Kapitan się uśmiechnął.

– Wieki temu kobiety ćwiczyły ramię w ramię z mężczyznami. Piękne, prawda?

J.T. nie mógł zamknąć otwartych ze zdumienia ust. Przyglądał się opalonym boginiom po metr osiemdziesiąt wzrostu, pochłoniętym walką wręcz. Na gwizdek ustawiły się w szeregu. Ciemnowłosa kobieta w nieco dłuższej czerwonej szacie ruszyła ku nim.

Kapitan na moment odwrócił się do niej plecami.

– Jarnel ćwiczy kobiety. No, i jest moją żoną.

J.T. nie spuszczał wzroku z kobiety.

– Nic dziwnego, że pan utrzymuje się w takiej formie.

J.T., kapitan i Jarnel ustalili, że jedna ze strażniczek zastąpi jedną z dam dworu Arii. Potem, wracając z kapitanem na plac ćwiczeń mężczyzn, J.T. zapytał:

– Czy ćwiczące kobiety witają mężczyzn z takim samym zadowoleniem, jak mężczyźni powitali księżniczkę?

– Nie – odparł kapitan. – Lankońskie kobiety są przyzwyczajone do zalotów. W ogóle nie starają się przyciągnąć uwagi mężczyzny. Oczywiście zdarzają się wyjątki. W czasach Kowana bywało, że kobiety toczyły pojedynek o mężczyznę. Choćby w przypadku samego Kowana.

– Chce pan powiedzieć, że ten Rowan, o którym ciągle tu słyszę, był nagrodą w pojedynku? I jakaś muskularna dziewczyna po prostu go zdobyła? – J.T. parsknął śmiechem.

– Przypuszczam, że współzawodniczki wyglądały podobnie do naszych kobiet ze straży – powiedział spokojnie kapitan.

J.T. przypomniał sobie dziesiątkę wysokich, spoconych, pięknych kobiet, ćwiczących za drzewami, i przestał się śmiać.

Było prawie południe, gdy odjechali Cordem z placu ćwiczeń w eskorcie trzech starych, lecz doskonale utrzymanych starych Fordów, wypełnionych strażnikami. J.T. chciał obejrzeć winnice. Pojechał zgodnie z instrukcjami kapitana i przybył na miejsce akurat w chwili, gdy robotnicy siadali do południowego posiłku.

Aria często widywała mieszkańców miast, ale wieśniacy mieli o wiele za dużo pracy, żeby stać w szpalerach i gapić się na piękną księżniczkę. Robotnikom odebrało mowę, gdy ujrzeli swoją panią, ubraną bardzo podobnie do ich córek i wybranek.

– Wasza… wasza wysokość – wybąkała jedna z kobiet. Reszta stała nieruchomo; u ich stóp leżały chusty z posiłkami.

– Czy możemy się przyłączyć? – spytał J.T. – Też mamy coś do zjedzenia.

Ludzie z wahaniem skinęli głowami. Aria podeszła za J.T. do bagażnika samochodu.

– Przywieźliśmy jedzenie? Czy jesteś pewien, że dobrze robimy. Ci ludzie nie wyglądają zbyt przyjaźnie.

– Są śmiertelnie przerażeni widokiem jej wysokości, ale na pewno polubią panią Montgomery.

Miał rację. Trwało dość długo, nim Aria zapomniała, że jest księżniczką, a jeszcze dłużej, nim ludzie zapomnieli o swym lęku i czci, ale w końcu stało się i jedno, i drugie. Jedli i rozmawiali. Aria opowiadała im o wspaniałościach, jakie widziała w Stanach Zjednoczonych, a ludzie odpowiadali na pytania J.T, który interesował się suszą i stanem winnic.

Lankończycy byli wysocy i przystojni. Lata noszenia koszy pełnych owoców sprawiły, że zarówno mężczyźni, jak i kobiety wyglądali smukło i muskularnie. Uprawy znajdowały się bowiem na stokach gór, a rolnicy mieszkali w małych wsiach na dole.

Pracowali wszyscy, od berbeci po staruszków. Młode kobiety wspinały się na zbocza, niosąc dzieci na plecach w rzemiennych nosidłach. Często zdarzało się, że opiekę nad najmłodszymi przejmowali mężczyźni, widok pięćdziesięciolatka prowadzącego czterolatki nie był więc niczym niezwykłym.

J.T. uświadomił sobie, że ma przed sobą szczątki niegdyś wspaniałego społeczeństwa, które właśnie dogorywa. W Lankonii było bardzo mało dzieci. Przy posiłku siedziało z nimi dwadzieścia siedem osób. Średnia ich wieku wynosiła na pewno ponad pięćdziesiąt lat. Tylko czworo dzieci miało poniżej szesnastu lat, chociaż powinno ich być co najmniej trzy razy więcej. Dużo młodych ludzi odchodziło jednak wcześnie z domu, przez pewien czas błąkało się po ulicach i kawiarniach Escalonu, a w końcu wyjeżdżało za granicę.

O godzinie trzeciej zauważył, że wieśniacy się niecierpliwią, chcą już wrócić do pracy. Spytał, czy może obejrzeć winnicę.

Raz już oprowadzano go po winnicy, wtedy jednak spoglądał na to miejsce z niechęcią. Teraz zastanawiał się, czy mógłby w jakiś sposób pomóc gospodarce Lankonii.

Aria wydawała się zadowolona. Szła pod górę z trzema kobietami. Jedna z nich miała dziecko, które wyraźnie księżniczkę fascynowało. W promieniu mniej więcej pięciu metrów towarzyszyło im czterech uzbrojonych strażników, którzy sokolim wzrokiem obserwowali okolicę.

Kobiety zaczęły zrywać winogrona. Aria spontanicznie przyłączyła się do nich. J.T. z uśmiechem patrzył na osłupiałe Lankonki, które jednak szybko doszły do siebie i wzięły się do pracy wespół ze swą panią. Aria rozdała wieśniaczkom balonową gumę do żucia i w chwilę potem rozległy się wybuchy śmiechu.

Zostawił Arię z kobietami i strażnikami, sam zaś zszedł do starej wytwórni win, której teren wcinał się w stok góry. Tegoroczne zbiory były lepsze niż w trzech ostatnich latach, ale i tak nie dość duże, by przysporzyć zysku. Wino musi dojrzewać trzy lata, więc nawet gdyby ten rocznik był imponujący, to do jego sprzedaży pozostawały jeszcze trzy lata. A przez ten czas następne setki Lankończyków wyjadą z kraju.

J.T. stał w słońcu, trzymając kiść dojrzałych, zielonych winogron i przyglądał się ludziom, znoszącym na dół kosze pełne owoców. Gdyby tylko można było znaleźć szybki sposób spieniężenia winogron…

Rodzynki, pomyślał. Żołnierze w okopach, żyjący konserwami, na pewno chętnie zjedliby coś świeżego. Może uda mu się namówić rząd Stanów Zjednoczonych do kupna rodzynek wraz z wanadem. Może król Lankonii mógłby odmówić zgody na amerykańskie bazy wojskowe, gdyby Stany Zjednoczone nie kupiły rodzynek.

J.T. zaczął się zastanawiać, jak Lankończycy odnieśliby się do pomysłu przeróbki winogron na rodzynki. Byli wszak dumnymi ludźmi i nie było wykluczone, iż nie będą chcieli mieć nic wspólnego z czymś tak prostackim.

– Czy kiedykolwiek próbowaliście robić z winogron cokolwiek oprócz wina? – spytał czterech starszych Lankończyków, stojących obok.

Niepotrzebnie się martwił. Lankończycy byli dumni, ale nie głupi. Spróbowaliby wszystkiego, byle pomóc zbiedniałemu krajowi. Niepokoiło ich tylko, że jeśli zużyją tegoroczne winogrona na rodzynki, to za trzy lata nie będzie wina.

– W przyszłym roku zaczniemy nawadniać pola i zbiory będą dużo większe – wyrwało się J.T., zanim uświadomił sobie, że za rok nie będzie go w Lankonii.

O szóstej wsadził Arię z powrotem do samochodu i ruszyli w drogę powrotną do pałacu. Aria miała na skórze ślady słońca i wiatru i była zmęczona, a J.T. niczego bardziej nie pragnął, niż się z nią kochać.

– Przyjemnie spędziłaś czas? – spytał cicho.

– O, tak. Ty chyba też.

– Owszem – przyznał, nieco tym zaskoczony.

W pałacu brutalnie przywołano ich do rzeczywistości. Lady Werta była wściekła na Arię. Julian pienił się ze złości i koniecznie chciał porozmawiać z Arią o jej zachowaniu. Rezydenci pałacu omal się nie udławili, widząc, jak Aria dziękuje strażnikom za ochronę.

J.T. obejrzał to wszystko i odszedł z rękami w kieszeniach, pogwizdując. Teraz, gdy strażnicy zapewniali Arii ochronę, czuł się znacznie spokojniejszy. Bardzo udał mu się ten dzień i nawet krzątanina Waltersa nie wytrąciła go z błogostanu. Wysłuchał opowieści o wszystkich plotkach, które spowodował niezwykły rozkład dnia Arii. Opowiadano sobie, że następczyni tronu piła z pasterzami i pracowała jak parobek. Byli już tacy, którzy znienawidzili porucznika Montgomery’ego za to, że próbuje z monarchii zrobić państwo socjalistyczne. J.T. siedział w wannie i tylko się uśmiechał.

Nie wydawało mu się, by mógł znieść kolację z zawistnymi i pełnymi niechęci krewnymi Arii. Z zadowoleniem odkrył więc, że w pałacu może sobie zażyczyć posiłek w dowolnie wybranym miejscu. Walters opisał mu drogę do biblioteki i J.T. poszedł tam coś zjeść, a przy okazji pobyć sam ma sam ze swoimi myślami.


Aria opuściła salę jadalną najszybciej, jak tylko mogła. Miała za sobą wspaniały, radosny dzień, ale po powrocie do pałacu nagle stwierdziła, że wszyscy traktują ją tak, jakby popełniła zdradę stanu. Julian był na nią wściekły, że spędziła czas z tym „żałosnym Amerykaninem”. Marszałek dworu zrugał ją, bo sądził, że ma przed sobą Kathy Montgomery, która urządziła sobie wycieczkę z mężem i do tego fatalnie się spospolitowała.

Ale bez względu na to, co mówili inni, Aria czuła się szczęśliwa. Może przez całe życie była taka wymagająca dlatego, że w głębi serca czuła swą bezużyteczność. Tego dnia uświadomiła sobie, ile znaczy dla swego kraju. I ile znaczy dla niej porucznik Montgomery.

Wyglądało na to, że właśnie z nim przeżywała najszczęśliwsze chwile: pikniki na plaży, kochanie się na schodach… Nawet wypłakiwanie się w jego objęciach było przyjemne.

Bardzo ją rozczarowało, że porucznik nie przyszedł na kolację. Zeszła do sieni i zobaczyła tam strażnika, stojącego jak posąg. Jeszcze kilka dni temu nie przyszłoby jej do głowy, żeby się do tego człowieka odezwać.

– Przepraszam, czy nie wie pan, gdzie jest porucznik Montgomery? – spytała uprzejmie.

– W bibliotece, wasza wysokość – odrzekł mężczyzna.

– Dziękuję.

– Nie ma za co.

Ujrzała ledwie dostrzegalny ślad uśmiechu na przystojnej twarzy żołnierza. Proszę i dziękuję, pomyślała. Czarodziejskie słowa.

Męża istotnie znalazła w bibliotece. Siedział pochylony nad jednym z czterech długich stołów z orzechowego drewna. Dookoła niego leżały porozrzucane książki. Szkicował coś na kartce, korzystając z kręgu światła rzucanego przez lampę okrytą zielonym abażurem.

– Cześć – powiedziała, gdy nie podniósł głowy. – Jadłeś kolację? Co robisz?

Przetarł oczy i uśmiechnął się do niej.

– Chodź, słoneczko. Popatrz na to.

Pokazał jej rysunek przekładni i bloków, które nic jej nie mówiły. Przysunęła się bliżej, a on zaczął jej wyjaśniać, w jaki sposób można byłoby zmechanizować transport winogron z gór. Jako napęd zamierzał wykorzystać silniki starych samochodów, rdzewiejących na lankońskich polach.