Aria i J.T. rozdzielili pozostałe dzieci wśród innych mieszkańców pałacu, aż w końcu wszystkie zostały wyszorowane od stóp do głów.

– No, i dobrze – powiedział J.T. Wspólnie z Arią wykąpał czternaścioro dzieci, po czym oddali je pod opiekę dam dworu, by je nakarmiono i ubrano we wszystko, co tylko może pasować na dzieci. Gdy wreszcie zostali sami, usiedli na wilgotnej, marmurowej posadzce w łazience Arii.

– Czemu tak na mnie patrzysz? – spytała Aria.

– Przypominam sobie tę kobietę na wyspie, która wszystkiego żądała. Nie chciałaś nawet pozwolić, żeby człowiek z ludu siedział obok ciebie, a teraz sama wykąpałaś tyle zwyczajnych dzieci.

– Lankonia potrzebuje dzieci. Cokolwiek zrobiłam, służy to mojemu krajowi.

– Naprawdę? Czy mam rozumieć, że wszystko robisz wyłącznie dla swojego kraju?

Sekundę później leżał na niej; ich ręce zdzierały mokre, pochlapane mydłem ubrania. Gnało ich gorączkowe pragnienie.

– Dziecino, och, dziecino, stęskniłem się za tobą – powtarzał J.T., obejmując jej piersi.

Kochali się na zimnej, marmurowej podłodze. Potem J.T. podniósł ją z ziemi i posadził na krawędzi wanny. Tam rzucił się na nią z nową energią, aż w końcu Aria wpadła do wody, która pozostała po kąpieli. J.T. nie przerwał jednak, tylko szarpnął za łańcuszek i wyciągnął zatyczkę. Dalej powtarzał długie, mocne pchnięcia, a woda spływała do rur. Skończyli się kochać razem, spleceni na dnie marmurowej wanny.

J.T. poruszył się pierwszy. Nagle spojrzał na Arię, jakby była czymś odrażającym, i wygramolił się na posadzkę.

– Muszę iść. Muszę się stąd wynosić – wymamrotał, naciągając mundur. Pragnął oddalić się od Arii tak szybko, jak tylko potrafił. Wybąkał do widzenia i uciekł z jej apartamentów, jakby goniły go legiony diabłów.

Zlekceważył strażników przy drzwiach i pośpieszył korytarzem, zbiegł ze schodów i znalazł się na zewnątrz. Zatrzymał się dopiero w Królewskim Ogrodzie. Drżącymi rękami zapalił papierosa.

Uwiedzenie, pomyślał. W tym kraju wszystko jest uwodzicielskie.

Gdy tylko chciał coś zjeść, jedzenie na niego czekało. Rzucał ubranie gdziekolwiek bądź, a po minucie już go nie było. Zawsze w pobliżu czekali milczący ludzie, gotowi spełnić jego najdrobniejszy kaprys. Jeśli chciał, by przygotowano mu samochód, wystarczyło powiedzieć.

No, i wciąż miał wybór! Mógł prowadzić samochód sam albo zażyczyć sobie kierowcę. Mógł wstawać wcześnie albo spać do późna. Mógł nic nie robić albo pracować po dwadzieścia godzin dziennie. Mógł pływać, jeździć konno, wspinać się na góry, ćwiczyć z atletami, spacerować po bezkresnych ogrodach. Wolność, jaką dawały te wszystkie wybory, była upajająca. J.T. oparł się o drzewo i zaciągnął tytoniowym dymem.

Była też Aria, najbardziej uwodzicielska ze wszystkiego. Patrząc, jak wygląda w sukni zmoczonej wodą po kąpieli dzieci, przypominał sobie kobietę poznaną na wyspie. Król powiedział, że Aria jest dobra i pełna ciepła, ale J.T. do tej pory mu nie wierzył. A jednak taka była, choć skrywała to pod maską wyniosłości.

Teraz rozumiał ją lepiej. Przecież wychowano ją w przekonaniu, że świat istnieje po to, by jej służyć. Zastanowiło go, jaki on sam by był, gdyby wychowano go właśnie w ten sposób. Czy upodobniłby się do Toby’ego i urządzał dąsy, gdyby znalazł skrawek listka w truskawkach? Czy przyzwyczaiłby się do kaszmirowych swetrów tak, że ciskałby je na podłogę jak Gena? Czy przywykłby do służących na tyle, że nie zauważałby ich obecności? Czy wierzyłby, że władzę nad innymi ma z woli Bożej?

Czuł zatęchłą atmosferę tego pałacu, lecz mimo to pozwalał się jej uwodzić, stawał się jej częścią. Od dzieciństwa uwielbiał gorącą czekoladę. Nigdy o tym nie wspominał, bo wiedział, że nieprawdopodobnie wyćwiczona służba pałacowa przygląda się temu, co kto je, i dba o to, żeby ulubione produkty zawsze były pod ręką. Właśnie przed chwilą przerwał rozmyślania i pociągnął za sznur dzwonka przy łóżku, i natychmiast zjawił się Walters, który przyniósł mu filiżankę gorącej czekolady.

Przez ostatnie kilka dni, odkąd nabrał przekonania, że Straż Królewska jest w stanie zapewnić ochronę Arii, pracował po wiele godzin. Zatrudnił dwóch sekretarzy Arii, dwóch inteligentnych mężczyzn, którzy na ogół nie narzekali na nadmiar obowiązków. Pomagali mu w sprawdzaniu, kto potrzebuje pieniędzy lub kto skorzystałby na śmierci Arii. Wprawdzie Aria podróżowała po kraju, jakby nikt nigdy nie próbował jej zabić, ale J.T. nie zapominał o tym ani na chwilę. Swym zachowaniem wprawiał w ciężkie zakłopotanie kamerdynera Arii, który traktował go jak członka rodziny królewskiej. Tymczasem J.T. spędzał mnóstwo czasu z personelem kuchennym, chcąc usłyszeć jak najwięcej plotek. Miał jednak wrażenie, że nikt nic nie wie. Nie zbliżył się ani na krok do rozwiązania zagadki zamachów na życie Arii.

Starał się traktować swój pobyt w Lankonii jak pracę do wykonania i nic poza tym, ale mu się nie udawało. Po pierwszym rozstaniu z Arią był wściekły, prawie się cieszył, że udało mu się jej pozbyć. Wciąż pamiętał, w jaki gniew wpadł, gdy dowiedział się, że Aria go oszukała i przyjdzie mu zostać w Lankonii na zawsze. Wtedy myślał tylko o tym, że Aria domaga się od marynarza życia na lądzie. A poza tym wkurzyło go, że dał się zrobić w konia jak dziecko. Dziadek Arii, który polecił mu zostać w Lankonii, bynajmniej nie poprawił mu humoru.

Minęło jednak kilka tygodni i J.T. lepiej zrozumiał, co to znaczy być członkiem rodziny królewskiej. Widział, jakie znaczenie ma Aria dla zwykłych ludzi. Mieszał się z tłumem, więc słyszał ten szczególny ton poważania, który przybierano mówiąc o następczyni tronu.

Dopalił papierosa, zdeptał niedopałek i uśmiechnął się na wspomnienie dnia spędzonego z Arią w winnicy. Wtedy nie była księżniczką, tylko jego dziewczyną. Był z niej dumny. Patrzył na twarze ludzi, początkowo widział, jak nieufnie się do niej odnoszą, ale potem zobaczył też, jak bardzo ją lubią. Właśnie lubią, w staroświecki sposób, nie dlatego że to ich obowiązek, lecz dlatego, że Aria jest sympatyczna, wesoła i interesuje się ich życiem.

Tego wieczoru było mu bardzo, bardzo trudno się z nią rozstać. Naturalnym zakończeniem dnia byłoby iść z nią do łóżka, tak jak powinien zrobić prawdziwy mąż. Wiedział jednak, że nie wolno mu Arii dotykać, bo jest tylko pożyczona i będzie musiał ją oddać.

Od tej pory trzymał się na dystans. Starał się o niej zapomnieć i miał nadzieję, że również ona go zapomni. Za każdym razem, gdy widział ją z tym hrabciem, coś ściskało go w piersi, ale się nie wtrącał. Musiał jednak przyznać, że część plotek, które go doleciały, sprawiła mu niewysłowioną przyjemność. Aria przeszła przez tłum i poczęstowała się chlebem upieczonym przez wieśniaczkę, a potem z wdzięczności przesłała jej stadko kur. J.T. wątpił, czy Aria zdaje sobie sprawę z tego, jak takie zachowania przysparzają popularności wśród ludu.

Udawało mu się wytrwać w postanowieniu, choć czasem tracił panowanie nad sobą. Jakże podobała mu się Aria na placu ćwiczeń wojskowych, gdy zagroziła strażnikowi. Zupełnie jakby była wodzem na miarę Kowana. A potem ten wspaniały atak zazdrości o Genę! To kobieta, a nie następczyni tronu popędziła w gniewie do konia. Że też później musiał spokojnie patrzeć, jak porywa mu ją sprzed nosa ten nadęty hrabcio. Tępak nie pojmował, że to, co Aria robi poza oficjalnym harmonogramem zajęć, jest o niebo ważniejsze od herbatek z tłustymi arystokratkami. J.T. miał ochotę rozgnieść tego afektowanego gnojka. Kapitan straży położył mu dłoń na ramieniu dosłownie w ostatniej chwili.

I w końcu stało się najgorsze ze wszystkiego, co mogło się stać: znowu się z nią kochał. Nie długo, bez pośpiechu, przez całą noc, tak jak mu się marzyło. Uległszy wreszcie pragnieniu, które musiał tłumić za każdym razem, gdy ją widział, po prostu rzucił się na nią. A ona odpowiedziała tą samą namiętnością co poprzednio.

Musiał z tym skończyć! Trzymać ręce z dala od Arii i skupić się na zadaniu, które należało wykonać. Strażnikom zalecił szczególną czujność, wyczuwał bowiem, że w najbliższych dniach szykuje się następny zamach na życie następczyni tronu. Był pewien, że tym razem sprawca zostanie ujęty. Natychmiast po tym zamierzał wrócić do Stanów.

Zamknął oczy, wciągnął w nozdrza zapach sosen i kwiatów. Wyobraził sobie morze. Ożeni się z jakąś milą dziewczyną, która lubi morze, osiądzie w Warbrooke, będzie pracować w rodzinnej stoczni i wychowywać gromadkę dzieciaków. Chciał mieć zupełnie zwyczajne życie, nic szczególnego. Nie rządzić żadnym królestwem. Nie mieć złotego tronu. Nie mieć korony. Nie śmiać się z żartów pięknej księżniczki.

– Cholera jasna! – zaklął na głos. Pomyślał, żeby zbudzić Franka i porozmawiać z nim o jakimś projekcie albo jeszcze lepiej od razu wziąć się do przeróbki starych silników samochodowych. Nigdy nie widział ludzi, którzy wiedzieli o konserwacji maszyn tak mało jak Lankończycy. Stanowczo potrzeba tu było kilku szkól zawodowych, żeby młodzi ludzie mogli się dowiedzieć, jak dbać o sprzęt. Dlaczego właściwie w tym kraju nie ma przyzwoitej uczelni rolniczej? I dlaczego dziewczęta nie uczą się na sekretarki i pielęgniarki?

Przerwał ten potok myśli; wziął głęboki oddech. Nie jemu martwić się o Lankonię. Za parę tygodni już go tu nie będzie, a to, co zrobią król Julian i królowa Aria, nic go nie obchodzi.

Mijając garaż, zauważył, że wszystkie światła się palą. Usłyszał dudniący, gniewny głos Franka Taggerta:

– Mówiłem: klucz francuski, a nie kombinerki.

– Skąd mam wiedzieć, które jest które? – J.T. usłyszał niemniej rozzłoszczony głos Geny. – Jestem księżniczką, a nie mechanikiem samochodowym.

– Właśnie widzę, że do niczego się nie nadajesz. To jest klucz francuski. Ojej, żabko, nie plącz.

J.T. roześmiał się w mroku i pomyślał, że lepiej tym dwojgu nie przeszkadzać. Wyglądało na to, że Geną poszłaby za Frankiem na koniec świata. Jutro pewnie będzie się zastanawiać, co widziała w takim staruchu jak on, J.T.