– Nie mogę uwierzyć, że to ty – powiedział ten ostatni. Alkohol sprawiał, że jego słowa zlewały się ze sobą. – Panno Bancroft – kontynuował ze zwycięskim uśmiechem na ustach. – Właśnie wyjaśniałem tym ludziom, że jestem w gwałtownej potrzebie znalezienia odpowiednio bogatej i olśniewającej żony. Czy wyjdzie pani za mnie w przyszłą sobotę?

Ojciec Meredith wspominał częste kłótnie między Jonathanem a jego zawiedzionymi rodzicami; wywnioskowała, że „gwałtowna potrzeba” ożenienia się z „bogatą” kobietą to prawdopodobnie rezultat jednej z tych sprzeczek. Cała jego poza wydała jej się zabawna. Uśmiechając się promiennie, odparła:

– Przyszły weekend to świetny termin, obawiam się jednak, że ojciec wydziedziczy mnie, jeśli wyjdę za mąż przed ukończeniem studiów, więc będziemy musieli mieszkać z twoimi rodzicami.

– Boże uchowaj! – krzyknął Jonathan drżącym głosem i wszyscy, łącznie z nim, zaczęli się śmiać.

Przed dalszymi nonsensownymi rozmowami uratował ją Parker, biorąc ją pod rękę ze słowami:

– Meredith musi zaczerpnąć świeżego powietrza. Idziemy na spacer.

Na zewnątrz przeszli przez frontowy trawnik i ruszyli wzdłuż drogi dojazdowej.

– Jak to wszystko znosisz? – zapytał.

– Jest w porządku, naprawdę. Może jestem trochę zmęczona. – W przedłużającej się ciszy myślała o powiedzeniu czegoś dowcipnego i zajmującego, ale zdecydowała się na prostotę i szczere zainteresowanie: – Wiele musiało się zdarzyć u ciebie w czasie ostatniego roku…

Skinął głową i powiedział jedną z ostatnich rzeczy, jaką chciała usłyszeć:

– Będziesz jedną z pierwszych, którzy się o tym dowiedzą. Sarah Ross i ja pobieramy się. Mamy zamiar na sobotnim przyjęciu oficjalnie ogłosić nasze zaręczyny.

Świat zawirował wokół niej. Sarah Ross! Meredith znała Sarah i nie lubiła jej. Chociaż niesamowicie piękna i pełna życia, Sarah była płytka i próżna.

– Mam nadzieję, że będziecie bardzo szczęśliwi - powiedziała ostrożnie, starając się ukryć swoje wątpliwości i rozczarowanie.

– Ja też tak myślę.

Przez pół godziny spacerowali, rozmawiając o jego planach na przyszłość, a potem też o jej zamierzeniach. Jak wspaniale się z nim rozmawiało, myślała Meredith z uczuciem bolesnej straty. Parker umiał podtrzymać ją na duchu, był pełen zrozumienia i całkowicie popierał jej pragnienie pójścia do Northwestern zamiast do Maryville.

Skierowali się już ku domowi, kiedy na podjeździe zatrzymała się limuzyna. Wysiadła z niej uderzająco piękna brunetka. Towarzyszyło jej dwóch dwudziestokilkuletnich młodzieńców.

– Widzę, że nieutulona w smutku wdowa zdecydowała się pojawić – powiedział Parker z niezwykłym dla siebie sarkazmem, patrząc na Charlotte Bancroft. Duże diamentowe kolczyki błyszczały w jej uszach. Pomimo szarego prostego kostiumu, który miała na sobie, wyglądała ponętnie i zgrabnie. – Zauważyłaś, że nie uroniła nawet jednej łzy w czasie pogrzebu? W tej kobiecie jest coś, co przypomina mi Lukrecję Borgię.

W głębi serca Meredith zgadzała się z tym porównaniem.

– Nie przyjechała tutaj po to, żeby przyjmować kondolencje. Chce, żeby jeszcze dzisiejszego popołudnia, jak tylko goście wyjdą, został odczytany testament. Wieczorem wraca do Palm Beach.

– A propos wychodzenia – powiedział Parker, spoglądając na zegarek. – Za pół godziny mam spotkanie. – Nachylając się, pocałował ją po bratersku w policzek. – Pożegnaj ode mnie ojca.

Meredith patrzyła, jak odchodzi, zabierając ze sobą wszystkie jej romantyczne dziewczęce marzenia. Letni wiatr rozwiewał jego rozjaśnione słońcem włosy. Szedł długim, zdecydowanym krokiem. Otworzył drzwiczki samochodu, zdjął swoją ciemną marynarkę i położył ją na oparciu drugiego siedzenia, po czym spojrzał w jej stronę i pomachał na pożegnanie.

Desperacko starając się nie rozpamiętywać swojego żalu, ruszyła, żeby przywitać Charlotte. W czasie pogrzebu Charlotta ani razu nie odezwała się ani do Meredith, ani do jej ojca. Stała po prostu pomiędzy swoimi synami z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

– Jak się pani czuje?

– Czuję się… zniecierpliwiona. Chciałabym już wracać do domu – odpowiedziała lodowatym tonem kobieta. – Kiedy możemy przystąpić do załatwienia sprawy?

– Dom jest ciągle pełen ludzi – powiedziała Meredith, otrząsając się wewnętrznie z wrażenia, jakie zrobiła na niej Charlotta. – Będzie pani musiała zapytać o to ojca.

Charoltta, już na schodach, odwróciła się. Jej twarz wyglądała jak wykuta w lodzie.

– Nie rozmawiałam z twoim ojcem od tamtego dnia w Palm Beach. Następnym razem będę z nim mówić, kiedy to ja będę miała w ręku wszystkie atuty, a on będzie mnie błagał o rozmowę. Do tego czasu ty, Meredith, musisz przejąć na siebie rolę pośrednika między nami. – Weszła do domu z synami, niczym strażą honorową po obu jej bokach.

Meredith, patrząc na jej plecy, czuła emanującą z niej nienawiść. Pamiętała wyraźnie ten dzień w Palm Beach, o którym wspomniała Charlotta. Przed siedmioma laty pojechali z ojcem na Florydę zaproszeni przez dziadka, który po zawale przeprowadził się tam. Po przyjeździe na miejsce okazało się, że zostali zaproszeni nie na święta wielkanocne, jak sądzili, ale na ślub. Ślub Cirila Bancrofta z Charlotta, która od dwóch dziesięcioleci była jego sekretarką. Miała wtedy trzydzieści osiem lat i była o trzydzieści lat młodsza od niego. Była wdową i miała dwóch synów tylko o kilka łat starszych od Meredith.

Meredith nigdy się nie dowiedziała, dlaczego Philip i Charlotta czuli do siebie aż taką niechęć. Z tego, co usłyszała w efekcie potężnej kłótni między jej dziadkiem i ojcem tego dnia, zorientowała się, że animozja między nimi miała początek dużo wcześniej, jeszcze kiedy Ciril mieszkał w Chicago. Charlotta była w zasięgu ich głosów, kiedy Philip nazwał ją podstępnym ambitnym śmieciem, a swojego ojca niemądrym, starzejącym się głupcem wmanewrowanym w poślubienie jej po to, żeby jej synowie mogli dostać część jego pieniędzy.

Wtedy w Palm Beach Meredith po raz ostatni widziała dziadka. Od tamtej pory Ciril w dalszym ciągu kontrolował swoje inwestycje, ale prowadzenie Bancroft i S – ka zostawił ojcu Meredith. Chociaż dom handlowy stanowił tylko trochę mniej niż czwartą część majątku rodzinnego, to z racji swojej specyfiki pochłaniał całą uwagę jej ojca. „Bancroft”, zupełnie inaczej niż pozostałe olbrzymie, posiadane przez rodzinę aktywa, był czymś więcej niż tylko pakietem akcji przynoszących dywidendy. Tu właśnie były korzenie dobrobytu rodziny i ich wielkiej dumy.

– Oto ostatnia wola i testament Cirila Bancrofta – zaczął czytać adwokat, zwracając się do zgromadzonych w bibliotece; Meredith, Philipa, Charlotty i jej synów. Pierwsze zapisy opiewały na duże sumy ofiarowane na różnorodne cele charytatywne, cztery następne, każdy po piętnaście tysięcy dolarów, przeznaczone były dla służby Cirila Bancrofta: jego szofera, gospodyni, ogrodnika i pielęgniarza.

Meredith, ponieważ adwokat wyraźnie życzył sobie jej obecności, przypuszczała, że będzie obdarowana jakimś skromnym zapisem. Mimo to aż podskoczyła, kiedy Wilson Riley wymówił jej imię:

– Mojej wnuczce, Meredith Bancroft, zapisuję kwotę czterech milionów dolarów.

Meredith była zszokowana i zdziwiona ogromną wysokością kwoty. Musiała się skoncentrować, żeby wysłuchać ciągu dalszego:

– Aczkolwiek dzieląca nas odległość i zaistniała sytuacja uniemożliwiły mi lepsze poznanie Meredith, było dla mnie jasne, kiedy ją ostatnio widziałem, że jest ciepłą, inteligentną osobą i wykorzysta te pieniądze z rozwagą. Żeby się upewnić, że tak się stanie, robię ten zapis z zastrzeżeniem, że suma ta zostanie ujęta w fundusz powierniczy dla niej, łącznie z odsetkami, dywidendami itd., aż do ukończenia przez nią trzydziestu lat. Niniejszym czynię mego syna Philipa Edwarda Bancrofta osobą zarządzającą i sprawującą pieczę nad całym tym funduszem.

Riley odchrząknął, spojrzał na Philipa, potem na Charlotte i jej synów, Jasona i Joela, po czym zaczął czytać ciąg dalszy testamentu Cirila Bancrofta.

– Żeby nie skrzywdzić nikogo, podzieliłem pozostałe moje dobra tak sprawiedliwie, jak to tylko możliwe pomiędzy moich pozostałych spadkobierców. Mojemu synowi, Philipowi Bancroftowi, zapisuję wszystkie moje akcje i cały mój udział w firmie „Bancroft i S – ka”, domu handlowym, którego wartość stanowi w przybliżeniu jedną czwartą wartości wszystkich moich dóbr.

Meredith usłyszała to wszystko, ale nie mogła tego pojąć. „Żeby nie skrzywdzić nikogo”, zostawia swojemu jedynemu dziecku jedną czwartą swoich dóbr? Z pewnością, jeśli chciał podzielić równo, jego żonie należała się połowa, a nie trzy czwarte całości. Wtedy jakby z oddali usłyszała słowa adwokata:

– Mojej żonie Charlotcie i moim prawnie zaadoptowanym synom Jasonowi i Joelowi, pozostawiam równe części pozostałych trzech czwartych mojego majątku. Następnie ustanawiam Charlotte Bancroft powiernikiem nad przypadającymi Jasonowi i Joelowi częściami, aż do czasu ukończenia przez nich lat trzydziestu.

Słowa „prawnie zaadoptowanym” rozdarły serce Meredith, kiedy dostrzegła poczucie zdrady malujące się na pobladłej twarzy ojca. Powoli odwrócił głowę i spojrzał na Charlotte; odwzajemniła to spojrzenie, nie drgnąwszy nawet. Na jej twarzy pojawił się uśmiech, złośliwy i pełen triumfu.

– Ty zakłamana suko! – powiedział przez zaciśnięte usta. – Powiedziałaś, że doprowadzisz do tego, żeby ich zaadoptował, i zrobiłaś to.

– Ostrzegałam cię przed laty, że to zrobię. Teraz ostrzegam cię, że nasze porachunki nie są jeszcze zakończone. – Z szerokim uśmiechem, jakby igrając z jego furią, dodała: – Miej to na uwadze, Philipie. Nie śpij po nocach, zastanawiając się, jaki będzie mój następny krok, co ci zabiorę tym razem. Nie śpij, zastanawiaj się i bój się, tak jak ja przed osiemnastu laty.

Rysy jego twarzy wyostrzyły się, kiedy zacisnął szczęki, żeby powstrzymać się od odpowiedzi. Meredith oderwała wzrok od nich dwojga i spojrzała na synów Charlotty. Twarz Jasona była repliką twarzy jego matki: zwycięska i złośliwa. Joel chmurnie wpatrywał się w swoje buty. Joel jest miękki, powiedział przed laty ojciec Meredith. Charlotta i Jason są jak nienasycone barakudy, ale przynajmniej wiadomo, czego się po nich spodziewać. Przy młodszym, Joelu, czuję się nieswojo, skóra mi cierpnie. Jest w nim coś dziwnego.