Ostatnia wyprawa wojenna zakończyła się wielkim fiaskiem, sprowadzając na południową część kraju jedynie nędzę i chaos.

Wielu mieszkańców Skanii, którzy czuli silniejsze związki z Danią, opuściło rodzinne strony, nie chcąc zaakceptować nowego układu politycznego. Inni, jak na przykład snapphanowie, ukryli się w lasach i bezlitośnie napadali na wszystkich, nie bacząc, czy to wróg, czy tylko przypadkowy podróżny.

Większość żołnierzy Karola X Gustawa przedostała się przez cieśninę i powróciła do domu. We wrogiej Danii pozostali jednak najciężej ranni. Nastał dla nich czas upokorzeń; wiele lat minęło, nim los pozwolił im wrócić do rodzinnego kraju.


Wśród żołnierzy królewskiej armii, którzy pozostali w Danii, znalazł się Alvar Svantesson Befver. Pochodził z bardzo dobrej rodziny, inaczej zresztą nie otrzymałby szlifów oficerskich. Awansował dość szybko i mimo młodego wieku był już kapitanem.

Nielekko było rannym Szwedom podczas przymusowego pobytu w Danii. Ulokowano ich w stajni jakiejś posiadłości w skrajnie prymitywnych warunkach. Nie szczędzono pogardy i drwiny. Na każdym kroku okazywano im wrogość. Naśmiewano się z nich, wykpiwano za to, że wierzyli, iż uda im się podbić mocarstwo duńskie.

Alvarowi brakowało argumentów, by uciszyć szyderców, poniekąd mieli bowiem rację. Tyle tylko że kierowali złośliwe uwagi pod złym adresem. Zasłużył na nie król Szwecji, a nie jego żołnierze.

Życie Alvara nie raz wisiało na włosku. Nie brakowało bowiem takich, którzy pragnęli wziąć odwet za inwazję Szwedów, za „kradzież” Skanii, Blekinge, Hallandii i Bohuslandii, Bornholmu i prowincji Trondhjem, a bezbronni, chorzy i słabi żołnierze wrogiej armii idealnie nadawali się do roli kozłów ofiarnych.

Największym zagrożeniem dla rannych jeńców były fatalne warunki sanitarne. Padali jak muchy atakowani przez szalejące epidemie groźnych chorób, co duńscy strażnicy przyjmowali z olimpijskim spokojem. Kapitanowi Befverowi udało się jakoś cudem uchronić przed zarażeniem. Może dlatego, że był silnej postury i miał doskonalą kondycję. Zdawał sobie jednak sprawę, że w każdej chwili grozi mu atak choroby.

Pewnego dnia do tego urągającego wszelkim zasadom higieny lazaretu brutalnie wepchnięto młodego chłopca. Runął na klepisko ze związanymi z tyłu rękami. Wydawało się, że sanitariusze – o ile można użyć takiego określenia – nie chcieli go w ogóle dotykać. Klęli głośno i sprawiali wrażenie przerażonych.

Alvar Svantesson Befver był spośród rannych jeńców w najlepszej formie. Zwlókł się więc ze swego posłania, by pomóc choremu chłopcu, który wyglądał tak młodo, że nie mógł jeszcze służyć w wojsku.

Kiedy go dotknął, poczuł silną niechęć. Nie miał pojęcia, dlaczego. Coś go ostrzegało w duchu: „Trzymaj się z daleka, jeśli ci życie miłe”.

Cóż za idiotyczna reakcja! Przecież to tylko chłopiec, taki młody, bezbronny i przerażony.

Alvar przemógł się i poluzował więzy na dziecinnie szczupłych nadgarstkach przybysza. Sam, ranny w bok, dość długo walczył z gorączką, ale teraz zaczynał już dochodzić do siebie.

Och, gdyby tylko udało mu się wydostać z tej cuchnącej stajni będącej wylęgarnią chorób! Poczołgałby się do Szwecji, przepłynął wpław przez cieśninę, jeśli zabrakłoby innego środka transportu, byleby uciec stąd jak najdalej.

Stan chłopca okazał się bardzo ciężki. Alvar obmył mu ubłoconą twarz i opatrzył go najlepiej jak potrafił. Tak, chłopiec był poważnie chory. Ale to nie zewnętrzne rany dokuczały mu najbardziej. Rozbieganym wzrokiem rozglądał się nerwowo po stajni, a kiedy jeden z rannych przewrócił się na drugi bok, chłopiec aż podskoczył. On się po prostu bał.

Zresztą czy w takich czasach może to kogoś dziwić?

Ale… to nie był zwykły strach. To nie świat zewnętrzny przerażał chłopca, lecz coś w nim samym.

Alvar pomógł nieszczęśnikowi ułożyć się na swoim nędznym posłaniu. Nie mógł przecież zostawić go w takim stanie na klepisku, a innej wolnej pryczy nie było.

– Jak się tutaj znalazłeś? – spytał. – Nie jesteś przecież żołnierzem.

– Nigdzie mnie nie chcieli… – wystękał chory. – Niedobrze się stało… Wszystko, wszystko nie tak! Wyrzucają mnie z każdego miejsca, w którym się pojawię.

Wcale mnie to nie dziwi, pomyślał Alvar. Jest w tym chłopcu coś odpychającego.

Ale nie rozumiem, co to takiego?

Chłopiec zaczął majaczyć:

– Muszę się spieszyć… Oddać… Zakopać z powrotem… Bo inaczej nie znik… te okropne złe oczy.

Głos uwiązł mu w gardle. Był wycieńczony. Alvar przyglądał się choremu. Miał szlachetne rysy twarzy, co prawda jeszcze bardzo dziecinne. Wyrażał się nienagannie. Posługiwał się pięknym północnoskańskim dialektem. Ubranie, z którego zostały nędzne łachmany, uszyto niegdyś z dobrej jakościowo tkaniny… Ale mimo to coś złego działo się z chłopcem.

Te ślady na szyi…? Wyglądają okropnie, jakby go ktoś dusił.

A czy ubranie nie jest nadpalone?

W co on się wplątał? Przecież Duńczycy nie mogli być tacy brutalni wobec dziecka.

– Jak się nazywasz? – spytał Alvar.

– Bror Nilsson Huldt – odrzekł chłopiec z wysiłkiem, jakby bolało go gardło.

W jego oczach zalśniły łzy. Wyraźnie walczył ze sobą, by nie wybuchnąć płaczem. Twarz wykrzywiła mu się cierpieniem.

– Dobrze już, dobrze – uspokajał go Alvar. – Postaraj się nie płakać!

– To tylko… o, nie… jak strasznie mnie boli! Nie nawykłem do tego, by ktoś okazywał mi życzliwość. Dziękuję, dziękuję!

Zgasł. Alvar nie wiedział, czy zapadł w sen, czy stracił przytomność.

Siedział na krawędzi pryczy, starając się nie zbliżać do Brora. Ogarniała go niezrozumiała odraza, ilekroć go dotykał.

Biedny młodzieniec, wyglądał na takiego, co nie potrafi skrzywdzić nawet muchy.

A mimo to nikt nie chciał mieć z nim do czynienia.

Nawet Alvar, który zwykle do wszystkich odnosił się przyjaźnie.

Chłopiec stanowił dla niego prawdziwą zagadkę.


Pod wieczór Bror Nilsson przebudził się z głośnym krzykiem, jakby dręczyły go jakieś koszmary. Alvar siedział na skraju posłania, bowiem użyczył swej pryczy choremu. Rozumiał, że chłopcu śniło się coś strasznego. Odniósł wrażenie, że w stajni zapanował nastrój grozy. Pielęgniarze także zdawali się wyczuwać coś niepokojącego. Chorzy pojękiwali głośno, żalili się, że chcą opuścić to miejsce, wrócić do domu.

Dla Alvara Svantessona Befvera było aż nazbyt oczywiste, kto jest przyczyną tej atmosfery.

Nikt nie zamierzał podejść do Brora Nilssona, który usiadł, wyrwany z koszmarnego snu. Kaszlał i dłońmi obejmował obolałą szyję. Twarz o pięknych rysach posiniała i spuchła, a pod cienką skórą widoczne były nabrzmiałe żyły.

Mimo niechęci, jaką odczuwał, a także panicznego strachu przed dyfterytem i innymi chorobami zakaźnymi, kapitan Befver nachylił się, żeby obetrzeć perlisty pot z czoła chłopca.

Młodzieniec usiłował mu coś powiedzieć.

– Tak, słucham?

Bror Nilsson Huldt osunął się na pryczę, oddychał już równiej, dłonie niepewnie położył na piersi. Alvar zrozumiał, że chłopiec zawiesił coś na szyi i ukrył to pod ubraniem. Pomógł mu więc przełożyć przez głowę skórzany pasek czerwonej torebki. Alvar nie miał ochoty jej dotykać, więc położył ją na kocu.

Bror znowu krzyknął i próbował odsunąć się jak najdalej.

Po chwili uspokoił się i wystękał z wysiłkiem:

– Weź to z sobą! Zawieź mojej siostrze. To bardzo ważne. Ona wszystko zrozumie. Jedź do mojego domu, do Hult. Jak najprędzej! Zabierz to, nim znowu coś się stanie. Pospiesz się!

– Gdzie leży Hult?

Mówił z trudem. Po każdym słowie następowała długa przerwa:

– Północna Skania… blisko lasów Göinge. Musisz zboczyć z głównej drogi przy…

W końcu Alvar dowiedział się wszystkiego.

– Będę jechał tamtędy do domu, mogę więc ci obiecać, że wstąpię po drodze – powiedział, bo wydawało mu się, że dla chorego chłopca, który prawdopodobnie miał nikłą szansę wydostania się o własnych siłach z tego miejsca, była to sprawa życia lub śmierci.

– Dziękuję! Bardzo dziękuję. To pilne! Kapitanie, w twych rękach jest Śmierć. Wszystko obróciło się przeciwko nam. Powiedz to mojej siostrze!

– Jak ona się nazywa?

Bror Nilsson zaczynał znowu majaczyć.

– Przeprowadziliśmy się… do Danii. Po tym jak król Karol…

Spróbował jeszcze raz.

– Ona została. W Hult. Wyszła za mąż. Przejęli dwór. Ja miałem dostać ten drugi. Tu w Danii. Nasze młodsze rodzeństwo… zostało wyrzucone. A może sami uciekli? Znajdź ich! Grozi im niebezpieczeństwo! Mnie także i mojej siostrze. Dwór spłonął…

– Jaki dwór?

– W Da… – Bror mówił coraz niewyraźniej, z trudem wypowiadał pojedyncze słowa. – Ojciec… spłonął w środku. Powiedz jej… to wszys…

Głos zamarł. Jedynie usta poruszały się bezgłośnie. Alvar pochylił się nad chłopcem i z tych półwypowiedzianych słów wyłowił ostrzeżenie, choć nie był do końca pewien, czy właściwie pojął chorego: „Tylko pamiętaj, obojętnie co by się działo, pod żadnym pozorem nie otwieraj tego!”

Niechętnie podniósł się z posłania. Nie był zbyt silny, choć o wiele zdrowszy niż ten biedak. Z nich dwóch tylko on mógł wykonać to zadanie.

Właściwie nikt dokładnie nie wiedział, co dolega Brorowi Nilssonowi. Nikt go nie zbadał, ba, nikt nawet nie miał zamiaru do niego podejść. Alvar czuł się za niego odpowiedzialny. Pragnął pomóc temu chłopcu, który znów stracił przytomność.

Obejrzał go dokładnie. Prócz brzydkich śladów na szyi dostrzegł poparzenia, tak jak się spodziewał. To by się zgadzało z tym, co powiedział chłopiec. Ze jego dwór w Danii strawił pożar.

Alvar odwrócił Brora i opatrzył rany nędznymi środkami, jakie miał pod ręką. Wiedział, że wołanie na tak zwanych pielęgniarzy nie ma sensu, bo ci nie przejmowali się takimi drobiazgami jak opieka nad chorymi. Natomiast lekarz wojskowy ani razu nie pojawił się w stajni.

Alvar odłożył skórzaną torebkę w najdalszy róg pomieszczenia, by nie przeszkadzała.