Kiedy zadzwonił telefon i jakiś mężczyzna powiedział, że księżniczkę aresztowano za kradzież w sklepie, wydało mu się to idealnym zakończeniem tego potwornego tygodnia. Powlókł się na posterunek policji i zobaczył ją, jak siedzi z tą wyniosłą miną przyklejoną do twarzy, jakby oczekiwała zbawienia.

Naturalnie nie podziękowała mu ani słowem, chociaż znowu wyciągnął ją z kłopotów. Tylko sztywno siedziała, jakby spodziewała się, że rozłoży przed nią czerwony dywan, po którym będzie mogła przejść.

W hotelu role prawie się odwróciły: omal nie zaczął jej przepraszać. Próbował wyjaśnić, że jest zmęczony i głodny, ale do niej wcale to nie dotarło. Równie dobrze mógłby mówić do marmurowego posągu. Jej prześliczna twarzyczka ziała chłodem, przypominała maskę.

Zamówił kolację, potem musiał jej pokazać, jak napełnić wannę. Postanowił jednak położyć kres takiej obsłudze, bo groziło mu, że zostanie pokojówką.

Szczerze się ucieszył, że pukanie służby hotelowej pozwoliło mu odczepić się od księżniczki. Przez czaty czas, gdy posilał się kolacją, siedziała w wannie. Po zjedzeniu wszystkich czterech porcji miał trochę wyrzutów sumienia, zamierzał nawet Jej powiedzieć, żeby jeszcze coś sobie zamówiła, ale skusiło go łóżko. Zasnął, zanim księżniczka wyszła z łazienki.

Następne, co miał zarejestrowane w świadomości, to krzyk „Gotowa!”, który usłyszał tuż przy uchu. Zerwał się myśląc, że znowu pali się skład amunicji. Potrzebował dłuższej chwili, żeby odzyskać orientację.

Księżniczka leżała obok niego w fikuśnym różowym tasaku, cała sztywna, jakby odlano ją ze stali. Dopiero po chwili, dotarło do niego, że chciała go zachwycić. Nigdy w życiu nie widział czegoś tak mało podniecającego jak ta zimna, pozbawiona uczuć kobieta.

Nie wiedział, czy ma się roześmiać, czy wybuchnąć złością. Rozwścieczyło go, że udało jej się sprowadzić go do wyobrażenia prymitywnego samca, który nie potrafi nad sobą zapanować na widok istoty płci żeńskiej, leżącej w jego łóżku w głęboko wyciętym, przezroczystym fatałaszku, podkreślającym jej wcale niebrzydkie kształty.

Pamiętał, jak się na nią wydarł. Przyjęła to z kamienną twarzą, ale przecież marmur jest nieruchomy. Wstała z łóżka i wyszła z pokoju.

Natychmiast zaczęły go dręczyć wyrzuty sumienia, jakby to on zrobił coś złego. Przewrócił się na brzuch i grzmotnął pięścią w poduszkę. Gdyby ta księżniczka chociaż uśmiechnęła się do niego, pokazała, że potrafi być człowiekiem? A właściwie czy potrafi być człowiekiem? Po tym wszystkim J.T. znowu dość długo nie mógł zasnąć.

Teraz spojrzał na zegarek i zorientował się, że czas wstawać. Może wszystko mu się przyśniło. Może nie był wcale żonaty z nieprzystępną księżniczką. Może był nadal zwyczajnym porucznikiem Montgomerym, a nie wrogiem publicznym numer jeden.


O dziewiątej następnego ranka Aria popatrzyła na porucznika Montgomery’ego wyłaniającego się z sypialni. Wciąż miał na sobie zmięty mundur i czarny zarost na policzku. Wyglądał jak pirat.

– A więc to prawda – jęknął, spoglądając na nią zaspanymi oczami. – Myślałem, że może mi się śniło.

Wstała z sofy starając się nie pokazać po sobie, jak zdrętwiała.

– Co do ostatniej nocy… – zaczął.

Minęła go i skierowała się do łazienki. Złapał ją za ramię i obrócił ku sobie.

– Może wczoraj w nocy byłem nieco zbyt szorstki. Moi dowódcy postarali się, żebym nie miał za dużo snu, a kiedy wreszcie udało mi się iść spać, policja zadzwoniła, że siedzisz w pace.

Popatrzyła na niego zimno.

– Czy to jest twój lup z kradzieży? – spytał cicho i jedną ręką dotknął jej ramienia. – Ładny.

– To jest „durny fatałaszek”, jak to nazwałeś. – Wyrwała mu się, ale chwycił ją za długi, sunący po ziemi dół negliżu.

– Chcę ci powiedzieć, że przykro mi z powodu ostatniej nocy. Nie dotknąłbym cię, nawet gdybyś była Ritą Hayworth. Nie zamierzałem urazić twoich uczuć.

– Nie uraziłeś – skłamała z dumnie uniesioną głową. – Po prostu źle zrozumiałam sytuację. Jeśli mnie puścisz i pozwolisz mi się ubrać, mogę zacząć się uczyć, jak być Amerykanką.

– Jasne – odrzekł gniewnie. – Im szybciej to zrobimy, tym szybciej będziesz mogła wrócić do siebie. Wtedy znów stanę się panem swojego życia.

Nie trzasnęła drzwiami do łazienki, na tyle umiała nad sobą zapanować. Przejrzała się w lustrze. Czyżby była tak mało atrakcyjna? Może raziła jej fryzura z warkocza upiętego wokół głowy? Chyba nie wyglądała w niej tak młodo i beztrosko jak urodziwe Amerykanki, ale czy rzeczywiście nie budziła ani trochę pożądania?

Ubrała się w prosty, elegancki kostium: wąska spódniczka, watowane ramiona, kapelusik z krótką woalką, przekrzywiony na lewo. Diabelnie dużo czasu pochłonęło jej prostowanie szwu w pończosze, ale w końcu i z tym sobie poradziła.

Porucznik Montgomery czekał na nią rozparty na krześle.

– Wreszcie – mruknął i wszedł do łazienki, ledwie zaszczycając ją spojrzeniem. Zjawił się z powrotem ogolony i odświeżony prysznicem, z ręcznikiem obwiązanym wokół bioder. Aria wyszła z pokoju.

Zaczął ją pouczać natychmiast po wyjściu z apartamentu. Pokazał jej, jak używa się klucza do pokoju i windy. Zrobił jej wykład o jadłospisach i amerykańskich kelnerach. Podczas śniadania nie powiedział właściwie niczego, co nie byłoby krytyką: trzymała widelec w niewłaściwej ręce, chleb miała trzymać w ręku, a nie jeść go nożem i widelcem; nie wolno było jej zwracać zamówienia, jeśli zamiast jajek na miękko dostała jajecznicę. A w przerwie między pouczeniami wysypał Przed nią na stół garść bilonu i pokazał, jak go liczyć układając w małe stosiki, po czym wykorzystując chwile między kęsami, zręcznie pododawał wszystkie sumy cząstkowe. Skończył jeść, gdy Aria była zaledwie w połowie śniadania.

– Nie mamy całego dnia na taką zabawę – powiedział, odsuwając jej krzesło od stołu. – Każda Amerykanka powinna wiedzieć co nieco o stolicy państwa.

Odbył z kimś rozmowę przez telefon, po czym prawie zaciągnął ją do czekającego wojskowego samochodu.

Cały dzień poświęcili na zwiedzanie. J.T. wlókł ją za sobą przez kolejne budynki, robił jej wykład z historii danego miejsca, po czym niecierpliwie czekał, aż Aria wsiądzie do samochodu, by znowu mogli odjechać. W drodze opowiadał jej o wspaniałych amerykańskich kobietach, które oddały życie za swą ojczyznę, o kobietach, które niczego się nie boją, i o takich, które żyją dla swych mężów. Wydawał się szczególnie zachwycony niejaką Dolley Madison.

– Co to? – spytała Aria, gdy wpychał ją do samochodu po obejrzeniu statui człowieka nazwiskiem Lincoln.

– Sklep z mydłem i powidłem. Chodź już, mamy jeszcze obejrzeć Smithsonian Institute i Bibliotekę Kongresu.

– Co oni piją?

– Coca – Colę. Nie mamy czasu na zbijanie bąków, chodźmy.

Aria uważnie obserwowała sklepik z barkiem, zanim znikł z pola widzenia. Bardzo chciała zrobić coś przyjemnego.

W Smithsonian Institute spotkali Heather. Była to korpulentna blondynka, która wypadła na nich zza rogu i omal się z nimi nie zderzyła.

– Przepraszam! – powiedziała, w chwilę potem zapiszczała radośnie i wykrzyknęła: – J.T.! – Cisnęła na ziemię skórzaną aktóweczkę, którą miała pod pachą, zarzuciła ramiona na szyję J.T. i namiętnie go ucałowała.

Aria stała obok i przyglądała się bez szczególnego zainteresowania. Zapamiętała sobie tylko, że Amerykanie zachowują się w ten sposób w publicznych miejscach.

– J.T, dzióbku, jak mi cię brakowało. Od jak dawna jesteś w stolicy? Wypuścimy się gdzieś wieczorem? Potem możemy iść do mnie. Koleżanki zostawią mi chatę na parę godzin. Co ty na to?

– Bardzo bym chciał, malutka. Nie wiesz nawet, jak mi przyjemnie, gdy widzę, że kobieta się do mnie uśmiecha. Przez kilka ostatnich dni przeżyłem istne piekło.

Słysząc to Aria zaczęła się oddalać. Nie przystanęła, gdy J.T. ryknął za nią:

– Poczekaj chwilę!

Dogonił ją i chwycił jedną ręką za ramię, podczas gdy drugą przytrzymywał blondynkę.

– J.T., kto to jest? – spytała z naciskiem blondynka.

– To jest księ… To znaczy… – Popatrzył na Arię. – Jak ci na imię?

– Wiktoria Jura Aria Cilean Xenita.

Po krótkiej pauzie J.T. powiedział:

– No, i dobrze: Vicky. A to jest Heather Addison.

– Aria – poprawiła go. – W rodzinie nazywają mnie Arią.

Heather spojrzała na J.T. bardzo podejrzliwie.

– A jak ty ją nazywasz?

Aria uśmiechnęła się słodko.

– Żoną – powiedziała.

Heather wymierzyła J.T. dźwięczny policzek, odwróciła się na pięcie i odeszła.

– Zostań tutaj – nakazał J.T. Arii i pogonił za Heather.

Aria uśmiechnęła się pod nosem. Pierwszy raz od dłuższego czasu zrobiło jej się raźnie na duszy. Bardzo ją ucieszył widok policzka wymierzonego porucznikowi Montgomery’emu. Po drugiej stronie ulicy zobaczyła kolejny sklepik z mydłem i powidłem, podobny do poprzedniego. Poczekała na zielone światło, zgodnie z pouczeniem J.T, po czym przeszła do sklepu. Kilkoro gości, młodzi ludzie w mundurach i dziewczęta w grubych skarpetach oraz biało – brązowych butach, siedziało na czerwonych stołkach. Aria zajęła wolny stołek.

– Co pani sobie życzy? – spytał starszy człowiek, przepasany białym fartuchem.

Aria zaczęła szukać w pamięci właściwego słowa.

– Kulę?

– Słucham?

Przystojny młody człowiek w niebieskim mundurze przeniósł się na stołek obok Arii.

– Ona chyba ma na myśli colę.

– Tak – uśmiechnęła się Aria. – Poproszę colę.

– Cherry? – spytał człowiek w fartuchu.

– Tak – odrzekła pośpiesznie Aria.

– Pani gdzieś tu mieszka? – spytał żołnierz.

– Mieszkam… to znaczy zatrzymałam się w hotelu Waverly.

– Ho, ho. Posłuchaj. Mam tu paru przyjaciół i chcemy wieczorem gdzieś się wypuścić.

– Wypuścić się – powtórzyła Aria po cichu. Dokładnie to samo powiedziała przed chwilą panna Addison. Mężczyzna w fartuchu podał jej colę w dziwnej szklance – była metalowa i zawierała w środku papierowy stożek, a w nim słomkę. Zerknęła na nastolatki i zrobiła do nich minę. Pierwszym łykiem o mało się nie udławiła, ale kiedy przywykła do bąbelków, napój bardzo jej zasmakował.