– Och – powiedziała, z początku zaskoczona, a potem roześmiała się, odmłodzona nagle wspomnieniem. – Tańczyłam w nich ostatniego wieczoru w Petersburgu, w Teatrze Maryjskim… Była cesarzowa… I wielkie księżniczki…

Tym razem zapomniała o zmieszaniu.

– Tańczyliśmy Jezioro łabędzie – opowiadała, myślami o milion kilometrów od Vermontu. – To był cudowny spektakl… Nie wiedziałam wtedy, że mój ostatni… Nie wiem, po co zachowałam te pantofle… To wszystko było już tak dawno, kochanie.

Jakby zatrzasnęła drzwi za wspomnieniami. Podała mi kubek gorącej czekolady z mnóstwem bitej śmietany, po sypanej tartą czekoladą i cynamonem.

Chciałam dowiedzieć się czegoś więcej o tym balecie, ale znikła na dłużej, a potem wróciła z robótką, kiedy odrabiałam lekcje w kuchni. Nie miałam już okazji zapytać ją tego wieczoru ani kiedykolwiek później, nawet po latach. A może zapomniałam o baletkach. Wiedziałam, że tańczyła w balecie, wszyscy to wiedzieliśmy, ale trudno mi było ją sobie wyobrazić jako primabalerinę. Była moją babcią, babcią Dań, jedyną babcią w mieście, która miała własne wrotki. Wkładała je dumnie do którejś czarnej sukienczyny. A znów kiedy wybierała się do miasta, zwłaszcza do banku, zawsze brała kapelusz, rękawiczki i ulubione kolczyki. Wyglądała, jakby miała coś ważnego do załatwienia. Nawet kiedy odbierała mnie ze szkoły swoim przedpotopowym samochodem, wydawała się dostojna i uszczęśliwiona moim widokiem. Nie było trudno zauważyć, kim jest, a za to okropnie trudno pamiętać, kim była kiedyś. Teraz jednak zdaję sobie sprawę, że nigdy nie chciała, byśmy pamiętali. Była osobą, którą się stała, wdową po dziadku, matką mamy, babcią, co piecze rosyjskie ciasteczka. Cóż mogło być poza tym: za dużo do zmyślenia, ba, nawet do zrozumienia.

Zastanawiałam się, czy babci Dań zdarza się budzić w nocy i wspominać, co czuła, tańcząc w Jeziorze łabędzim przed carycą i jej córkami, czy też zarzuciła te wspomnienia wiele lat temu. Bogu dziękując za życie wśród nas w Vermoncie? Te dwa okresy jej życia były zupełnie różne. Tak bardzo różne, że pozwalały nam wszystkim zapomnieć o jej przeszłości, uwierzyć, że jest teraz kimś innym niż w Rosji. A ona pozwalała nam w to wierzyć przez wszystkie te lata. I na odwrót, to myśmy jej pozwalali zapomnieć o tamtym, wręcz zmuszaliśmy ją do zapomnienia, stworzyliśmy sobie wygodny obraz jej obecnej. W moim wyobrażeniu nigdy nie była młoda. W pojęciu mojej matki nie była ani piękna, ani zachwycająca, ani nie była baletnicą. Jej mąż był przekonany, że należała do niego od zawsze. Słyszeć nawet nie chciał o jej ojcu i braciach. Byli częścią świata, od którego chciał ją na zawsze oddzielić. Pewnie wolał, żeby nie pamiętała.

Należała do niego, dopóki nie umarł i nie zostawił nam jej w spadku. Mnie bardziej niż mamie. Mamie nigdy nie była bliska, a mnie tak. Ukochana babcia, która znaczyła dla mnie wszystko… jej fantazja zrobiła ze mnie człowieka, którym jestem, jej wyobraźnia dodała mi odwagi do opuszczenia Vermontu. Po collegeu wyjechałam do Nowego Jorku, znalazłam pracę w reklamie, wreszcie wyszłam za mąż i urodziłam trójkę dzieci. Wyszłam za przyzwoitego człowieka, żyję, jak chcę, nie pracuję od siedmiu lat. Zamierzam wrócić do pracy, jak dzieci trochę podrosną i nie będą mnie tak potrzebowały, gdy już nie będę czuła, że muszę być z nimi w domu i piec ciasteczka.

A kiedy sama podrosnę, kiedy się zestarzeję, chcę się stać taka jak babcia Dań. Jeździć na wrotkach po własnej kuchni, chodzić na ślizgawkę, co robiłam z nią i dalej uwielbiam robić. Chcę, żeby moje dzieci i wnuki się śmiały i pamiętały, w co się z nimi bawiłam. Żeby pamiętały dzwonki choinkowe i wspólne ze mną ubieranie drzewka i czekoladę na gorąco, którą przygotowuję dokładnie tak jak ona, kiedy odrabiają lekcje. Żeby moje życie coś dla nich znaczyło i żeby czas, kiedy jestem z nimi, to było coś. Ale żeby też wiedziały, kim byłam i skąd się tu wzięłam, i że bardzo kochałam ich ojca.

W moim życiu nie ma tajemnic, żadnych ukrytych opowieści, żadnych triumfów, takich jak jej, kiedy tańczyła w Jeziorze łabędzim w ostatnich chwilach carskiej Rosji. Nie mogę sobie teraz nawet wyobrazić, jakie musiało być jej życie albo ilu rzeczy musiała się wyrzec, kiedy tu przy jechała. Nie mieści mi się w głowie, jak można nigdy o tym nie mówić i jak można porzucić wszystkich, których się kochało. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak można się przenieść do takiego Vermontu, kiedy się przyjechało z Rosji. Chciałabym wiedzieć, dlaczego nigdy nic więcej o tym mi nie powiedziała. Może po prostu dlatego, że nie chcieliśmy, żeby była tancerką Daniną Pietroskową. Miała być babcią Dań i już, matką, żoną i babcią. Tak nam było łatwiej, nie musieliśmy się do niczego dopasowywać. Nie czuliśmy, że jesteśmy czymś mniejszym niż jej poprzednie życie, mniejszym niż to, kim sama dawniej była. Skoro nigdy jej nie znaliśmy, nie znaliśmy też, nie czuliśmy jej bólu, smutku, utraty, żałoby po samej sobie. A dziś, kiedy o niej myślę, żal mi, że nie wiedziałam o niej więcej. Żal. że nie mogłam widzieć jej wtedy, być z nią tam.

Odłożyłam paczkę na bok, żeby razem z Jeffem i Mattem przygotować gwiazdkowe dzwonki, od stóp do głów obsypując się czerwono-zieloną posypką. Później robiłam ciasteczka z Katie, a ona już się postarała, żeby od stóp do głów polukrować siebie, mnie i caluteńką kuchnię.

Kiedy wreszcie wszystkich ułożyłam do spania, było już późno. Jack zadzwonił z Chicago. Dzień miał ciężki, ale udany. Przez ten czas na śmierć zapomniałam o paczce. Przypomniałam sobie dopiero, kiedy po północy zeszłam do kuchni, żeby się czegoś napić. Tkwiła tam dalej, odsunięta na bok, z drobinami pokruszonego ciasta na sznurku, zamaskowana cienką warstwą czerwono-zielonej posypki.

Wzięłam paczkę, omiotłam ze śmieci i usiadłam z nią przy kuchennym stole. Parę minut zeszło, zanim rozplotłam sznurek i mogłam ją otworzyć. Paczka była z domu opieki, w którym babcia Dań spędziła ostatni rok życia. Kiedy zebrałam już wszystkie jej rzeczy, zajrzałam po grzebie do pielęgniarek, żeby im podziękować. Większość rzeczy była mocno znoszona, niewiele dało się zachować, ot, mnóstwo dziecięcych fotografii i garść książek. Zatrzymałam tomik wierszy po rosyjsku, bo wiedziałam, że je lubiła, a resztę zostawiłam pielęgniarkom. Ocaliłam po niej złotą obrączkę ślubną, złoty zegarek, który dziadek jej ofiarował przed ślubem, i parę kolczyków: to wszystko. Opowiadała mi kiedyś, że ten zegarek był pierwszym prezentem, jaki dostała od dziadka. Nigdy się na nią specjalnie nie wykosztowywał, to znaczy na prezenty i świecidełka, choć zapewniał jej godziwy byt. Wzięłam jeszcze koronkową nocną narzutkę. W domu wsunęłam ją w najdalszy kąt szafy. A całą resztę rozdałam. Pojęcia więc nie miałam, co oni mi teraz przysłali.

Obdarłam papier, a pod nim ukazał się duży kwadratowy karton, wielkości mniej więcej pudła na kapelusze. Uniosłam go – był ciężki. Załączony liścik mówił, że znaleźli to na jej szafie i że wolą mieć pewność, że to odebrałam. Zdjęłam pokrywkę, niczego się nie spodziewając – i aż mnie zatkało na ich widok. Były dokładnie takie, jak pamiętałam, pantofle zużyte i trochę wytarte, tasiemki wiązane wokół kostek spłowiałe i zmięte. To były jej baletki. Takie widziałam przed laty u niej na strychu. Ostatnia para, jaką miała na nogach przed opuszczeniem Rosji. Były też w kartonie inne rzeczy, na przykład złoty medalion z fotografią mężczyzny w środku. Miał wypielęgnowaną brodę i wąsy, a ze staromodną powagą było mu bardzo do twarzy. Miał oczy podobne jak ona. Po tylu latach zdawały się śmiać z fotografii, chociaż on się przecież nie uśmiechał. Były też zdjęcia innych mężczyzn, w mundurach. Odgadłam, że to jej ojciec i bracia. Jeden z chłopaków był nie wiarygodnie do niej podobny. Był też mały konwencjonalny portrecik jej matki, który chyba już kiedyś widziałam. Był program teatralny jej ostatniego Jeziora łabędziego, fotografia roześmianych baletnic, a w środku ich grupki młoda piękność, której oczy i twarz przez wszystkie późniejsze lata nie zmieniły się ani na jotę. Nietrudno było poznać, że to Danina. Oszałamiająco piękna i nieprawdopodobnie szczęśliwa. Śmiała się na zdjęciu, a pozostałe kobiety patrzyły na nią z zachwytem i podziwem.

A na dnie pudła leżała gruba paczka listów. Rzuciłam na nie okiem. Pisane po rosyjsku starannym, eleganckim pismem, znamionującym męskość i inteligencję. Związane wypłowiałą niebieską wstążką. Strasznie dużo ich było.

Biorąc je do ręki, już wiedziałam, że tu znajdę rozwiązanie wszystkich zagadek, wszystkie tajemnice, o których nigdy nie opowiadała, z których nigdy się nie zwierzała, odkąd wyjechała z Rosji. Tyle uśmiechniętych twarzy w tym pudełku, tyle osób, tak kiedyś dla niej ważnych, a później porzuconych dla życia, które nie mogłoby być bardziej odmienne od dotychczasowego.

Trzymałam w ręku baletki, delikatnie gładząc satynę, i myślałam o niej. Jaka była dzielna, jaka silna i jak wielu wyrzekła się rzeczy i osób. Zastanawiałam się, czy któraś z tych osób jeszcze żyje, czy ona też tak wiele dla nich znaczyła, czy przechowują jej fotografie. No i zadumałam się nad tym mężczyzną, który pisał do niej listy, kim on był dla niej i co się z nim stało. Nawet jednak bez możliwości ich odczytania wiedziałam wszystko. Pieczołowitość, z jaką zawiązała kokardkę, z jaką przechowywała listy sprzed pół wieku, zabierając je ze sobą do domu opieki – mówiła sama za siebie. Musiał być dla niej kimś ważnym i jak się łatwo domyśliłam ze wszystkiego, co do niej pisał. musiał ją najczulej kochać.

Miała inne życie, zanim się pojawiła w naszym, a już zwłaszcza w moim. Życie zupełnie inne niż to, w którym umiejscowiliśmy ją w Vermoncie, życie dawne, czarodziejskie, fascynujące i pełne świetności. Pamiętam, jak surowo wyglądał mój dziadek na zdjęciach. Mam nadzieję, że ten człowiek dał jej szczęście, że ją kochał. Zabrała jego tajemnicę do grobu, a teraz oddała mi ją… razem z baletowymi pantoflami… z programem Jeziora łabędziego… i z jego listami.