– Ten pani przystojny młody człowiek bardzo się już niecierpliwi – powiedziała przepraszająco sprzedawczyni.

– Nie jest mój, a poza tym wcale nie wydaje mi się szczególnie przystojny – stwierdziła Aria, wykręcając głowę, żeby sprawdzić, jak układa się szew na pończosze. – Czy jesteś pewna, że Amerykanki noszą takie krótkie sukienki? – Sprzedawczyni nie odpowiedziała, więc Aria obrzuciła ją spojrzeniem. Stwierdziła, że kobieta wybałusza na nią oczy.

– Nie jest przystojny? – powiedziała w końcu.

Arii przeleciało przez myśl, że w zasadzie nigdy do tej pory nie przyjrzała się porucznikowi Montgomery’emu. Rozchyliła zasłony garderoby i zerknęła.

J.T siedział rozparty na niezbyt udanej kopii antycznego krzesła. Nogi wyciągnął przed siebie, tak że Mavis każdorazowo musiała go obchodzić łukiem, dłonie wsadził do kieszeni. Miał szerokie ramiona, płaski brzuch, długie i niezwykle umięśnione nogi. Ciemne włosy układały się faliście ku tyłowi głowy, pod gęstymi rzęsami było widać niebieskie oczy. Nos prosty, wąski, wargi o bardzo ładnym rysunku; w podbródku znajdował się niewielki dołek.

Aria wróciła w głąb garderoby.

– Ten kapelusz chyba mi się przyda.

– Dobrze, proszę pani. Jednak przystojny, prawda?

– Wezmę też wszystkie pończochy. I możesz zapakować ten zielony komplet.

– Dobrze, proszę pani. – Kobieta wyszła z garderoby, nie otrzymawszy odpowiedzi na pytanie.

Aria uśmiechnęła się do swego odbicia w lustrze. Spędziła na bezludnej wyspie kilka dni z niezwykle przystojnym człowiekiem i nawet nie zwróciła na to uwagi. Naturalnie, trzeba było wziąć pod uwagę jego rozpaczliwe maniery, które przesłaniały wygląd. Jeszcze w Lankonii siostra pokpiwała sobie z Arii, że będzie spędzać czas z przystojnymi amerykańskimi żołnierzami, a tymczasem ona spędziła w romantycznym osamotnieniu tydzień z nadzwyczaj przystojnym mężczyzną i wcale tego nie zauważyła.

– Księżniczko, czas na nas. Pociąg odjeżdża za godzinę, a musimy jeszcze dostać się na dworzec – powiedział ze złością J.T. siedząc za zasłonką.

Aria odczekała chwilę i wyszła z garderoby. Dość dumania o przystojnym mężczyźnie, pomyślała. Diabeł też podobno jest przystojny.

Mężczyzna imieniem Bill powitał ją gwizdnięciem, co wydało jej się obraźliwe, ale zanim zdołała cokolwiek powiedzieć, ten, który przyniósł walizki, zareagował tak samo. Wyglądało więc na to, że gwizdnięcie stanowi dość osobliwy komplement.

Porucznik Montgomery naturalnie nie powiedział ani słowa, tylko chwycił ją za ramię i energicznie pociągnął do wyjścia. Wyrwała mu się, co już weszło jej w krew, i usiadła.

– Nigdzie nie jadę z takimi włosami.

– Będziesz robić to, co ci każę. Ciesz się, że…

Sprzedawczyni stanęła między nim i Arią i wyjęła z kieszeni sukienki grzebień.

– Jeśli wolno mi zaproponować, chętnie panią uczeszę.

– Nie mamy czasu na takie kaprysy – burknął J.T.

Kobieta szybko rozczesała splątane włosy Arii i zebrała je w warkocz, który owinęła jej dookoła głowy.

– Wygląda jak korona – powiedziała z zadowoleniem.

Aria spojrzała w małe lusterko i zobaczyła swą fryzurę, ale natychmiast zauważyła też, jak pogardliwie przygląda jej się Mavis. Pomocnica sprzedawczyni miała włosy do ramion, efektownie zaczesane do tyłu. Wyglądała niezwykle modnie. Fryzura Arii doskonale pasowała do Lankonii, ale w Stanach Zjednoczonych sprawiała bardzo staroświeckie wrażenie.

J.T. odebrał jej lusterko.

– Będziesz mogła się podziwiać w pociągu. Chodźże. Czekają dwie taksówki, jedna na nas, druga na twój przeklęty bagaż.

Wyciągnął Arię ze sklepu na ulicę. Kiedy wciskał ją do taksówki, sprzedawczyni wybiegła ze sklepu z flakonikiem perfum.

– To dla pani – powiedziała. – Na szczęście.

Aria wyciągnęła do niej rękę, dłonią w dół. Jakimś atawistycznym instynktem, który przetrwał lata amerykańskiej wolności, kobieta ujęła Arię za czubki palców i dygnęła. Uświadomiwszy sobie, co robi, spłonęła rumieńcem.

– Mam nadzieję, że podobają się pani nowe stroje – powiedziała na pożegnanie i wróciła do sklepu.

J.T. dalej popychał Arię ku tylnemu siedzeniu taksówki, ale Bill ich rozdzielił.

– Powóz zajechał, wasza wysokość – zaanonsował.

Aria przesłała mu oszałamiający uśmiech i z wdziękiem wsiadła do samochodu. Bill wsiadł drugimi drzwiami, a J.T. za nim.

– Bardzo bym chciał móc opowiedzieć o tym wszystkim żonie – odezwał się Bill, gdy taksówka gnała przez ulice Miami. – Pewnie mi nie uwierzy, że poznałem prawdziwą księżniczkę.

– Może kiedyś będziecie mogli odwiedzić Lankonię. Mój dom stoi dla was otworem.

– Dom? Pani nie mieszka w pałacu? – Bill wydawał się rozczarowany jak mały chłopiec.

– Zbudowano go z kamienia trzysta lat temu. Ma dwieście sześć komnat.

– To właśnie jest pałac – powiedział Bill, uśmiechając się z satysfakcją.

Aria ukryła uśmiech. Była zadowolona, że nie sprawiła mu zawodu. Obiecała powitać Billa z żoną w koronie z rubinem wielkości kurzego jaja.

– Jeśli skończyliście pogawędki, to mamy ważne sprawy do załatwienia – wtrącił się J.T. – Masz, księżniczko. – Wyciągnął do niej dłoń z plikiem zielonych papierków.

– Co to jest? – spytała, oglądając papierki w przyćmionym świetle.

– Pieniądze – odburknął J.T.

Aria odwróciła się w drugą stronę.

– Nie dotykam pieniędzy.

– Najprawdziwsza księżniczka – syknął Bill, najwyraźniej pod wrażeniem tej sceny.

J.T. przechylił się nad nogami przyjaciela i chwycił z kolan Arii elegancką skórzaną torebkę. W środku znajdowała się koronkowa chusteczka do nosa i nic więcej.

– Popatrz, wsadzam ci pieniądze tutaj. Jak dojedziesz do Waszyngtonu, zawołaj tragarza, żeby przeniósł ci bagaże do taksówki i daj mu ten banknot, z jedynką. Żadnych zer, rozumiesz? Każ mu sprowadzić taksówkę, która zawiezie cię do hotelu Waverly. Taksówkarzowi daj piątkę. W hotelu spytaj o Leona Cattona. Jeśli go nie będzie, każ do niego zatelefonować. Powiedz mu, że jesteś przyjaciółką Amandy Montgomery.

– Nie znam takiej osoby.

– Znasz mnie, a to jest moja matka. Jeśli nie wspomnisz jej nazwiska, nie dostaniesz pokoju. Leon zawsze chowa apartament na wszelki wypadek, ale żeby go dostać, musisz wspomnieć o mojej matce. Nie zaszkodzi, jeśli przy okazji pomachasz czymś małym, zielonym.

– Zielonym?

– Pokaż im studolarówkę, to zwróci uwagę. Zresztą zdaje mi się, że twój bagaż i zachowanie też cię wyróżnia. Aha, masz. – Wyciągnął z kieszeni pudełeczko i podał Arii.

Otworzyła je i znalazła kolczyki – w każdym z nich zobaczyła pięć diamencików. Podniosła je do światła reflektora przejeżdżającego samochodu. Kolczyki wcale nie były w najlepszym gatunku, ale mimo to je włożyła.

– Czy ty nigdy za nic nie dziękujesz?

– Dam Stanom Zjednoczonym wanad – powiedziała, patrząc przed siebie.

– Tego nie przebijesz, J.T. – stwierdził Bill.

– Pod warunkiem, że ona wróci do swojego kraju. I najpierw musi jej się udać przekonać nasz rząd, że doszło do podstawienia fałszywej osoby. I do tego…

Bill poklepał Arię po dłoni – wzdrygnęła się.

– Nie martw się, słoneczko. Każdy widzi, że jesteś prawdziwą księżniczką.

– Nie dotykaj jej i nie nazywaj słoneczkiem. To jest jej królewska wysokość – oświadczył sarkastycznie J.T.

– Odczep się, dobra? – burknął Bill.

Przez resztę podróży wszyscy milczeli.

5

Aria siedziała nieruchomo w apartamencie hotelu Waverly. W uszach wciąż dzwonił jej śmiech personelu. Nigdy dotąd nikt się z niej nie śmiał. Nie chciała czegoś takiego więcej przeżyć.

Pociąg był brudny, zatłoczony, a co gorsza jechały nim setki żołnierzy, którzy bez przerwy jej dotykali. Kiedy powiedziała im, że nie wolno tego robić, ryknęli gromkim śmiechem.

Zanim dotarła do Waszyngtonu, była już tak oszołomiona, że pomyliły jej się pieniądze. Tragarz prawie obcałował ją po rękach po otrzymaniu zapłaty, za to taksówkarz był ordynarny i nawrzeszczał na nią z powodu bagażu.

Przy kontuarze recepcji była kolejka, a kiedy kazała ludziom zejść z drogi, zachowali się bardzo nieprzyjemnie. Usłyszała też mnóstwo komentarzy na temat sterty bagażu.

Aria nie miała pojęcia, jak czeka się w kolejce, szybko jednak się nauczyła. Gdy doszła do kontuaru, była już bardzo zmęczona i zniecierpliwiona. Na nieszczęście recepcjonista znajdował się w podobnym stanie. Gdy zażądała apartamentu, roześmiał się jej w twarz, a potem jeszcze bardziej ją zakłopotał, powtarzając to życzenie ludziom w kolejce. Wszyscy zaczęli się z niej śmiać.

Przypomniawszy sobie radę porucznika Montgomery’ego, żeby pomachać zielonym, wcisnęła temu ohydnemu człowieczkowi swoją torebkę. Z nie wyjaśnionej przyczyny to rozbawiło go jeszcze bardziej.

Po nie przespanej nocy Aria i bez tego czuła się fatalnie. Nienawidziła Ameryki i Amerykanów, a poza tym nie była w stanie przypomnieć sobie nawet polowy z tego, co powiedział jej porucznik Montgomery. No i zawodziła ją znajomość angielskiego. Im bardziej była zmęczona i zdezorientowana, tym silniejszy stawał się jej lankoński akcent.

– Amanda Montgomery – zdołała wybąkać.

– Nie rozumiem – powiedział recepcjonista. – Czy pani jest Niemką?

Tłum dookoła nagle zamilkł i wlepił w nią wrogie spojrzenia. Aria powtórzyła nazwisko właśnie w chwili, gdy zza jej pleców wyszedł mężczyzna. Okazał się dyrektorem hotelu, a nazwisko Amandy Montgomery sprawiło cud. Dyrektor zrugał recepcjonistę, strzelił palcami na chłopców hotelowych i po chwili zaprosił Arię do windy. Bardzo gorąco przepraszał za urzędnika i tłumaczył, że podczas wojny nie można znaleźć fachowca.

Gdy Aria wreszcie została sama w pokoju, poczuła się zagubiona. Jak przygotowuje się kąpiel? Dyrektor, pan Catton, powiedział, żeby dzwonić, gdyby czegoś potrzebowała, ale nigdzie nie było sznura od dzwonka.