Patrzył na nią długo i Aria wstrzymała dech, bo wyglądał tak, jakby zamierzał ją pocałować.
– Jasne. Wszystko będzie dobrze. Będziesz miała swój kraj i zasiądziesz na złotym tronie, bo rozumiem, że masz zloty tron.
– Tylko złocony.
– Co za szkoda. Dobra, dziecino, jedzmy nasz ostatni wspólny posiłek.
Aria miała wielkie trudności z utrzymaniem wizerunku Nieznośnej Amerykanki. Oboje czekali, aż kelner wyleje na nich zupę, żeby pokłócić się i wyjechać z Escalonu.
– Ambasada miała urządzić ci dzisiaj zwiedzanie Escalonu – powiedziała Aria. – Widziałeś coś ciekawego?
– Kraj, który żyje w dziewiętnastym wieku. Nie, może nawet bardziej w osiemnastym. O ile dobrze zauważyłem, najnowszym samochodem w mieście, nie będącym własnością Amerykanina, jest Studebaker z dwudziestego dziewiątego roku. Ludzie nawet nie mają studni, noszą wodę z rzeki. Rozumiałbym to w biednym kraju ludzi nie wykształconych, ale macie tu przecież szkoły, macie dostęp do nowoczesnych środków komunikowania.
– Ale nie mamy pieniędzy. Jesteśmy biednym krajem, bez żadnych zasobów z wyjątkiem wanadu. Gdy nie ma wojny, żyjemy z turystyki.
– Macie winogrona. Kłopot tylko w tym, że brakuje wody z powodu suszy.
– No, właśnie. Modlimy się o deszcz, ale…
– A czy słyszeliście w ogóle o nawadnianiu, tamach, studniach…
– Powiedziałam ci, że nie stać nas na…
– Nie stać! Co ty mówisz? Dwie trzecie waszych mężczyzn całymi dniami siedzi po kafejkach. Piją kiepskie wino i jedzą ser z koziego mleka. Gdyby się ruszyli i trochę popracowali, może pomogliby temu biednemu krajowi.
– Nazwałeś nas tchórzami, a teraz zarzucasz nam do tego, że jesteśmy leniwi – syknęła.
– Widocznie skądś się to bierze, dziecino.
– Rozumiem, że twój kraj jest dużo lepszy. Twoi rodacy poświęcają energię na budowanie bomb.
– A twój kraj tak kocha pokój, że jego obywatele porywają własną następczynię tronu i próbują ją zabić.
– A wy zabiliście Abrahama Lincolna.
– To było pokolenia temu. Nie mówmy już o tym. Chciałbym zjeść chociaż jeden posiłek w tym mieście, nie bojąc się niestrawności.
Zaczęli jeść w milczeniu, ale przełknęli zaledwie po parę kęsów, gdy kelner oblał J.T. zupą.
Wybuch J.T. był całkiem szczery.
– Mam tego dość! – krzyknął. – Bokiem mi wychodzi ten kraj i ci ludzie! Dziś wieczorem transportowy samolot będzie tu uzupełniał paliwo. Odlatujemy. – Chwycił Arię za ramię i pociągnął ją za sobą na schody.
– Głupio to wymyśliłeś – powiedziała, gdy znaleźli się w pokoju. – Lankonia nie może pozwalać na tankowanie żadnym samolotom wojskowym, bo jest neutralna. Nie możemy popierać żadnej ze stron w tej wojnie.
J.T. nie odpowiedział. Chwycił za dwie swoje walizki i zaczai wynosić je z pokoju. Przy kontuarze recepcji zostawił studolarowy banknot i wyszedł na dwór. W pobliżu czekała taksówka. Na gwizdek J.T. natychmiast podjechała. J.T. wsadził walizki do bagażnika.
– Na lotnisko – powiedział, niemal wpychając Arię na tylne siedzenie.
– Powinieneś był zmienić mundur – powiedziała cicho. – Cały jesteś w zupie. – Nie odpowiedział, zajęty wyglądaniem przez okienko. Aria była ciekawa, o czym rozmyśla.
Zdawała sobie sprawę, że J.T. jest dla niej ostatnim łącznikiem z wolnością, którą cieszyła się w Stanach Zjednoczonych. Usiłowała panować nad sobą i pamiętać, że robi to wszystko dla swego kraju. Za kilka tygodni obraz tego człowieka prawie zatrze się jej w pamięci, a jeśli cokolwiek z niego pozostanie w jej wspomnieniach, to tylko ordynarny, bezczelny typ. I jeszcze ten koszmarny tydzień na wyspie, podczas którego cisnął jej rybę na kolana. Z pewnością zapomni, jak obejmował ją w nocy, nie będzie też zachowywać w pamięci tego popołudnia, gdy przyrządziła mu hamburgery na podwórzu, ani tego, co działo się wieczorem, po tańcach z jego matką.
– Jesteśmy na miejscu. Wysiadasz?
Aria w milczeniu przeszła do samolotu. Na pokładzie spotkali pana Sandersona, który siedział tam z plikiem papierów na kolanach. Natychmiast po odlocie zaczął mówić. Samolot będzie lądować przymusowo z powodu kłopotów z silnikiem około stu pięćdziesięciu kilometrów na południe od stolicy Lankonii i tam J.T., z Arią się rozstaną. Aria miała pozostać w Lankonii i wrócić do Escalonu pasterskim wózkiem tak, żeby zdążyć na poranne spotkanie z marszałkiem dworu.
– Nie mamy pojęcia, czy to ten właśnie człowiek zarządził zamach na księżniczkę Arię – powiedział pan Sanderson. – Marszałek dworu może po prostu reagować na porwane kobiety, którą uważa za prawdziwą księżniczkę. Lady Werta musi coś wiedzieć. Jest za blisko księżniczki, żeby było inaczej.
Ledwie samolot wystartował, już znowu dotknął ziemi. Pan Sanderson wyjrzał przez okienko.
– Pasterz czeka, wasza wysokość. To jeden z naszych ludzi. Postara się, żeby podróż była jak najmniej uciążliwa. W tylnej części wózka zrobiono łóżko. Mam nadzieję, że wasza wysokość będzie mogła zasnąć.
Pan Sanderson stanął przy drzwiach, ale J.T. nadal siedział na swoim miejscu i wyglądał na zewnątrz.
Aria wyciągnęła rękę do J.T.
– Bardzo dziękuję za pomoc, poruczniku Montgomery. Dziękuję za uratowanie życia i bardzo przepraszam za wszystkie kłopoty i niewygody, które na pana sprowadziłam. Proszę powtórzyć Dolly, że napiszę do niej, jak tylko będzie to możliwe.
J.T. błyskawicznym ruchem zamknął ją w objęciach, posadził sobie na kolanach i zajął namiętnym pocałunkiem. Przylgnęła do niego z całej siły. Miała ochotę błagać go, by jej nie opuszczał.
– Do widzenia, księżniczko – szepnął. – Powodzenia.
– Dziękuję – szepnęła uświadamiając sobie, że porucznik czuje zupełnie co innego niż ona.
– Wasza wysokość – powiedział ze zniecierpliwieniem pan Sanderson. – Musimy iść.
Wstała z kolan J.T.
– Ja też życzę panu wszystkiego najlepszego – powiedziała oficjalnie i wysiadła.
W kilka minut później była ukryta w zatęchłym pasterskim wózku. Nieustanne wstrząsy uniemożliwiały jej sen. Skończyło się, powtarzała sobie bez końca. Od tej pory musiała patrzeć przed siebie. Zapomnieć o swym amerykańskim mężu. Od tej pory wolno jej było myśleć tylko o swym kraju.
Może będzie mogła szybko wziąć ślub z Julianem. Hrabiego przygotowano do roli króla. Mimo że w jego kraju monarchię zniesiono w 1921 roku, ojciec wychował go na władcę. Między innymi dlatego dziadek wybrał jej takiego męża.
Wcisnęła się w słomę. Tak, Julian był człowiekiem, na którego powinna patrzeć z nadzieją. Był przystojny, znal wagę obowiązku, a do tego miał przygotowanie do objęcia tronu. On znał zasady protokołu. Wiedział, że ma iść dwa kroki za swą królewską żoną.
Przez chwilę Aria wyobrażała sobie J.T. jako księcia małżonka. Ubrani w ceremonialne szaty wchodziliby właśnie na schody, prowadzące do budynku Rady Najwyższej, gdy J.T. poczułby nagle zniecierpliwienie, bo tego samego popołudnia odbywałby się mecz kierowanej przez niego ligi baseballowej dla dzieci, z udziałem ich synów. Chwyciłby więc Arię za rękę i wciągnął ją do budynku.
Co za absurd, pomyślała, ale uśmiechnęła się na myśl o synach.
Nie, wykluczone! Miała zostać królową, a nie amerykańską panią domu. Nie wolno jej było pozwolić sobie na męża, który nie wiedział niczego o obowiązkach i odpowiedzialności. Musiała się skupić na księciu Julianie. Przypomniała sobie ich jedyny pocałunek. Zastanowiło ją, czy Julian jest zdolny do czegoś więcej. Przed wyjazdem do Ameryki nie zdawała sobie sprawy z drzemiącej w niej namiętności, więc nie miała sposobu, żeby ocenić Juliana. Postanowiła sprawdzić, jak zachowywałby się nie tylko jako książę małżonek, lecz również jako mąż.
Przed świtem zrobiła się senna. Jak buduje się tamę? – rozmyślała. Jak nawadnia się plantację na zboczach gór? Może Julian będzie to wiedział. Albo może najmie do pomocy amerykańskiego inżyniera. Zasnęła.
Poruczniku – odezwał się pilot – Wygląda na to, że naprawdę coś jest nie tak z silnikiem. Mamy jeszcze parę minut do odlotu, więc jeśli pan chce, może pan rozprostować kości.
– Jasne – mruknął J.T. i wyskoczył na zewnątrz.
Było ciemno, ale księżyc świecił jasno. J.T. poszedł na koniec pasa startowego, przyglądając się skąpej górskiej roślinności. Zapalił papierosa i mocno zaciągnął się dymem. Szukał czegoś, co mogłoby go uspokoić.
Nigdy nie pragnął niczego bardziej, niż odlecieć z tego kraju, znaleźć się o setki kilometrów od swojej księżniczki.
– Jaka tam moja księżniczka? – burknął pod nosem i przydeptał niedopałek papierosa.
– Pan pójdzie ze mną – powiedział ktoś za jego plecami.
J.T. odwrócił się i zobaczył uzbrojonego człowieka. Nie dyszał, jak mężczyzna podchodził. W oddali rozległ się odgłos samolotowych silników.
– Pan pójdzie ze mną, poruczniku Montgomery – powtórzył mężczyzna.
– Muszę wsiąść do tego samolotu. – J.T. chciał odepchnąć napastnika, ale z krzaków wyłoniło się trzech jego kolegów z bronią gotową do strzału.
– Musi pan iść z nami.
J.T. potrafił ocenić, kiedy opór nie ma sensu. Dwaj mężczyźni szli przed nim, dwaj z tyłu. W ich towarzystwie dotarł do czarnego samochodu ukrytego w mroku. Już siedząc w środku ujrzał odlatujący samolot.
– Niech ją szlag trafi! – prychnął, był bowiem przekonany, że to, co go teraz czeka, jest bezpośrednim następstwem znajomości z księżniczką Arią.
Jechali trzy kwadranse. Wreszcie dotarli do dużego, kamiennego domu, otoczonego potężnymi drzewami.
– Tędy – powiedział jeden z uzbrojonych mężczyzn.
Wnętrze domu było oświetlone setkami świec stojących w zabytkowych, srebrnych kandelabrach. Z sufitu zwieszały się flagi, ściany były obite zakurzonymi tkaninami.
Jeden ze strażników wpuścił porucznika do jakiegoś pomieszczenia, a potem zamknął za nim drzwi. Minęła dłuższa chwila, nim oczy J.T. przywykły do nowego miejsca. Cały pokój był ciemny, tylko w głębi paliło się światło.
"Słoneczko" отзывы
Отзывы читателей о книге "Słoneczko". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Słoneczko" друзьям в соцсетях.