Jeden wyswobodził się jeszcze w morzu, ale trzem pozostałym J.T. szybko podsunął kij, a gdy zacisnęły na nim szczypce, poniósł je do obozowiska. Wkrótce rozpalił ognisko i zagotował wodę. Zręcznym, wyćwiczonym ruchem złamał homarom kręgosłupy i po kolei wrzucił je do garnka. Były nieco inne niż te, które pamiętał z dzieciństwa, mniejsze, z plamiastą skorupą, ale poczerwieniały tak samo.

W godzinę później cisnął puste skorupy do wody i z uśmiechem wspiął się do hamaka, zawieszonego między dwoma drzewami. Powietrze było łagodne, wiatr ledwie poruszał gałęziami. Woda plaskała o brzeg, a on był najedzony. Wreszcie poczuł błogi spokój.

Dawno już nie spał tak smacznie jak tej nocy. Śniła mu się góra krewetek na śniadanie. Pierwszy raz od tygodni nie dręczyły go koszmary z nocy, gdy doznał poparzeń. Wreszcie nie widział wokół siebie ognia.

Wzeszło słońce, a J.T. spał dalej. Podświadomie czuł, że nie ma wokoło pielęgniarek, które o piątej rano podetknęłyby mu pod nos tacę z nierdzewnej stali i spytały radośnie: „I jak się dzisiaj czujemy?” Uśmiechnął się i śnił dalej o żółtoogoniastym lucjanie pieczonym w ognisku.

Gdy rozległy się strzały, J.T. był zbyt głęboko uśpiony, by je usłyszeć, a tym bardziej zdać sobie sprawę z natury hałasu. Spał z przekonaniem, że jest bezpieczny, i w jakiś sposób wiedział, że nikt nie celuje do niego.

Obudził się raptownie i natychmiast usiadł wyprostowany. Czuł, że coś jest nie tak, ale nie wiedział co. Zeskoczył z hamaka, nie zwracając uwagi na ból lewej strony ciała, naciągnął buty, zasznurował je, jak umiał najszybciej, chwycił za karabin i znikł z polany; miał na sobie szorty, a przy pasie nóż.

Dotarł do brzegu, ale nie usłyszał niczego podejrzanego, niczego też nie zobaczył. Zaśmiał się ze swojej nagiej płochliwości.

– Coś mi się przyśniło – mruknął i chciał ruszyć z powrotem ku wyciętemu przez siebie szlakowi, lecz zanim zrobił pierwszy krok, rozległy się następne strzały.

Nisko pochylony, puścił się biegiem po brzegu, wzdłuż zarośli. Szybko dostrzegł źródło dźwięków. Dwóch mężczyzn płynęło łodzią motorową, jeden sterował, drugi stojąc celował do czegoś z karabinu.

J.T. zamrugał kilka razy, aż wreszcie dojrzał w wodzie ciemny, okrągły kształt. Ludzką głowę.

Nie zastanowił się nad tym, co robi. Była wszak wojna i głowa mogła należeć do niemieckiego szpiega, który w pełni zasługiwał na swój los. Przez myśl przeszło mu tylko, że walka dwóch na jednego jest nie fair. Oparł karabin o pień drzewa, zrzucił buty i skoczył do wody.

Płynął najciszej, jak potrafił, usiłując nie tracić z pola widzenia ani mężczyzn, ani głowy. Gdy głowa znikła pod wodą i nie wróciła na powierzchnię, zanurkował głęboko pod dziób łodzi.

– Tam! – usłyszał okrzyk nad sobą w chwili, gdy się zanurzał. Zaraz potem seria pocisków przecięła wodę. Jeden z nich trafił go w ramię. J.T. dalej płynął w dół, szukając tonącego człowieka. Uświadomił sobie, że musi nabrać powietrza, i właśnie wtedy zauważył zwiotczałe ciało, opadające na dno. Energicznie poruszył więc nogami i zszedł jeszcze niżej.

Chwycił tonącego w talii i dopiero wtedy zaczął płynąć ku powierzchni. Po prawej stronie widział korzenie mangrowców, więc starał się do nich dotrzeć. W płucach czuł ogień, uszy wypełniało mu łomotanie serca.

Kiedy się wynurzył, myślał tylko o zaczerpnięciu powietrza, ludzie w łodzi nic już go nie obchodzili. Niezręcznie chwycił głowę topielca za włosy i wyciągnął nad powierzchnię. Próbując ustalić swoje położenie, zdał sobie sprawę, że nie słyszy krztuszenia się wodą. Ciało, które trzymał, było bezwładne. Tamci w łódce zgasili silnik i znajdowali się o parę metrów od niego, ale byli odwróceni plecami.

Po cichu podpłynął do korzeni mangrowców. Mimo wolt syknął, bo małż z ostrą skorupą, przyklejony do korzenia, przeciął mu skórę na zranionym boku. Mimo to wsunął się głębiej w gąszcz, nie zważając na następne małże. Tamci tymczasem manewrowali łodzią za pomocą wioseł.

– Załatwiłeś ją – powiedział jeden z nich. – Spadamy.

– Chcę być tego pewien – odrzekł mężczyzna z karabinem.

Ją? – pomyślał J.T. i przyjrzał się głowie opartej na jego ramieniu. Zobaczył delikatną, bardzo sympatyczną twarz. Wydało mu się, że kobieta nie żyje.

Poczuł złość. Miał ochotę zaatakować mężczyzn w łodzi, którzy napadli na kobietę, ale nie miał broni oprócz noża, ciało pokrywały mu na pół zagojone oparzeliny, a do tego nie wiedział, jak głęboko w ramieniu tkwi mu kula.

Odruchowo przyciągnął kobietę do siebie, chroniąc ją przed ostrymi skorupami małży. Natrafił na krzywiznę piersi. Poczuł nagły przypływ uczuć opiekuńczych i objął ją niemal czule. Zerknął gniewnie na mężczyzn próbujących zobaczyć coś w wodzie.

– Coś słyszę, chyba motor – powiedział mężczyzna siedzący w łodzi. – Ona na pewno nie żyje. Wynośmy się stąd.

Jego kumpel założył broń na ramię, usiadł i odpowiedział skinieniem głowy. Pierwszy zapalił silnik i łódź szybko się oddaliła.

J.T. odczekał, aż mężczyźni znikną z pola widzenia, po czym, osłaniając kobietę własnym ciałem, wypłynął spomiędzy korzeni. Trzymał ją postrzelonym ramieniem, a drugim zagarniał wodę. W końcu dopłynął do brzegu.

– Nie umieraj, słoneczko – powtarzał, niosąc ją na brzeg. – Nie umieraj.

Najdelikatniej, jak potrafił, ułożył ją na brzuchu i zaczął wypompowywać jej wodę z płuc. Miała na sobie długą suknię, pod szyję, długie włosy były upięte szpilkami do góry. Materiał oblepił kobietę tak, że rysowały się pod nim kontury jej pięknego ciała. Była wysoka, wąska w biodrach, talię miała taką, że J.T. objąłby ją chyba samymi dłońmi, za to wypukłość piersi zaznaczała się bardzo wyraźnie. Twarz kobiety zwrócona była w bok, oczy były zamknięte; gęste, ciemne rzęsy kontrastowały z bladym, niemal porcelanowym policzkiem. Wyglądała jak rzadki, drogocenny kwiat, którego nigdy nie wystawiono na słońce. Jak ktoś mógł strzelać do takiej kruchej piękności? – pomyślał z gniewem J.T. Obudził się w nim instynkt opiekuńczy.

– No, śliczna dziewczyno – powiedział uciskając jej żebra w na wpół pieszczotliwy sposób, a potem unosząc jej ramiona. – Odetchnij dla wujka Montgomery’ego. Dalej, malutka.

Krew płynęła mu z postrzelonego ramienia i ze skaleczonej skóry rozciętej przez małże, ale nie zwracał na to uwagi. Walczył o życie tej pięknej, młodej kobiety. I modlił się, żeby Bóg ją oszczędził.

– Spróbuj, słoneczko, proszę cię – błagał. – Nie możesz się teraz poddać. Już jesteś bezpieczna. Będę cię chronił. proszę cię, dzieciaku, zrób to dla mnie.

Zdawało mu się, że minęły godziny, wreszcie poczuł jednak lekkie drżenie jej ciała. Żyła! Pocałował ją w policzek, poczuł chłód skóry i ze zdwojonym wysiłkiem wrócił do sztucznego oddychania.

– Dobrze, słoneczko, jeszcze troszkę. Weź solidny, głęboki oddech dla wujka Montgomery’ego. No, oddychaj, do cholery!

Jej ciało znów przebiegł dreszcz. Wydała z siebie taki odgłos, jakby się dławiła, po czym zwróciła potężną porcję morskiej wody. Potem następną. Rozkasłała się i próbowała usiąść.

J.T. uśmiechnął się. Ogarnęła go wielka radość. Dziękując Bogu, ułożył sobie dziewczynę na kolanie.

– Dalej, mała, wylej z siebie to wszystko. – Pogłaskał ją po wilgotnych włosach, pogładził po delikatnych plecach. Czuł się w tej chwili tak, jak musiał czuć się Bóg po stworzeniu człowieka. Wierzchem palców pieszczotliwie dotknął jej policzka, zakołysał ją jak dziecko i dalej czule do niej przemawiał: – Już jesteś bezpieczna, słoneczko. Całkiem bezpieczna. – Przytulił ją do siebie.

– Za nic… – Zakrztusiła się.

– Nic nie mów, słoneczko, odpoczywaj. Wylej z siebie całą wodę, zabiorę cię do domu. – Znów zaczął ją kołysać.

– Za nic… – Znów się zakrztusiła. – Za nic nie… – Zaniosła się kaszlem.

– Słucham, kochanie? Podziękować możesz później. Na razie musimy cię przebrać w coś suchego. Co sądzisz o gorącej zupie rybnej?

Dziewczyna desperacko starała się coś powiedzieć. J.T. pozwolił jej więc odchylić się jeszcze o kilka centymetrów, żeby mogła na niego spojrzeć. Znów wziął ją w ramiona i kołysał, jakby była najcenniejszym przedmiotem na ziemi.

– Już w porządku, mała. Nikt nie będzie próbował cię skrzywdzić.

Zaczęła się wyrywać, więc ją puścił i uśmiechnął się do niej wyrozumiale. Znów zdumiała go jej uroda. Dziewczyna była piękna nie we współczesnym, lecz bardzo staroświeckim rozumieniu. Wyjątkowo delikatne rysy i kształtna głowa sprawiały, że wyglądała jak z bardzo starej fotografii. Przypominała bohaterki bajek, które czytała mu matka, gdy był dzieckiem. To była dama w niebezpieczeństwie, a on był jej wybawicielem. Ogarnęły go ciepłe uczucia.

– W porządku, słoneczko. Co chciałaś powiedzieć? – spytał czule.

Znów się rozkasłała. Kiedy próbowała zapanować nad sobą, jego oczy wypełniły się czułością.

– Za nic… za nic nie wolno ci… – kaszel -…mnie dotykać… – znów kaszel. – Jestem… – kaszel -…z królewskiej rodziny.

Zanim zdążyła skończyć, J.T. zesztywniał, jakby połknął kij. Znaczenie tych słów docierało do niego przez dłuższą chwilę. Głupio wybałuszył na nią oczy.

– Jestem następczynią tronu, a tobie – spojrzała wyniośle na jego obnażony tors – nie wolno mnie dotykać.

– Jasna cholera – syknął J.T. i wysunął ręce spod jej pleców. W okamgnieniu wyprostował się, zostawiając dziewczynę w pozycji siedzącej. – Ty mała, niewdzięczna… – zaczął i natychmiast urwał. Zacisnął zęby, oczy sypnęły mus gniewnymi iskrami. Odwrócił się i zostawił ją tam, gdzie siedziała. – Sama sobie poszukaj śniadania, księżniczko – burknął i szybko odszedł.

2

Aria siedziała bez ruchu na nadmorskim piasku. Głowa ją bolała, płuca paliły, w nogach czuła łamanie. Najbardziej miała ochotę wyciągnąć się jak długa na brzegu i wypłakać. Ale następczyni tronu nie wolno płakać. Następczyni tronu nikomu nie ma prawa okazywać uczuć. Przy ludziach musi zawsze się uśmiechać, nawet jeśli cierpi. Wyuczono ją tego tak dokładnie, że stało się to jej drugą naturą.