał radia, mapy i kompasy oraz rząd zawiłych instrumentów nawigacyjnych. Phyllida obdarzyła je nikłym zainteresowaniem, aż w końcu Jake stwierdził, że go wcale nie słucha.

– Słucham – zaprotestowała. – To wszystko jest jednak szalenie skomplikowane dla osoby będącej po raz pierwszy na łodzi. – Nie dodała, że rozpraszała ją konieczność nieustannego odsuwania się od Jake’a. Pod pokładem było mało miejsca i co chwila stwierdzała, że się o niego ociera.

Krępowała ją bliskość jego silnego, umięśnionego ciała i mocnych dłoni, żywe wspomnienie pocałunku i wiążących się z tym wszystkich szczegółów – to, jak przytulił ją do siebie, smak jego męskich, twardych warg i żarliwość, z jaką ten pocałunek przyjęła.

Wszystko to bardziej mąciło jej w głowie niż pompy zęzowe, echosondy czy instrumenty podające w węzłach prędkość wiatru.

Ulżyło jej, gdy w końcu wyszli na pokład.

– No i jak ci się podoba? – zapytał, z nie ukrywaną czułością poklepując przezroczystą, plastikową zasłonę.

Phyllida popatrzyła na kadłub i zastanowiła się, czy on również drży, gdy Jake go dotyka.

– Myślę, że wolisz jachty od kobiet – powiedziała zgryźliwie. – To ciekawe, że wszystkie mają żeńskie nazwy.

– Nic w tym niezwykłego – uśmiechnął się Jake. – A skoro o tym wspomniałaś, to rzeczywiście wolę jachty od kobiet. Są równie kosztowne w utrzymaniu, ale żadna kobieta nie zapewni mi obcowania z żywiołem. Jacht pruje fale, jest tylko on, morze i ja. Nie ma ze mną nikogo, kto by marudził i narzekał, że wiatr burzy mu fryzurę!

W jego wypowiedzi zabrzmiało nagle tyle goryczy, że Phyllida odniosła wrażenie, iż miał na myśli konkretną kobietę. Zastanawiała się, jaka była dziewczyna Jake’a. Nie mogła wprost uwierzyć, że będąc z nim, mogła się troszczyć o fryzurę.

– Zatem nie ma miejsca na kobiety w twoim życiu? – zapytała, gdy pomagał jej wejść na molo.

Jake zerknął na nią nieodgadnionym wzrokiem.

– Tego bym nie powiedział.

– Ale nie spotkałeś jeszcze żadnej, która mogłaby rywalizować z żeglarstwem? – Miało to zabrzmieć złośliwie, ale wypadło raczej blado, bo akurat usiłowała wyswobodzić dłoń z jego uścisku.

Jake rozważał jej słowa, wpatrując się w dziecinną buzię Phyllidy, jej wielkie, piwne oczy i rozwiane wiatrem włosy. Wyglądała jak małe, żywe i nieco nieufne stworzenie.

– Jeszcze nie – odparł powoli.

Phyllida poczuła, jak robi się jej gorąco, gdy Jake prześlizgiwał się wzrokiem wzdłuż linii jej odsłoniętej szyi, a potem po szczupłej, zwodniczo delikatnej figurze.

– Czy masz własną łódź, czy wynajmujesz wszystkie?

– Ta przycumowana na końcu jest moja. – Jake wskazał na elegancki jacht o lśniącym drewnianym pokładzie. Mosiężne okucia lśniły w słońcu. – To „Ali B”. Ładny, prawda?

– Wspaniały – przyznała Phyllida, lecz w jej głosie prócz ironii kryła się nutka zazdrości.

– Też tak uważam – roześmiał się, nie zrażony tym Jake. – Chcesz go obejrzeć?

– Myślałam, że mamy pracować – odparła, nie mając zamiaru przyglądać się, jak Jake znów będzie się rozczulał nad jakąś głupią łódką. – Od czego zaczynamy?

– Możesz zacząć od czyszczenia „Calypso” – powiedział. Wrócili do biura, gdzie Jake wręczył jej aluminiowe wiadro pełne szmat, płynów i proszków. – Krany z wodą znajdziesz wzdłuż całego mola.

Phyllida wzięła wiadro i podejrzliwie obejrzała zawartość.

– Czy to wszystko? – spytała, kiedy Jake usiadł bez słowa za biurkiem.

– O co ci jeszcze chodzi?

– Nie powiesz mi, co mam robić?

– Jesteś kobietą sukcesu, Phyllido. Użyj swoich wysokich kwalifikacji umysłowych. Twierdziłaś, że możesz wykonać tę pracę nie gorzej od innych, masz okazję to udowodnić. Sprawdzę wszystko, kiedy skończysz i powiem ci, jak wyszło.

Phyllida dumnie uniosła głowę na myśl, że Jake Tregowan będzie ją kontrolował. Czyżby się spodziewał, że narobi bałaganu? Ona mu jeszcze pokaże!

Idąc po molo, zbliżała się do pierwszej przeszkody. Musi sama wejść na pokład. Nie był to może wielki skok, ale łódka tańcząc na cumie oddalała się złośliwie od pomostu, w chwili gdy Phyllida szykowała się do zrobienia kroku. Kiedy wreszcie przełożyła jedną nogę nad relingiem, łódka znów odsunęła się, i dziewczyna zrobiła głęboki rozkrok. Z najwyższą trudnością utrzymała równowagę i niezgrabnie wdrapała się na pokład, nie wypuszczając wiadra z ręki. Miała nadzieję, że nikt nie widział tych wygibasów.

– Czy chcesz, żebym ci przyniósł wody w wiadrze? – Głos Jake’a sprawił, że odwróciła się gwałtownie. – Wygląda na to, że wejście na łódkę przysparza ci nieco kłopotów.

Oczywiście ją obserwował! Phyllida już zamierzała powiedzieć mu, co może sobie zrobić z tą swoją wodą, ale w porę doszła do wniosku, że z pełnym wiadrem będzie jej jeszcze trudniej.

– Dziękuję – odparła lodowatym tonem i wysypawszy do kokpitu zawartość wiadra, podała mu je.

– Jestem pewien, że taka profesjonalistka jak ty wymyśli parę sztuczek, by doprowadzić łódź do porządku w jak najkrótszym czasie – zauważył ironicznie, stawiając obok niej pełne wiadro.

Trochę wody wylało się i Phyllida z trudem pohamowała się, by nie chlusnąć resztą w uśmiechniętą twarz Jake’a Tregowana. Zadowoliła się pogardliwym spojrzeniem i twardo postanowiła, że wyszoruje łódź tak, że Jake nie znajdzie najdrobniejszej plamki.

Wymagało to cięższej pracy, niż się spodziewała. Słońce przygrzewało przez plastikową kopułę, a bez orzeźwiającego wiaterku zrobiło się duszno. Ubranie przykleiło się do niej, a po plecach spływały strużki potu.

Na „Calypso” mieszkało sześć osób, schodzących bez przerwy na plażę, o czym świadczyły ogromne ilości wymiatanego piasku. Równie dużo czasu zajmowało im jedzenie i picie. Musiała odskrobywać większość garnków, a zainstalowany na rufie grill był tak zaświniony, że odstawiła go na bok, by wyszorować go potem w ciepłej wodzie.

Zdjęła brudną pościel, wytarła zlew i muszlę, wyginając się w nieprawdopodobny sposób, by dotrzeć do każdego zakamarka, wyczyściła kuchenkę do połysku i umyła podłogę. Kiedy już nie mogła wytrzymać gorąca, wyniosła brudną pościel do kokpitu, wystawiając się na ożywczy powiew wiatru.

Twarz miała zaczerwienioną, włosy zmierzwione. Czuła się jak wyżęta ścierka. Widok Jake’a rozpartego wygodnie na sąsiedniej łódce nie poprawił jej humoru. Siedział na wyższej części kokpitu, nogi oparł o schowki i polerował jakieś metalowe przedmioty. Słońce igrało w wodzie, jacht kołysał się łagodnie na wietrze. Wyglądał na odprężonego i zadowolonego z życia.

– Widzę, że dajesz personelowi przykład ciężkiej pracy – odezwała się jadowitym tonem, wpychając pościel do schowków.

Jake przyglądał się jej z rozbawieniem. Trudno byłoby rozpoznać w niej elegancką dziewczynę z lotniska w Adelajdzie. Była spocona i całkiem wykończona.

– Muszę słyszeć radio i telefon – wyjaśnił, odkładając szmatę. – W ten sposób, zamiast siedzieć w biurze, robię coś pożytecznego.

– Tu również usłyszałbyś wszystko – powiedziała, wskazując na duszną kabinę. – A ja mogłabym posiedzieć na pokładzie.

– Umiesz poskładać z powrotem kołowrót? – spytał uprzejmie, pokazując na porozkładane części.

– Nie.

– To dlatego ja jestem tu, a ty tam. Jeśli pragniesz lżejszej pracy, musisz się nauczyć więcej o łodziach. – Znów zabrał się do polerowania.

– Wystarczająco nauczyłam się o tym, co jest pod pokładem – mruknęła, wracając na dół.

Wreszcie skończyła. Dźwigając ostrożnie wiadro, wylała brudną wodę za burtę i powkładała do środka otrzymane od Jake’a przybory. Potem zaprosiła go na inspekcję.

Z gracją kota przeskoczył z łódki na łódkę. Phyllida pomyślała o własnej niezdarności. Obserwowała, jak Jake metodycznie sprawdza kabiny.

– Nie wyczyściłaś lodówki, jest pełna wody. W schowkach pod siedzeniami bałagan, ale ogólnie nieźle.

Nieźle! Phyllida odsunęła kosmyki z czoła. Nigdy w życiu nie pracowała tak ciężko, a pochwałą było jedynie „nieźle”.

– To tylko pod pokładem – dodał, sadowiąc się obok niej w kokpicie. – Do wyszorowania pozostał jeszcze pokład i kokpit. Trzeba też przejrzeć wyposażenie.

– Teraz? – Spojrzała na niego przerażonym wzrokiem. Nie miała siły nawet wstać, a co dopiero mówić o dalszym sprzątaniu.

– Jutro – nachmurzył się Jake. – Wyglądasz, jakbyś wpadła pod ciężarówkę. Dobrze się czujesz?

– Skoro o tym mowa, to dziwnie się czuję – powiedziała. Czuła się dobrze, dopóki nie usiadła, a kołysanie nagle przyprawiło ją o nudności.