Aria z najwyższym trudem ukryła wstrząs. Czyżby cała Ameryka była właśnie taka? Pełna ludzi, którzy porywają i strzelają, nazywają kobiety „słoneczkiem” i ciskają nożami? Postanowiła jednak zachować godność; pod żadnym pozorem nie mogła sobie pozwolić na łzy.

Nie miało sensu próbować rozpinania guzików sukni. Aria nigdy nie rozbierała się sama i zupełnie nie wiedziała, jak się to robi. Przycisnęła sobie do piersi suchy mundur i położyła się jak najdalej od tubylca. Nie mogła jednak powstrzymać dreszczy.

– Co tam znowu? – burknął plebejusz i usiadł. – Jeśli się boisz, że cię zgwałcę, to niepotrzebnie. Nigdy w życiu nie spotkałem mniej interesującej kobiety.

Aria dalej drżała.

– Czy jeśli wyjdę na deszcz, to zdejmiesz z siebie ten żagiel, w który jesteś zawinięta, i przebierzesz się w suche ubranie?

– Nie wiem jak – odparła zaciskając zęby, żeby nie było słychać szczękania.

– Czego nie wiesz?

– Czy byłbyś łaskaw na mnie nie krzyczeć? – spytała. Usiadła i wyprostowała plecy. – Nigdy w życiu sama się nie rozbierałam. Guziki… nie wiem jak…

J.T. otworzył usta ze zdumienia. Ale czego właściwie miał się spodziewać? Jak niby wyobrażał sobie następczynię tronu? Czyżby myślał, że taka paniusia pucuje srebra i ceruje skarpetki? Dziewczyna usiadła jeszcze bardziej sztywno.

– Nigdy nie musiałam się sama ubierać. Na pewno mogłabym się nauczyć. Gdybyś wytłumaczył mi od początku…

– Obróć się – powiedział i okręcił ją za ramię, żeby ustawiła się plecami do niego. Zaczął rozpinać suknię.

– Mam wrażenie, że nie zniosę więcej dotykania… jak ty się właściwie nazywasz?

– J.T. Montgomery.

– Więc dobrze, Montgomery, sądzę…

Obrócił ją z powrotem twarzą do siebie.

– Porucznik marynarki Stanów Zjednoczonych Montgomery, a nie jakiśtam Montgomery! Nie twój pieprzony kamerdyner, tylko porucznik. Dotarło, księżniczko?

Czyżby ten człowiek musiał wywrzaskiwać każde słowo?

– Oczywiście. Rozumiem, że chcesz używać swojego tytułu. Czy ten tytuł jest dziedziczny?

– Lepiej, księżniczko. Jest zapracowany. Dostałem go za… za zapinanie własnej koszuli. Dobra, wyskakuj z tej sukni… a może chcesz, żebym osobiście cię rozebrał?

– Dam sobie radę.

– W porządku. – Odwrócił się od niej i z powrotem się położył.

Zdejmując suknię, Aria nie spuszczała z niego wzroku. Nie odważyła się ściągnąć kilku warstw przemoczonej bielizny, więc gdy jakoś wciągała przez głowę biały mundur, wciąż było jej nieprzyjemnie. A dopełnienie tej operacji kosztowało ją wiele wysiłku. W każdym razie minęło sporo czasu, nim i ona mogła się położyć.

Gumowa podłoga namiotu była wilgotna, bielizna kleiła się Arii do ciała, mokre i splątane włosy sprawiały okropne wrażenie. Po paru minutach znów zaczęły nią trząść dreszcze.

– Cholera jasna – powiedział porucznik Montgomery, przetoczył się na drugi bok, okrył Arię kocem i przyciągnął ją do siebie. Była odwrócona do niego plecami.

– Chyba nie mogę… – zaczęła.

– Zamknij się – burknął. – Zamknij się i śpij.

Jego potężne ciało dawało tyle ciepła, że przestała protestować. Przed zaśnięciem zdążyła się jeszcze pomodlić z nadzieją, że matka nie patrzy teraz na nią z nieba.

3

Gdy Aria zbudziła się rankiem, była sama. Przez chwilę leżała nieruchomo i przypominała sobie wydarzenia poprzedniego koszmarnego dnia. Koniecznie musiała wrócić, do bazy marynarki wojennej i dać znać całemu światu, a szczególnie swemu dziadkowi, że jest bezpieczna. Wypełzła z namiociku i stanęła. Na polanie paliło się małe ognisko, ale nie zauważyła ani śladu mężczyzny. Munduru, który miała na sobie, było stanowczo za dużo: dłonie ginęły jej w rękawach, bluza sięgała do kolan, a mankiety spodni plątały się pod stopami. Potykając się, podniosła z ziemi mokrą suknię.

Deszcz przestał padać i poranek zapowiadał się pogodnie. Słoneczny żar już palił. Polana była naprawdę nieduża, otoczona dookoła drzewami z lśniącymi liśćmi. Ten prostak nadal nie dawał znaku życia. Aria nasłuchiwała chwilę, po czym ostrożnie zdjęła z siebie marynarski mundur.

– Jest za gorąco na tyle bielizny – powiedział mężczyzna za jej plecami.

Aria głośno zaczerpnęła haust powietrza i przycisnęła suknię do piersi. J.T. podniósł z ziemi swój biały mundur z marsową miną przyjrzał się plamom.

– Nie szanuje pani cudzej własności, to pewne.

– Nie „pani”. Jestem…

– Wiem. Jesteś moją królewską kulą u nogi. Nie mogłaś trochę poczekać? Niechby urządzili to polowanie na ciebie w niedzielę rano. No, więc jak? Zamierzasz wsadzić ożaglowanie na siebie czy będziesz je trzymała do końca świata?

– Musisz odejść. Nie mogę się ubierać w obecności mężczyzny.

– Księżniczko, stanowczo przeceniasz swoje wdzięki. Mogłabyś paradować przede mną nago tam i z powrotem, a i tak nie byłbym zainteresowany. Ubierz się szybciej. Będziesz obierać krewetki.

Aria potrzebowała dłuższej chwili, żeby ochłonąć.

– Nie wolno ci mówić do mnie w taki sposób.

Podszedł do niej i chwycił za ciężką czarną suknię, którą się zasłaniała. Nie bacząc na jej przerażenie, wziął nóż i obciął długie rękawy, a potem również połowę długości spódnicy. Zwrócił odzienie Arii.

– Tak powinnaś czuć się lepiej. I zdejmij z siebie przynajmniej połowę bielizny. Nie wyobrażaj sobie, że znowu będę cię ratował, tym razem z powodu udaru słonecznego. Już wystarczająco dostałem w kość.

Wziął z ziemi siatkę na ryby i stanął nad małym strumieniem.

Aria nie mogła uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Ciotka ostrzegała ją, że Amerykanie są barbarzyńcami, nie znają manier i nie należy im ufać, ale ten mężczyzna z pewnością był gorszy od pozostałych. Niemożliwe, żeby cały kraj zamieszkiwali osobnicy, którzy nie przejawiają najmniejszego szacunku dla władców.

W dziesięć minut później, gdy J.T wrócił z masą wijących się krewetek, Aria wciąż stała w tym samym miejscu.

– Czekasz na służącą? Dobra, zaraz ci pomogę. – Odrzucił krewetki na ziemię, chwycił za suknię i bezceremonialnie naciągnął ją Arii przez głowę, przy okazji zadrapując jej nos usztywnieniem talii. Szarpnął jeszcze raz i przełożył ręce Arii przez krótkie już rękawy. Wreszcie zapiął jej guziki na plecach z delikatnością rekina atakującego zdobycz.

Przez cały czas Aria stała sztywno wyprostowana. Ten człowiek był nienormalny. Umysłowo chory. Odsunęła się od niego i usiadła na drewnianej skrzyni. Suknia sięgała jej do pół łydki i odsłaniała ramiona.

– Teraz możesz podać mi śniadanie – powiedziała najuprzejmiej, jak umiała.

Nawet na nią nie spojrzał, tylko cisnął jej na kolana siatkę z wijącymi się krewetkami. Aria nie krzyknęła, nie zerwała się ze skrzyni, nie okazała odrazy, jaką poczuła.

– Czy możesz pożyczyć mi nóż? – spytała.

Popatrzył na nią zaciekawiony i podał jej narzędzie.

Księżniczka je to, co przed nią stawiają, powtarzała sobie w myśli jak zaklęcie. Nie wolno obrażać poddanych odmową skosztowania ich potraw. Ostrożnie otworzyła siatkę. Na widok dziesiątek stworzeń z wyłupiastymi oczami i niezliczonymi odnóżami żołądek podszedł jej do gardła. Wzięła głęboki oddech, żeby zapanować nad słabością, potem nadziała krewetkę na nóż i wolno zaczęła podnosić stworzenie do ust. Im bliżej celu było, tym wolniej poruszała ręką. Odnóże krewetki dotknęło jej warg. Zamknęła oczy. Bała się, że zwymiotuje.

Mężczyzna złapał ją za rękę w chwili, gdy zamierzała wsadzić sobie krewetkę do ust. Podniosła powieki i spojrzała na niego.

– Taka jesteś głodna? – spytał cicho.

– Wasze jedzenie na pewno jest wyśmienite. Po prostu nigdy dotąd go nie jadłam. Na pewno będzie mi smakowało tak samo jak wam.

Spojrzał na nią dziwnie, po czym odebrał jej nadzianą na nóż krewetkę i zdjął siatkę z kolan.

– Najpierw trzeba je oczyścić i ugotować.

Patrzyła, jak mężczyzna zwala całą porcję krewetek do garnka z wrzątkiem.

– Nigdy dotąd nie widziałaś krewetek?

– Widziałam, ale tylko na talerzu. Wtedy nie są podobne do tych różowych wijących się istot. Nie poznałam.

– A mimo to zamierzałaś zjeść je na surowo. Skąd pochodzisz?

– Z Lankonii.

– Ach, słyszałem. Góry, kozy i winogrona, prawda? Co robisz w Stanach Zjednoczonych?

– Zaprosił mnie wasz rząd. Na pewno bardzo się niepokoją z powodu mojego zniknięcia. Musisz…

– Nie zaczynaj od nowa. Gdyby był sposób, żeby natychmiast zabrać cię z tej wyspy, to na pewno bym cię zabrał. Wierz mi, siostro.

– Nie jestem twoją siostrą, jestem…

– Królewską zarazą. Dobra, obetnij im łebki i obierz je, a ja tymczasem przyrządzę sos.

– Wybacz, ale nie jestem twoją kucharką ani pokojową.

Stanął nad nią, zasłaniając słońce. Znów był w szortach i nie dopiętej koszuli. Miała przed oczami jego potężne, śniade, gęsto owłosione uda.

– Jesteś teraz w Stanach Zjednoczonych, księżniczko, a tu wszyscy jesteśmy równi. Żeby jeść, trzeba pracować. Nie będę podawał ci posiłków na złotym półmisku. – Cisnął do jej stóp nóż i kawałek drewna wyrzuconego przez morze. – Obcinaj i obieraj.

– Nie sądzę, żeby waszemu rządowi spodobało się takie traktowanie mojej osoby, poruczniku Montgomery. Rząd Stanów Zjednoczonych bardzo interesuje się naszym wanadem, a ja wcale nie jestem pewna, czy zgodzę się na sprzedaż, jeśli nie będę dobrze traktowana.

– Dobrze traktowana! – burknął. – Uratowałem ten twój kościsty tyłek i zobacz, ile mnie to kosztowało. – Ściągnął koszulę z lewego ramienia. Ujrzała głębokie, nabrzmiałe, paskudnie wyglądające bruzdy i na wpół zabliźnione rany na ramieniu, żebrach i dalej w dół, aż do gumki szortów. Nogę także miał uszkodzoną. Tam rany wydawały się głębsze i zagojone znacznie gorzej.

Odwróciła się od tego widoku.

– Nie pokazuj mi takich rzeczy. Proszę, żebyś w mojej obecności przebywał ubrany.