Jeśli miałaby przeżyć z kimś intymne chwile, chciałaby, żeby to był ktoś, kogo podziwia i komu ufa. Chciałaby, żeby to był prawdziwy romans, taki z czułością i zrozumieniem. Wszystkim jej marzeniom towarzyszyła zawsze wizja czegoś więcej niż tylko fizycznego kontaktu. Wyobrażała sobie długie spacery brzegiem morza, trzymanie się za ręce i rozmowy; długie noce spędzone przed kominkiem, wpatrywanie się w płomienie skaczące wśród polan. Po wielu latach nieudanych prób prawdziwego porozumienia i zbliżenia się do ojca Meredith pragnęła, żeby jej przyszły kochanek był kimś, z kim mogłaby porozmawiać i kto dzieliłby z nią swoje myśli. Tym Ideałem, w jej myślach, zawsze był Parker.

W czasie lat nauki w Bensonhurst udawało się Meredith spotykać Parkera całkiem często, głównie podczas spędzanych w domu wakacji. Jej zabiegi w tym kierunku ułatwiał fakt, że obydwie rodziny Bancroftów i Reynoldsów należały do klubu Glenmoor. Członkowie tego klubu tradycyjnie uczestniczyli całymi rodzinami w organizowanych tam tańcach i imprezach sportowych. Dopóki Meredith nie skończyła osiemnastu lat, co stało się w końcu kilka miesięcy temu, nie mogła uczestniczyć w przeznaczonej dla dorosłych działalności klubu. Udawało jej się jednak wykorzystywać inne możliwości, jakie dawał jej Glenmoor. Każdego lata prosiła Parkera, żeby był jej partnerem w rozgrywkach tenisowych dla juniorów i seniorów. Zawsze łaskawie przyjmował tę propozycję; ich mecze były zwykle przerażającymi porażkami, głównie dzięki olbrzymiej mu zdenerwowaniu Meredith z powodu samego faktu grania z nim.

Używała też i innych wybiegów. Przekonywała na przykład ojca, żeby każdego lata organizował przyjęcia. Lista gości uczestniczących w tych przyjęciach zawsze zawierała nazwisko Parkera i jego rodziny. Ponieważ Parkerowie byli właścicielami banku, w którym zostały zdeponowane fundusze firmy Bancrof t i S – ka, a Parker był już pracownikiem banku, czuł się zobligowany, żeby brać udział w tych przyjęciach, jak również być partnerem Meredith podczas kolacji.

W czasie świąt Bożego Narodzenia udało się Meredith dwa razy stanąć pod wiszącą w hallu jemiołą, kiedy Parker z rodziną składali im świąteczną wizytę. Zawsze też towarzyszyła ojcu, kiedy nadchodził czas ich rewizyty u Reynoldsów.

W efekcie triku z jemiołą to Parker był tym, który po raz pierwszy ją pocałował. Działo się to w czasie pierwszego roku jej pobytu w szkole. Aż do następnych świąt żyła wspomnieniem o tym. Rozpamiętywała poczucie jego bliskości, jego zapach i to, jak uśmiechnął się do niej, zanim ją pocałował.

Kiedy był u nich na kolacji, uwielbiała słuchać, jak opowiadał o banku. Zupełnie wspaniałe były spacery, na które wybierali się po takich kolacjach, w czasie gdy ich rodzice sączyli brandy. Właśnie podczas jednego z tych spacerów ostatniego lata dokonała upokarzającego odkrycia, że Parker zawsze wiedział o tym, że ona się w nim podkochuje. Parker zapytał ją, jak udał się jej wyjazd na narty do Vermont. Uraczyła go zabawną historyjką o wyprawie z kapitanem narciarskiej drużyny z Litchfield, który musiał w czasie tej randki gonić po zboczu jej nartę, co zrobił zresztą stylowo i z właściwym sobie wdziękiem. Kiedy Parker przestał się już śmiać, powiedział uroczyście i z uśmiechem:

– Za każdym razem, kiedy cię widzę, jesteś jeszcze piękniejsza. Chyba zawsze zdawałem sobie sprawę z tego, że kiedyś ktoś zajmie w końcu moje miejsce w twoim sercu, ale nie sądziłem, że będzie to jakiś osiłek, który uratuje twoją nartę. Właściwie – zażartował – przyzwyczaiłem się już do tego, że jestem twoim romantycznym bohaterem.

Duma i zdrowy rozsądek powstrzymały ją przed wyrzuceniem z siebie, że źle ją zrozumiał, że nikt nie zajął jego miejsca była zbyt dorosła, żeby udawać, że nigdy takiego miejsca w jej sercu nie miał. Najwyraźniej Parker nie był zdruzgotany jej wyimaginowaną zdradą. Rozpaczliwie próbowała uratować chociaż ich przyjaźń, traktując swoje zadurzenie się w nim jako zabawny, chociaż już miniony epizod jej szczenięcych lat.

– Wiedziałeś, co się ze mną działo? – zapytała, wykrzesując z siebie uśmiech.

– Wiedziałem – uśmiechnął się w odpowiedzi – i zastanawiałem się, czy twój ojciec to zauważy i czy nie zacznie mnie ścigać z pistoletem w dłoni. Jest bardzo opiekuńczy w stosunku do ciebie.

– Też to zauważyłam – zażartowała Meredith, chociaż ten problem wcale nie był śmieszny na co dzień.

Parker zaśmiał się z żartu, a potem, poważniejąc, powiedział:

– Mam nadzieję, że nasze spacery, obiady i rozgrywki tenisowe nie skończą się, mimo że twoje serce należy teraz do narciarza. Zawsze lubiłem nasze spotkania, mówię serio.

Potem rozmawiali o dalszych planach Meredith, o jej studiach i zamiarze pójścia w ślady przodków, aż do fotela prezydenckiego w Bancroft i S – ka włącznie. Wydawało się, że rozumiał, co dla niej znaczy zarządzanie firmą, i szczerze wierzył, że potrafi tego dokonać, jeśli będzie bardzo chciała.

Teraz, stojąc w pokoju internatu, myślała o tym, że po całym roku zobaczy znowu Parkera. Próbowała przygotować się na to, że może pozostanie dla niej tylko przyjacielem. Myśl o tym łamała jej serce. Była jednak pewna jego przyjaźni, a to wiele dla niej znaczyło.

Za plecami Meredith Lisa rzuciła na łóżko obok otwartej walizki ostatnią porcję wyjętych z szafy ubrań.

– Myślisz o Parkerze – zaatakowała ją żartobliwie. – Zawsze wtedy masz rozmarzony wyraz twarzy – urwała, kiedy w drzwiach pojawił się Nick Tierney, a za nim dwaj koledzy.

– Powiedziałem im – oznajmił, ruchem głowy wskazując do tyłu – że za chwilę zobaczą w jednym pokoju więcej piękna, niż go widzieli w całym stanie Connecticut. Skoro wszedłem tu pierwszy, mogę wybierać: miejsce pierwsze zajmuje Meredith.

Robiąc oko do Lisy, przesunął się. – Panowie – powiedział, robiąc ręką półkolisty gest – pozwólcie, że przedstawię wam „miejsce drugie”.

Jego koledzy weszli ze znudzonymi, zarozumiałymi minami. Spojrzeli na Lisę i stanęli jak wryci.

Muskularny blondyn na czele pozbierał się pierwszy.

– Ty musisz być Meredith – powiedział do Lisy. Sądząc z wyrazu jego twarzy, podejrzewał Nicka o zagarnięcie najlepszego. – Jestem Craig Haxford, a to jest Chase Vouthier – skinął w stronę ciemnowłosego dwudziestolatka, który lustrował Lisę jak człowiek, który nareszcie odkrył doskonałość.

Lisa spojrzała na nich z rozbawieniem.

– Nie jestem Meredith.

Jednocześnie odwrócili głowy, patrząc w przeciwległy kąt pokoju, gdzie stała Meredith.

– Boże… – wyszeptał z namaszczeniem Craig Haxford.

– Boże… – wtórował mu Chase Vouthier. Przenosili wzrok z jednej dziewczyny na drugą i z powrotem.

Meredith przygryzła wargę, żeby nie parsknąć śmiechem na widok ich ogłupiałych min. Lisa uniosła brwi i powiedziała oschle:

– Jak tylko zakończycie te modlitwy, proponujemy wam colę w zamian za pomoc w przygotowaniu tych pudeł do wyprowadzki.

Z uśmiechem zabrali się do dzieła, a za ich plecami, o pół godziny wcześniej, niż to było w planie, pojawił się Philip Bancroft. Zatrzymał się na widok trzech młodych mężczyzn, jego twarz pociemniała z oburzenia.

– Co się tu u diabła dzieje?

Cała piątka zamarła. Meredith spróbowała załagodzić sytuację, przedstawiając ma chłopców. Ignorując jej wysiłki, ostrym ruchem głowy wskazał drzwi.

– Wyjść! – rzucił krótko. Gdy opuścili pokój, zwrócił się do dziewcząt: – Myślałem, że przepisy tej szkoły zabraniają wchodzenia do tego budynku innym mężczyznom niż ojcowie.

Nie „myślał” tak, ale był tego pewien. Przed dwoma laty złożył Meredith nie zapowiedzianą wizytę. Pojawił się o czwartej w niedzielne popołudnie. Zobaczył chłopców siedzących na parterze internatu, w pobliżu głównego wejścia. Do tego weekendu było dozwolone przyjmowanie męskich wizyt w hallu głównym w te dwa wolne popołudnia. Od tego dnia mężczyźni mieli całkowity zakaz wstępu do budynku. To Philip spowodował zmianę przepisów, wpadając do administratorki i oskarżając ją o wszystko, począwszy od karygodnego zaniedbania, a na przyczynianiu się do rozwoju przestępczości nieletnich skończywszy. Zagroził następnie, że poinformuje o tych faktach wszystkich rodziców i że cofnie niemałą sumę przekazywaną corocznie przez rodzinę Bancroftów na rzecz Bensonhurst.

Meredith próbowała teraz zwalczyć w sobie wściekłość i upokorzenie jego zachowaniem w stosunku do trzech chłopców, którzy nie zrobili nic, co mogłoby spowodować tak gwałtowny wybuch jego gniewu.

– Po pierwsze – powiedziała – rok szkolny skończył się wczoraj, więc te przepisy już nie obowiązują. Po drugie, oni tylko chcieli pomóc nam ułożyć te pudła do wywiezienia.

– Miałem wrażenie – przerwał jej – że to ja miałem przyjść tutaj dzisiaj rano, żeby zrobić to wszystko. To z tego powodu musiałem wstać o… – przerwał swoją tyradę na dźwięk głosu administratorki.

– Przepraszam, panie Bancroft, ma pan pilny telefon na dole. Kiedy Philip wyszedł, Meredith opadła ciężko na krzesło, a Lisa z impetem odstawiła swoją colę na biurko.

– Nie rozumiem tego człowieka – powiedziała z furią. – Jest niemożliwy. Nie pozwoli ci się umówić z nikim, kogo nie zna od niemowlaka, i odstrasza wszystkich innych, którzy tylko tego spróbują. Daje ci samochód na szesnaste urodziny i… nie pozwala ci nim jeździć. Mam czterech braci, którzy są Włochami, do diabła, a wszyscy oni razem wzięci nie są tak potwornie opiekuńczy, jak twój ojciec! – Usiadła koło Meredith nieświadoma, że tylko powiększa jej zagniewanie i rozdrażnienie. – Mer, musisz coś z tym zrobić, bo tegoroczne lato będzie dla ciebie jeszcze gorsze niż poprzednie. Przez pół wakacji mnie nie będzie, więc nie będziesz mogła spędzać czasu chociażby ze mną. – Stopnie Lisy i jej talent artystyczny zrobiły takie wrażenie w Bensonhurst, że dostała sześciotygodniowe stypendium do Europy. Wyróżnieni nim uczniowie mogli wybrać nawet miasto, w którym pobyt najbardziej przyczyni się do realizacji ich przyszłych zamierzeń. Lisa zdecydowała się na Rzym i zapisała się tam na kursy dekoracji wnętrz.