J.T. uśmiechnął się do niej, rozcierając uderzone ramię.

– Mogę umrzeć ze wstydu, ale tylko tyle. Powiedz Raxowi, że nie mówiłaś poważnie.

Aria wiedziała, że wielu żołnierzy przygląda im się z zaciekawieniem. Szczerze żałowała, że zrobiła z siebie takie pośmiewisko, ale zanim zdążyła się odezwać, na plac wbiegła Gena. Była prawie naga, miała na sobie tylko sukieneczkę do pół uda, zasłaniającą jedno ramię, i grubą, złotą bransoletę na prawym przedramieniu.

– J.T., miły – jęknęła Gena i opadła przy nim na kolana. – Czy wszystko w porządku? Czy nic ci się nie stało?

Aria bez słowa wstała i z godnością odeszła. Już miała dosiąść konia, gdy dopadł jej J.T. Chwycił ją za ramię i pociągnął ku drzewom. Usiłowała się wyswobodzić z jego uścisku.

– Chodź, dziecino, nie złość się – uspokajał ją, głaszcząc jej ramiona.

Skóra J.T. była rozgrzana i okryta potem. Aria miała jego tors o centymetry przed twarzą.

– Musiałem coś z nią zrobić. Wszędzie za mną łaziła, więc oddałem ją pod opiekę kobietom, żeby trochę z nimi poćwiczyła. W ten sposób nie sprawia kłopotów.

– A tobie się podoba. Bez wątpienia widok Geny w tej kusej spódniczce… – Nie dokończyła, bo zamknął jej usta pocałunkiem. Gdy skończył, brakowało jej tchu. Przytuliła policzek do jego wilgotnej piersi.

– Nie powinniśmy tego robić – powiedział po dłuższej chwili. – Będzie nam trudniej się rozstać. Powiedz lepiej, co robiłaś dziś rano.

– Gena jest taka ładna – powiedziała Aria, tuląc się do niego jeszcze mocniej.

Odsunął ją na tyle, by móc wygodnie na nią spojrzeć.

– Nie taka ładna jak ty. I nie taka bystra. I nie ma w sobie tyle kobiecości.

– Naprawdę? – Na jej twarz powracał uśmiech.

– Naprawdę. – Pocałował ją znowu, tym razem delikatnie. – A teraz powiedz, co robiłaś. Czy straż cię pilnuje? Czy byłaś bezpieczna? Chodź, wrócimy na plac. Poczęstuję cię piwem i porozmawiamy.

Skończyło się na tym, że Aria spędziła całe popołudnie na placu ćwiczeń. Pierwszy raz zobaczyła też ćwiczące kobiety, a przy okazji Genę uczącą się walki wręcz. Mężczyźni przyglądali się pojedynkom z wielką powagą, ale w ich oczach Aria dostrzegła ogniki wesołości. Zrobiło jej się przykro, że okazała zazdrość o młodszą siostrę, która patrzyła na nią z jawnym uwielbieniem.

Aria pochyliła się do J.T.

– Jaki jest ten Frank, który ma przyjechać? – spytała.

J.T. popatrzył na Genę i zaczął się uśmiechać.

– Możliwe, że akurat w sam raz dla niej, chociaż nie sądzę, żeby chciał tu zostać. Będzie pasował do tego otoczenia zupełnie tak samo jak ja.

Arii zachciało się śmiać, bo jeśli ktokolwiek tu pasował, to właśnie Jarl. Był ubrany w białe kimono, miał nagie uda, siedział na drewnianym stołku i popijał piwo. Mógłby być jednym z żołnierzy Straży Królewskiej. Kapitan straży pochwycił jej spojrzenie i uśmiechnął się, jakby przechwycił tę myśl.

W pięć minut później rozpętało się piekło, przyjechał bowiem Julian w długiej, czarnej limuzynie. Prostackie zachowanie Arii przejęło go zgrozą, tym bardziej że następczyni tronu była już spóźniona na herbatkę w Towarzystwie Miłośniczek Historii. Aria odjechała z nim, otoczona żołnierzami, zanim Julian zdążył zobaczyć Genę w niekompletnym stroju.

Przez cztery kolejne dni Aria starała się zachowywać jak należy. Rankiem odbywała przejażdżki z Julianem i sześcioma strażnikami, potem udzielała przedpołudniowych audiencji, o dziesiątej opuszczała pałac i brała udział w niezliczonych spotkaniach. Jarla nie widywała. Nie przychodził na kolację, nie pokazał się też na występie Narodowej Opery Lankońskiej. Sopranistka była nie najlepsza, więc tenor bez przerwy zasłaniał ją na scenie. To z kolei irytowało śpiewaczkę, która fałszowała coraz gorzej. Aria obawiała się, że zaśnie.

Gdy następnego ranka jadła śniadanie, do sali jadalnej wkroczył J.T. – wyglądał na zmęczonego.

– Zaraz przylatuje Frank. Jedziesz ze mną?

Aria szybko dopiła filiżankę herbaty i wyszła z nim ku zdumieniu krewnych zgromadzonych przy stole. Odezwał się dopiero, gdy jechali na lotnisko, siedząc obok siebie na tylnym siedzeniu samochodu. Zdawał się pożerać ją wzrokiem.

– Tęskniłem do ciebie. – Ujął jej dłoń i mocno uścisnął. Przez chwilę milczeli, po czym nagle zaczęli mówić jedno przez drugie.

J.T. opowiedział jej, że pracował po osiemnaście godzin dziennie. Jeździł po Lankonii i usiłował tłumaczyć plantatorom, że można przerobić winogrona na rodzynki. Dwa razy rozmawiał drogą radiową z prezydentem Rooseveltem i wyglądało na to, że Stany Zjednoczone kupią rodzynki.

– Ale niezbyt wiele – powiedział J.T. – W Kalifornii rosną miliony winogron na rodzynki. – Westchnął. – Musimy pomyśleć, jak inaczej postawić twój kraj na nogi.

– Musimy – powtórzyła szeptem Aria. – Ty i ja.

Gdy przybyli na lotnisko, właśnie lądowały dwa amerykańskie samoloty. Z pierwszego wysiadło kilku starszych mężczyzn i stu żołnierzy. Ci ludzie mieli się zająć wydobyciem wanadu.

Z drugiego samolotu wysiadł człowiek metr osiemdziesiąt wzrostu, który równie dobrze mógł mieć dwadzieścia lat jak czterdzieści pięć. Był ciemnowłosy, miał czarne oczy i wielkie ciało, które sprawiało takie wrażenie, jakby ważyło znacznie więcej niż w rzeczywistości. Na ładnej twarzy gościł gniewny grymas.

– To jest właśnie Frank – powiedział J.T., ciągnąc Arię za sobą.

– On ma niby siedemnaście lat? A dlaczego jest taki zły?

– Urodził się w złym humorze, ale się go nie bój. To dobre dziecko.

Aria stała nieco z tyłu, podczas gdy J.T. ściskał dłoń Frankowi.

– To jest jej wysokość księżniczka Aria – powiedział w końcu J.T.

– Miło mi – odparł chłopak, wyciągając do niej rękę. Aria wymieniła z nim uścisk dłoni. Frank spojrzał znowu na J.T. i Aria jakby przestała dla niego istnieć. – Kiedy bierzemy się do roboty? Przywiozłem kupę narzędzi i będę gotów, jak tylko skończy się wyładunek skrzyń.

Aria zerknęła w stronę samolotu i zobaczyła, że obsługa oprowadza ze schodków trójkę dzieci.

– Kto to?

J.T. popatrzył na stojącego niedaleko pilota.

– Co to za dzieciaki?

– Sieroty. Ich krewni zginęli we Francji i ktoś przeszmuglował ich do samolotu. Nie mamy z nimi co zrobić, póki nie dolecimy do Stanów. Liczymy, że tam się nimi ktoś zaopiekuje.

– Ja je wezmę – powiedziała Aria, zanim uprzytomniła sobie, co mówi.

– Ależ wasza wysokość… – zaprotestowała lady Werta, która znalazła się na lotnisku wkrótce po przyjeździe Arii z J.T. Teraz karcąco patrzyła na Arię.

Aria spojrzała na pilota i powtórzyła głośno i wyraźnie.

– Wezmę te dzieci, a Lankonia przyjmie wszystkie sieroty, które tylko będziecie w stanie znaleźć.

Pilot uśmiechnął się pobłażliwie.

– Niech pani pamięta, że dookoła trwa wojna. Są tysiące sierot. Nie wygląda na to, żeby ten kraj mógł im dać utrzymanie.

Na to wystąpił J.T.

– Jeśli jej wysokość mówi, że przyjmie dzieci, to trzeba je tu przywieźć. Weźmiemy dzieci bez względu na kraj pochodzenia i na pewno je wyżywimy.

Pilotowi wyraźnie nie spodobała się postawa J.T.

– Dobra, chłopie, wiesz, co robisz. Chcesz dzieci, będziesz miał dzieci.

Aria, bardzo zadowolona z siebie i swego męża, podeszła do spłoszonych Francuziątek i zaczęła z nimi rozmawiać. Lady Werta nie chciała, by jej pani dotykała brudnych dzieciaków, ale zbyła ją lekceważącym gestem.

W drodze powrotnej do pałacu Aria trzymała na kolanach dwulatka, a po jej bokach siedzieli trzylatek i czterolatek. J.T. i Frank rozmawiali o transporcie winogron z górskich winnic.

W pałacu wybiegła im na powitanie Gena. Jak zwykle odrobinę się z tym spóźniła, więc po zbiegnięciu ze schodów miała bardzo efektowne rumieńce. Ze starannie wymodelowanej fryzury uciekł jej jakiś kosmyk. Wyglądała doprawdy niebiańsko.

Aria zwróciła się do siostry, żeby ją pozdrowić, ale Gena zatrzymała się znienacka z wytrzeszczonymi oczami. W sekundę później minęła Arię jak pogrążona we śnie i stanęła zapatrzona we Franka Taggerta. Na widok Geny Frank przestał robić złą minę, nawet z wrażenia lekko otworzył usta.

– Chcą chyba, żeby ich sobie przedstawić – powiedział J.T. z uśmiechem. Złączył dłonie nastolatków. – Geno, to jest Frank. Frank, to jest Gena. A teraz, Geno, możesz wziąć Franka na dwór i się z nim pobawić.

Oboje ruszyli korytarzem jak zahipnotyzowani.

– Nie jestem pewna… – zaczęła Aria. – Chcę powiedzieć, że Gena jest… A Frank jest…

– Młody. Oboje są młodzi. Chodź, znajdziemy coś do jedzenia. Założę się, że dzieci są głodne. – J.T. z Arią jeszcze raz zerknęli śladem Geny i Franka, po czym ruszyli ku sali jadalnej.

Tego wieczoru Aria osobiście wykąpała maluchy i kazała wstawić łóżeczka do swojej sypialni. Następnego rana cztery lankońskie małżeństwa poprosiły o audiencję. Ludzie usłyszeli o dzieciach i bardzo prosili, by oddać je im na wychowanie.

Aria nie chciała rozstawać się z maluchami, dala je jednak pod opiekę parze, która znała francuski.

W dwie doby później wylądował amerykański samolot, na pokładzie którego znajdowało się sto siedemnaścioro dzieci, w większości francuskich, lecz także włoskich. Przyleciały właśnie w chwili, gdy rodzina królewska zgromadziła się na uroczystą defiladę z okazji zwycięstwa nad plemionami północnymi w 1084 roku.

Straż Królewska dowiozła dzieci do stolicy na końskich grzbietach, na motocyklach, Fordami, a nawet w wózkach pasterskich. Defiladę przerwano, a J.T. zaczął przekazywać dzieci królewskiej rodzinie.

Po kilku niezbyt głośnych protestach dzieci zabrano do pałacu, gdzie zaczęto przygotowywać gorącą kąpiel za kąpielą. Odbyło się szorowanie.

Freddie, Nickie i Toby zorientowali się, że mają nowych słuchaczy. Opowiadali więc o swej dzielności wobec krwiożerczych jelonków i ogłupiałych gołębi. Lady Barbara wybrała trzy włoskie dziewczynki i osobiście je wykąpała. Babka Sophie wykrzykiwała polecenia dwóm starszym chłopcom, którzy bili się przez całą drogę w samolocie, a teraz nagle spotulnieli jak baranki. Ciotka Bradley wybrała dwóch przystojnych czternastolatków.