Aria była jednak księżniczką na całe życie, bez względu na to, jak długo będzie to trwało. Pod wpływem tej myśli J.T. niespokojnie drgnął.

Szpalery ludzi ciągnęły się po obu stronach ulic wszędzie, gdzie przechodziła księżniczka. W Akademii Nauk J.T. stał Pod ścianą i słuchał niewiarygodnie nudnego wykładu o żukach. Nawet głośno ziewnął, na co lady Werta obróciła się i przesłała mu miażdżące spojrzenie.

Za kwadrans siódma Arię wsadzono do zabytkowego, bardzo starannie wypucowanego Rolls Royce’a, żeby odwieźć ją do pałacu. J.T. przepchnął się przez tłum, otworzył drzwi samochodu po drugiej stronie i wsiadł do środka, razem z lady Wertą i Arią.

– Niech pan natychmiast wysiądzie! – zagrzmiała lady Werta. – Zatrzymać samochód! – zawołała do kierowcy.

– W porządku, niech jedzie – zgodziła się Aria.

– To nie jest w porządku – parsknęła lady Werta. – Pani nie może być z nim widziana. Ludzie zrobią się podejrzliwi i wtedy nigdy nie uda się sprowadzić z powrotem do pałacu prawdziwej księżniczki. I już nigdy jej nie zobaczymy.

Aria zaczęła uspokajająco klepać damę dworu po dłoni.

– Czego chcesz? – spytała ze złością J.T., udając Kathy Montgomery, co zresztą przyszło jej z dużą trudnością. – Powiedziałam ci, że nie chcę cię więcej widzieć.

– Król wynajął mnie do ochrony księżniczki, a nie mogę tego robić, kiedy jesteś w takim tłumie.

– Księżniczka musi wypełniać swoje obowiązki – oznajmiła wyniośle lady Werta.

J.T. chciał jeszcze coś powiedzieć, ale bez słowa zamknął usta. Czyżby nikt z tych ludzi nie miał nawet odrobiny rozumu? Darzą swoją księżniczkę uwielbieniem, a przecież jeśli nie zapewnią jej ochrony, księżniczka długo nie pożyje.

Z wielką niechęcią odstąpił od Arii, gdy znaleźli się w pałacu. Jego komnata była daleko od apartamentów następczyni tronu, zdawał więc sobie sprawę, że w razie potrzeby nie zdąży z pomocą na czas.

W jego komnacie stał człowieczek ubrany w liberię, zdaje się że w barwach miejscowego władcy, szaro – złotą.

– Co pan tu robi? – spytał podejrzliwie J.T.

– Jego wysokość prosił, żebym zaopiekował się panem podczas pańskiego pobytu w Lankonii. Nazywam się Walters. Będę pana ubierał, doręczał panu przesyłki i robił wszystko, czego pan sobie zażyczy. Jego wysokość pouczył mnie, że mam zachować najdalej posuniętą dyskrecję. Przygotowałem panu kąpiel. Mundur czeka odprasowany.

– Nie potrzebuję nikogo… – zaczął J.T… ale uznał, że Walters może mu się jednak przydać.

– Oto list od jego wysokości – powiedział służący.

Kremowy czerpany papier zapieczętowano czerwonym woskiem, na którym odciśnięto imponującą pieczęć herbową. Król pisał, że Waltersowi można ufać bez zastrzeżeń, że Walters wie o wszystkim i ma znakomity słuch.

J.T. zaczął się rozbierać. Gwałtownie odsunął ręce Waltersa, gdy ten chciał rozpiąć mu koszulę.

– Słyszałeś, co się dzisiaj stało? – spytał.

– Podobno jej wysokość miała wypadek.

J.T. spojrzał na Waltersa bardzo ostro.

– Czy tylko tyle słyszałeś?

– Hrabia Julian powiedział, że księżniczka zgubiła się w lesie, ale udało mi się podsłuchać jego rozmowę z lady Bradley. Stąd wiem, że ktoś strzelił do księżniczki. Hrabia wydaje się przekonany, że to był wypadek podczas polowania. – Walters odwrócił głowę, tymczasem J.T. rozebrał się do reszty i wszedł do wanny.

– A ty co o tym sądzisz?

– To ja zakopałem jej pieska, proszę pana. Ktoś zabił go nożem, a potem rozpruł mu brzuch i w czasie gdy księżniczka spala, wsadził go pod łóżko. Księżniczka zobaczyła psi ogon między nocnymi pantoflami i wezwała mnie, żebym uprzątnął zwierzę, zanim kto inny je zobaczy.

J.T. rozparł się wygodnie w staromodnej, krótkiej i głębokiej wannie. Wszystkie łazienki w pałacu pochodziły z przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku. Miały bardzo bogate wyposażenie: marmury, porcelanowe kurki kranów w kształcie delfinów lub łabędzi. Dobycie z takiego kranu gorącej wody zajmowało jednak wieki. J.T. przypomniał sobie, jak Aria mówiła, że nikt nie słyszał o jej „wypadkach”. A przecież ten Walters zabrał zabitego psa. Ilu jest jeszcze takich ludzi?

– Walters, powiedz mi, kto mieszka w pałacu – poprosił J.T.

Walters wyrecytował listę ludzi, przedstawił ich rodowody i tytuły, które brzmiały tak, jakby żywcem wzięto je z bajki. Byli trzej młodzi książęta, wszyscy pochodzący w prostej linii od władcy. Była ciotka Arii imieniem Bradley, księżna Daren, kobieta bezpośrednio spokrewniona z niemal wszystkimi rodami królewskimi na świecie.

– Z wyjątkiem azjatyckich, oczywiście – powiedział Walters. – Siostrą króla była jej wysokość Sophie, a Barbara „jeszcze dzieckiem” i do tego jedynym dzieckiem zmarłego brata zmarłego ojca Arii.

– W jaki sposób umarli rodzice Arii? – spytał podejrzliwie J.T.

– Ojciec się przeziębił, ale nie chciał odwołać trzydniowej podróży na południe kraju. Padało, a on stał w deszczu, przyjmując wyrazy szacunku poddanych. Dwa tygodnie później umarł na zapalenie płuc.

– A matka?

– Miała raka. Możliwe, że nawet dałoby się go zoperować, ale jej wysokość powiedziała o tym dopiero wtedy, gdy nie mogła już znieść bólu.

J.T. trawił te informacje. Nic dziwnego, że Aria jest taka, jaka jest. Pewne cechy jej wszczepiono.

Ogolił się, ubrał i zszedł za Waltersem do Zielonej Jadalni. Teoretycznie było to miejsce kameralnych posiłków, w istocie jednak sala była większa niż boisko do koszykówki.

W przedsionku Walters wyciągnął zegarek z kamizelki.

– Jesteśmy trochę za wcześnie, proszę pana. Członkowie rodziny królewskiej zawsze są punktualni. Można nastawiać według nich zegarki.

– Muszę to sobie zapamiętać – mruknął J.T, unosząc brew.

Miał ochotę zapalić papierosa, ale surowo spoglądający przodkowie, których portrety rozwieszono na ścianach korytarzy, zdawali się odnosić z dezaprobatą do tak współczesnych obyczajów. Mniej więcej dwadzieścia godzin spędzonych w pałacu pozwoliło mu wyrobić sobie pogląd na życie rodziny królewskiej: same obowiązki i ani trochę rozrywek. Usiłował przypomnieć sobie wszystko, czego kiedyś uczyła go matka o eleganckim zachowaniu przy stole. Nie chciał wprawiać Arii w zakłopotanie ani narażać się na kpiący śmiech Juliana. Żałował, że nie pamięta imienia swojego angielskiego przodka, który był hrabią. Może miałby okazję wtrącić je mimochodem do rozmowy, gdy lord Jakiśtam lub lady Jakaśtam będą się rozwodzie nad swoimi koligacjami z Rowanem Dwunastym lub kimkolwiek innym.

– Już czas – powiedział Walters i poprowadził J.T. do drzwi salonu, w którym wszyscy spotykali się przed obiadem. – Życzę panu powodzenia – powiedział na pożegnanie.

Aria podała swojego drinka służącemu w liberii, który zdawał się przez cały czas czekać na ten zaszczyt, i podeszła do J.T.

– Chodź, przedstawię cię. Ojej, poczekaj – powiedziała nagle ciszej. Przystanęła. – Nie mogę przedstawić cię jako… jako…

Dopiero po chwili zrozumiał, w czym problem.

– Jako J.T. Co masz przeciwko mojemu imieniu? – spytał z irytacją.

– Inicjały haftuje się na bieliźnie osobistej – wyjaśniła Aria. – To absurdalny amerykański obyczaj, żeby skracać imiona do inicjałów. Mogę cię przedstawić wyłącznie jako porucznika Jarla Montgomery’ego. I wyłącznie pod warunkiem, że potrafisz zapomnieć, że twoja matka ma wyłączność na to imię.

J.T. wybuchnął śmiechem. Inni obecni odwrócili się i wlepili w niego wzrok.

– Słoneczko, możesz mnie nazywać, jak chcesz. – Wyciągnął rękę, chcąc dotknąć jej nagiego ramienia, ale zmroziła go spojrzeniem. – No dobra, księżniczko, przedstawiaj.

Pierwsza w kolejności była piękna kobieta, mniej więcej czterdziestoletnia, lecz z gładką skórą i dekoltem, na widok którego J.T. kilka razy zamrugał. Trzymała jego dłoń o ułamek sekundy za długo, a gdy ją puściła, J.T. odprowadził damę wzrokiem.

– Masz ochotę na romans z moją ciotką? – spytała cicho Aria. – Uważaj, ona jest dużo starsza od ciebie.

– Tak samo jak najlepsze wina.

Następna była lubieżna nimfetka imieniem Barbara.

– Ario, on jest absolutnie boski – zakrzyknęła. – Jakże uprzejmie ze strony jego wysokości, że przysłał nam tutaj kogoś takiego. – Chwyciła J.T. za ramię i zaczęła go odciągać na bok.

Nagle drzwi się otworzyły i wbiegła Gena. Wyglądała Prześlicznie, twarz miała zaróżowioną od biegu po schodach.

– Przepraszam, Ario – powiedziała szybko i chwyciła J.T. za drugie ramię. – On jest mój, Barbaro. Jeśli go dotkniesz, rozerwę cię na strzępy.

J.T. uśmiechnął się najpierw do jednej kobiety, potem do drugiej.

– Chętnie się podzielę – rzekł uprzejmie.

Aria zaczęta ich rozłączać, ale przeszkodził jej Julian.

– Podają obiad. Sądzę, że powinniśmy przejść do jadalni.

J.T. zupełnie nie spodziewał się, że posiłek będzie tak wyglądał. Gdyby wcześniej zastanowił się trochę nad tą kwestią, czego zresztą nie zrobił, uznałby, że najlepsze maniery na świecie mają członkowie rodziny królewskiej. Okazało się to nieprawdą. Towarzystwo przypominało mu bandę rozpieszczonych dzieciaków, którym zawsze ustępowano. Każda z dziesięciu osób przy stole miała swojego służącego, a J.T. odniósł wrażenie, że służby powinno być dwa razy więcej, ponieważ wszyscy krzątali się bez ustanku. Ktoś lubił tylko schłodzone wino, kto inny właśnie ciepłe; ktoś za nic nie chciał marchewki, kto inny jadł w ogóle co innego, niż było na stole. Jeden z kuzynów, Nickie, pomlaskiwał i z zapałem gestykulował, opowiadając o swym ostatnim sukcesie na polowaniu. I oczywiście nikt nie dotykał jedzenia rękami. Zupełnie jakby jedzenie było obłożone klątwą: kto go dotknie, ten umrze. Wszyscy raptownie znieruchomieli, gdy J.T. sięgnął po bułkę leżącą na jego talerzyku z pieczywem. Ostentacyjnie wziął ją w dłoń. Po chwili zebrani znów zaczęli jeść, a J.T. dalej prowadził obserwacje.

Przyjrzał się ciotecznej babce Sophie, głośnej, obcesowej kobiecie, która próbowała zawładnąć całym stołem, podczas gdy reszta obecnych starała się nie zwracać na nią uwagi. Barbara i Gena wydawały się zainteresowane wyłącznie seksem, a tego wieczoru właśnie on stał się przedmiotem ich pożądania. Lady Bradley prawie się nie odzywała, ale raz po raz przesyłała mu spojrzenie znad krawędzi kieliszka z winem.